Licho - 2014-12-08 19:16:23

http://oi60.tinypic.com/33cm1cg.jpg



Niewielki, murowany i podmalowany biało budyneczek mieści w sobie jedną z popularniejszych gospód we wschodnim Novigradzie. Chodzą pogłoski, że nie wzgardzą nim ni słynni wiedźmini, ni bestyje, a nawet zdarzyło im się ucztować wspólnie na jego salonach, taką estymę chowa gospoda. Nad framugą świeżo pędzlowanych farbką drzwi zwisa prosty, drewniany szyld z wypaloną inskrypcją oraz wymalowanym z kunsztem przez zręcznego sztukmistrza grotem włóczni. Na tablicy u wejścia widnieją przybite rozmaite anonse oraz ogłoszenia, wraz z orędziem o otwartym poborze na pikinierów, rozpiską obrządków w Wielkiej Szpicy i kościołach Wiecznego Ognia, a także kilkoma bardzo nieprzyzwoitymi pamfletami o miejskich służbach porządkowych.

Zadbane i jasne od wpadającego okiennicami światła wnętrze podzielone jest na dwie osobne sale, mieszczące przy ławach oraz stolikach kolejno ponad dziesięć osób w pierwszej i co najmniej dwa razy tyle ludu w drugiej, w przestronnym alkierzu. Zaduch oraz wszelkie przykre zapachy niwelują zawieszone bukietami na ścianach, suszące się zioła, z którymi pysznie komponuje się woń pieczystego oraz dochodzącego na ogniu gulaszu. A także antałków wina, wytaczanych przez gospodarza z piwniczki na drewniane stelaże w izbie. Wszystkiego lza skosztować do syta za rozsądną cenę, a niekapryśnemu podniebieniu dość będzie po sytości i smaku potraw oraz trunków. Uczciwość, prostota i renoma lat na rynku nadal przekonuje do odwiedzin licznych mieszczan oraz skromnych kupców i podróżnych — gospodarze raczą noclegiem w czystej, suchej izdebce, a w stajennej przybudówce lza zostawić konia bez strachu o swoje mienie.


Opis na podstawie opracowania Saliny.

Aishele - 2015-06-21 17:44:13

Burza zerwała się o świcie.

Zerwała się tak gwałtownie, że aż spadła z łóżka. Narobiła przy tym tyle hałasu, że nawet jeśli Gawron do tej pory spał, to teraz nie było możliwości, żeby się nie przebudził. Przeklinając po cichu swoją niezdarność i skierowaną ku niej nienawiść wszechświata, podniosła się pomału i z wielką ostrożnością. Poprawiła koszulę, próbując zachować resztki godności. Wygładziła włosy, zresztą zupełnie niepotrzebnie, bo nie sprawiło to, że przestały sterczeć we wszystkie strony świata.

Po tej dziwnej nocy wiele myśli kłębiło jej się w głowie, ale żadna nie była dość jasna i wyraźna, żeby móc łatwo oblec ją w słowa. Dziewczyna przypominała sobie jak przez mgłę, że obudzili się oboje z Ijonem wśród szalejących piorunów i gadali o jakimś śnie, który przyśnił się im obojgu kropka w kropkę taki sam. Ale teraz zupełnie nie mogła sobie przypomnieć, co to właściwie było. Irytująca właściwość snów.

- Chyba strasznie lało w nocy - wymamrotała smętnie do ziewającego Gawrona, patrząc przez okno na wielką kałużę. Jakieś rozwrzeszczane dzieciaki, pozbawione rodzicielskiego nadzoru, urządziły sobie tam kąpielisko... - Ulewa jak nic. I grzmiało tak, że głowa mi pęka.

Tak tak, Lotto, to od grzmotów, nie od tego wczorajszego pijaństwa. Wmawiaj sobie.

- Pewnie przez to te dziwne sny... Właśnie, słuchaj, co to był za sen? Ten, o którym rozmawialiśmy nocą. To było takie dziwne, takie niesamowite... ale nic już nie pamiętam. Tylko że się bałam i obudziłam się z niego z krzykiem... Nie śpij, mówię do ciebie!

Zasadniczo Lotta dzieliła swoje sny na takie, z których budziła się albo oblana rumieńcem, albo przerażona nie wiadomo czym. Zdecydowanie wolała ten pierwszy rodzaj - niestety dzisiejszego snu nijak nie można było doń zaliczyć.

Hontharon - 2015-06-21 22:21:03

Rumor - którego powodem okazała się spadająca z materaca na posadzkę Lotta - nie ustępował wcale temu grającemu marsza pod czołem Ijona. Ponieważ do uszu rudego docierało obecnie nawet trzeszczenie rosnącego za oknem klonu, chrobotanie chrząszcza w doniczce na parapecie oraz szuranie karczmarza na parterze, hałas spowodowany przez Burzę z przemocą uderzał w jego - osłabioną winem abo browcem, zależnie od tego, czego wczoraj kosztował - czaszkę. Brodacz próbował podnieść wzrok i zorientować się czy jego koleżaneczce nie stała się może jakaś szkoda, ale ta sztuka okazała się dla niego bardzo trudna. Świat zawirował, nakazując mu opaść twardo na napchaną sianem oraz pierzem poduchę. Gawron nie stawiał oporu, pozwalając karkowi znaleźć się znów w poziomej pozie. Choć słońce, ani żadne inne sztuczne światło, nie dokuczało mu jakoś mocno, to jednak świadomie przesłonił oczka ramieniem, odcinając je od zewnętrznych bodźców. Ponieważ krzątanina wzburzona przez Lottę nie pozwalała mu na ponowną ucieczkę do lepszego świata, do świata snów, Gawron zaniechał prób przejścia na drugą stronę świadomości i został tu - na piętrze, w karczmie Pod Grotem Włóczni, gdzieś w nowej części Novigradu.

Ucieczkę do lepszego świata, powiedziałem? Prawda - poeta często szukał w snach spokoju oraz odprężenia, ale mara, która nawiedziła go poprzednim razem, niewiele miała wspólnego ze spokojem. Dziwne, niepokojąco prawdziwe, koszmarne widziadło wciąż siedziało gdzieś w pamięci skacowanego barda. Przerażającego wartościowania dodawało mu to, że Lotta posiadała w głowie podobne wspomnienia, czego pieśniarz dowiedział się podczas ich nocnego posiedzenia. Och tak - para balladzistów miała za sobą niesamowitą noc. Poranek też zapowiadał się ciekawie, biorąc pod uwagę to, że Ijona coś szarpało w trzewiach. Wczorajsze żarcie podeszło mu już prawie do ust, ale wtem zleciało z powrotem do brzucha. Na szczęście. Gawron przeczesał palcami swą szczecinę i oderwał ramię od oczu, chcąc sobie ziewnąć.

- Prawie jak z cebra - powiedział cicho, komentując uwagę Lotty o pogodzie. Chciał sobie jeszcze trochę poleżeć w bezgłosie, ale wiedział, że nie będzie mu to dane, więc przemógł się i przesunął na bok, pozwalając stopom opaść na ziemię. - Ale to nawet dobrze, powietrze nie będzie aż tak suche.           

Bzdura! Będzie zakurzone i duszne. Jak zawsze.

Ach, sen. Rudzielec uśmiechnął się. Wiedział, że młoda będzie chciała zacząć tę rozmowę od nowa. On też niewiele pamiętał z tego, co zostało na ten temat powiedziane nocą, w akompaniamencie grzmotów. Nie wiedział też, co powinien powiedzieć. Choć wspomnienie tego koszmaru jeszcze w nim nie umarło, to z jakiegoś powodu nie mógł znaleźć odpowiednich zdań w swojej książce zwanej pamięcią.

- Ja też niewiele z tego rozumiem, moja droga - zaszeptał, chcąc przekonać Lottę, że przestał już spać. - Nie brechaj się ze mnie, ale mam wrażenie, że widziałem we śnie słonia. Albo coś równie dużego. Pamiętam, że ziemia się trzęsła od jego kroków. No i jeszcze...

Twarz Gawrona stężała, bo zorientował się, że oprócz słonio-podobnego czegoś widział we śnie także śmierć swego uroczego, strunowego dzieciątka. Wzrok jego powędrował więc odruchowo w stronę wezgłowia, gdzie powinna leżeć lutnia. Jakże ogromna okazała się jego radość, skoro dostrzegł hebanowe pudło rezonansowe na swoim miejscu. Nie kończąc już odpowiadania o słoniu, Ijon poderwał się z siennika i przemaszerował przez pomieszczenie. Stanął obok atramentowowłosej dzieweczki, a jego spojrzenie powędrowało za okno, na kałużę oraz umorusane błotem niedorostki. Chcąc poprawić Lotcie humor, obiecał sobie, że dziś to on zapłaci za śniadanie i poprosi gospodarza o coś naprawdę smacznego. Ale to jeszcze nie teraz, na razie patrzenie za okno absorbowało uwagę ich obojga.

Aishele - 2015-06-24 13:22:08

- Słoń?! - prychnęła Lotta. - Głupi jesteś. To był kot! Taki brzydki, wyszczerzony, o! - zademonstrowała, przybierając odpowiednią minę. Ściągnięte brwi, zmarszczony nos, zmrużone oczy i obnażone zęby. Paskudny kot, jak nic. - Brr, bałabym się takiego naprawdę spotkać, umarłabym chyba...

Wspomnienie drapieżnego kota - choć nie do końca jasne - odezwało się tępym bólem w trzewiach. Takim, co to zawsze towarzyszył pierwotnym lękom. Można było odczytać to jako sugestię płynącą z własnego wnętrza, żeby nie rozpamiętywać, nie pytać, nie drążyć tematu. Można było. Ach, trzeba było. Ale niektórym brak zdrowych instynktów...

- Gawron, no co jeszcze pamiętasz? No? Wyduś to z siebie, powiedz!

Podjąwszy próbę wywiercenia Ijonowi dziury w brzuchu, Burza westchnęła głęboko, bo uświadomiła sobie z bólem, że dzisiejszy dzień nie będzie kolejnym tradycyjnym dniem słodkiego obijania się od rana do wieczora. O nie, dzisiaj mieli robotę. Znajomy Gawrona załatwił im koncert, którym mieli uświetnić jakąś uroczystość zaręczynową. Czyje to były zaręczyny - tego dziewczyna by sobie nie przypomniała, choćby ją żelazem przypiekali. Tyle tylko wiedziała, że ona - przyszła panna młoda - zdawała się raczej pyszałkowata i wyniosła, za to on - jej oblubieniec - mimo wysokiej, zdaje się, pozycji - całkiem równy gość! Pił z nimi w tej gospodzie już trzeci wieczór z rzędu.

- To dzisiaj te zaręczyny nie? - rzuciła Lotta z nadzieją, że jednak jutro, jednocześnie grzebiąc w swoim tobołku i usiłując rozstrzygnąć poważny problem pod tytułem "sukienka szara czy lepiej granatowa?".

Gdyby była mądrzejsza, pomodliłaby się teraz do łaskawej Melitele, żeby nie mieć nigdy w życiu większych problemów niż wybór ubrana. Ale że była głuptasem, to poprosiła tylko z pokorą o odrobinę uwagi ze strony urodziwego brata przyszłej panny młodej podczas przyjęcia.

- Wybrałeś, co będziemy śpiewać?

Prawda była taka, że repertuar mieli ustalić już wczoraj i nawet w końcu się za to zabrali, ale wtedy zapukał do nich przyszły pan młody z butelką wermutu na śliwkach. No i diabli wzięli planowanie, wybieranie i próby.

- Może coś z Jaskra? Może, może, czekaj, zaraz ci powiem, o który utwór mi...

Próba jednoczesnego ubrania się i uczesania, posłania łóżka i znalezienia zagubionych w tym bałaganie jaskrowych "Niedoli miłowania" skończyła się na tym, że Burza zaplątała się tylko we własną do połowy założoną sukienkę (granatową), porozrzucała po podłodze cały swój skromny dobytek i przekopała prawie już doprowadzone do porządku łóżko, upodabniając je do krajobrazu po jakiejś wielkiej bitwie.

- Widziałeś gdzieś tę cholerną książkę?

A była to - trzeba wam wiedzieć - ta sama cholerna książka, która w czyimś śnionym tej nocy śnie została na trawniku przed chramem Melitele, by trafić w ręce Matki Katary. Ale przecież to był tylko sen, prawda?

Dziki Gon - 2015-06-25 01:23:50

Szuranie stołów na parterze  przybrało na sile wzbogacone przez stukanie przestawianych krzeseł a także krzyki towarzyszące wydawanym poleceniom. Dźwięki, które docierały teraz do ich muzykalnych uszu dowodziły, że Zadlast na dobre rozpoczął przygotowania do mającego odbyć się tu jeszcze dzisiaj wesela.
Zadlast, bo tak nazywał się ich gospodarz, nabywszy przed pięcioma lat "Grot" od niziołka Dudu Biberveldta po dziś dzień dbał o dobrą renomę słynnego na cały Novigrad lokalu prowadząc go wespół z małżonką.

Owa dbałość przejawiała się nie tylko poprzez utrzymywanie wysokiego standardu zwyczajowych usług ale również przez zapewnianie gościom programu artystycznego jakim w ostatnim czasie był właśnie duet Ijona i Lotty. Choć program artystyczny od kilku dni zalegał z czynszem a jego usta i gardła służyły chętniej osuszaniu kolejnych dzbanków wina niż pani poezji to Zadlast jako człek światowy folgował tym swawolom  rozumiejąc, że sztuka, podobnie jak młodość ma swoje prawa. Mimo to w pierwszej kolejności człowiekiem interesu będąc nade wszystko poważał prawa biznesu wiedząc, że fortuna wbrew swoim powszechnym kaprysom potrafi nagradzać i doceniać szczodrych oraz tych wzlatujących ponad szczyt własnego kałduna.

Znajomości oraz sprzyjanie sztuce zaprocentowały w momencie w którym to para poetów miała okazję wpaść na rodaka rudobrodego barda, pochodzącego z Caelf młodego patrycjusza Reniela Ortelo, który to swojego całkiem przyzwoitego skądinąd majątku dorobił się nomen omen przez handel winem na morskim szlaku z Novigradem. Z rozmowy o interesach nie pamiętali  szczegółów głównie dlatego, że podczas jej trwania nie było im dane długo pozostawać testerami jakości wyrobów swojego klienta. Rozmowom z młodym kupcem przy wermucie przyszedł w sukurs nowy trunek równie czysty co niegdyś cnota pochodzącej z jego rodzinnych stron Hrabianki Virginii, obecnie matki dwunastu dzieci nie wliczając w to bękartów i spędzonych płodów.

Fakt, faktem Reniel postanowił uczynić swój majątek nieprzyzwoitym poprzez ożenek z jedyną córką novigradzkiego kupca bławatnego Andresa Perkelyego przez przyjaciół nazywanego pająkiem gdyż jak mawiano "srał i podcierał się jedwabiem".  Cidaryjski handlarz uznał zaś, że prócz posagu nic nie umili mu tego dnia bardziej niż występ krajana oraz jego młodej uczennicy. Rozochocony wódką uznał, że nawet noc poślubna będzie musiała ustąpić na dalszy plan bo jego małżonka in spe, choć mogąca uchodzić za całkiem urodziwą  wdała się przy tym w matkę będąc przeto wielce kapryśną i pełna złoby niczym Pomszczarz lubo inne Licho. Ustalenia odnośnie wesela spodobały się całej nowo zaprzyjaźnionej trójce tak bardzo, że miały miejsce przez kolejne dwa wieczory a zakończyły, zdaje się wczorajszym choć po prawdzie i tak obydwojgu poetów zdawało się, że był to jeden, wyjątkowo długi i czarowny.

Dźwięki i gwar za oknem na moment wyrwał ich z rozmyślań o mglistej przeszłości każąc powrócić myślami do tej nie tak odległej choć również spowitej zasłoną niepamięci. Nie pamiętali kiedy ani czy w ogóle opuszczali gospodę, ich księgi zwane pamięcią zostały potraktowane dosyć brutalnie i brakowało w nich większości stron. Lotta, w poszukiwaniu innej księgi, tym razem namacalnej i niemetaforycznej rzuciła okiem na krajobraz po bitwie. Składająca się z zagnieceń i fałd rozbita formacja puchowej pierzyny biegła przez całe łóżko owijając częściowo układającą się niczym bok padniętego rumaka poduszki krwawiącej drobnym, wielobarwnym pierzem. Pod nią zaś dziewczyna mogła dostrzec grzbiet księgi.
Starego, grubego tomiszcza o sztywnych, pożółkłych stronach śmierdzących formaliną. O wytartej skórzanej okładce na której wytrawiony był jej tytuł.



Monarchia de Daemones et Monstra
Spisał brat Anund Wędrowny



Porażony dziennym światłem Ijon, pospiesznie odwrócił wzrok od okna na powrót obracając go ku wezgłowiu swojego łoża. W miejscu tego co w pierwszej chwili odruchowo wziął za swoje urocze, strunowe dzieciątko znajdował się podmieniec. Nie był to co prawda, żaden wynaturzony a obmierzły podrzut w guście tych, które opisywała  E. Aishele w "Przesądach i przestrogach” a coś zupełnie innego.
To było jak zasnąć obok swojej ślubnej a potem obudzić się z młodszą kochanką.

Nie zgadzała się liczba strun i kolor, kształt, również był smuklejszy.

Wypukłe rezonansowe pudło było wykonane z cienkich olchowych listewek, ułożonych i starannie impregnowanych aż po samą szyjkę instrumentu zwieńczoną ponad kołkami  starannie rzeźbioną, kogucią głową. Instrument, choć nie wydał z siebie jeszcze żadnego dźwięku przypominał małe arcydzieło dając pojęcie o pięknie mogącym w nim drzemać.

Hontharon - 2015-07-02 17:37:28

Gawrona rozpierało wczorajsze żarcie. Ponadto - rozpierała go też duma. Prowadzona konsekwentnie nad samogonem nauka aktorstwa dawała owoce. Twarz ciemnowłosej przez moment naprawdę prezentowała się jak kocia mordeczka. Choć Lotta opisała sierściucha ze snu jak stwora gorszego od cmentara abo barghesta, to balladzista - patrząc wprost na nią - miał wrażenie, że nie widział jeszcze równie uroczego zwierzaka. Rozczochrana i nie do końca rozbudzona Burza posiadała w sobie coś kociego i pierwotnego, czego on nie umiał nazwać w słowach, nawet Starszą Mową. Zresztą - nie próbował. Maszerował z nią przez świat już od pewnego czasu i zdawał sobie sprawę z tego, że nie każdą odpowiedź chce poznać koniecznie. Zamiast komentować zdolności improwizatorskie Lotty rudzielec zaśmiał się cicho i z powrotem skierował wzrok na zewnątrz - przez okno. Patrząc na swoją postać w przeszkleniu zastanawiał się w jaki sposób on sam może zaprezentować mordę słonia... Poczuł na policzkach gorąc rumieńców.


Próba wwiercenia się Ijonowi w brzuch niewiele dała. Westchnięcie Burzy zdekoncentrowało go tak bardzo, że nawet nie próbował zawędrować pamięcią do tego koszmarnego snu. Z każdą sekundą znał go coraz gorzej i spodziewał się za parę godzin zapomnieć o nim do końca. Taką miał nadzieję - nie podobała mu się sposobność wiecznego wspominania mrocznego i groteskowo strasznego obrazu. Ale nie podobało mu się również wiele innych spraw - a musiał na nieszczęście znosić je każdego dnia. Nie podobało mu się - na ten przykład - że dziś czeka go praca. Choć granie na uroczystościach pozwalało łatwo zarobić i nie zmuszało - wbrew pozorom - do forsowania głosu, to Gawron nie przepadał za braniem udziału w takich przedsięwzięciach. Nawet możność darmowego napchania się strawą oraz rozkoszowania wdziękami druhen nie rekompensowała w całości musu obcowania z nawaloną i wrzeszczącą hałastrą z weselnego towarzystwa. Bard lubował się w buchaniu i wrzaskach - ale z trudem tolerował wrzaski skierowane w swoją stronę. Potrzeba uzupełnienia sakiewek oraz uregulowania rachunków zmusiła go do zaakceptowania zlecenia od tamtego kupca. Nie zadowalało go to. Lotta też się wzbraniała - jakoś do czasu obalenia drugiego wermutu. Po trzeciej butelce żadne z nich nie przejmowało się złożoną panu młodemu deklaracją. Trwało to aż do teraz - do momentu otrzeźwienia. 

- To dziś wieczorem - potwierdził smutno - Mnie też się nie chce, ale nie wiem jak długo Zadlast będzie nam jeszcze darował pieniądze za nocleg. I wcale nie chcę się tego dowiedzieć. Trzeba się tam do nich zabrać i pokazać trochę prawdziwego kunsztu. Dla nas to przecież pestka.

Gawron chciał przekonać sam siebie, że zagranie na zrękowinach nie sprawi mu trudności. Patrząc wciąż na lustrzaną powierzchnię okna widział Lottę grzebiącą w torbach. Wiedział, że on też powinien zaraz zacząć gotować się na wieczerzę, ale celowo - z powodu lenistwa - odraczał na razie tę konieczność. Spozierając na Burzę sterczącą z dwoma sukniami przewieszonymi przez ramię uśmiechnął się mimochodem. Radował się podświadomie, że natura zrobiła go facetem i oszczędziła mu takich problemów. Jednak jeden problem pozostawał na rzeczy dla obojga trubadurów. Ijon nie miał zielonego pojęcia, co zagrać na weselu. W uszach rozbrzmiewała mu teraz masa utworów, ale żaden nie pasował.

- Niech będzie coś z Jaskra - powiedział. - Nie szukaj już tego. I tak nic nie znajdziesz w takim bałaganie. Zaczniemy może od Gwiazd nad traktem, bo to znasz na pamięć, a potem się zobaczy. Zawsze można podebrać jakąś balladę od Essi Daven abo zagrać coś swojego. 

Słoneczne światło zaatakowało rudego, zmieniając na parę sekund zaspanego barda w barda niewidomego. Pieśniarz powędrował wzrokiem z dala od okna i odsunął się od parapetu. Przez zasłonę barwnych plamek dostrzegł raz jeszcze Lottę - obecnie zaplątaną we własne fatałaszki oraz pościel. Nie wiedział, gdzie podziała się Jaskrowa książeczka. Biorąc pod uwagę ostatnie dnie - a raczej noce - mogła ona obecnie leżeć gdzieś w karczemnym sraczu. Abo może w Kaedwen. Chcąc mruganiem zniwelować działanie smug światła przed oczami Gawron przestał obserwować zmagania Burzy i przeszedł parę kroków w kierunku swojego siennika. Jakże ogromne okazało się jego zdziwienie, skoro napotkał tam wpatrzoną w siebie kogucią głowę. Potrzebował jednego susa, żeby znaleźć się obok wezgłowia. Podnosząc gwałtownie prześcieradło zrzucił na posadzkę starannie poskładaną koszulę oraz pas od sztanów. Leżąca na materacu lutnia przedstawiała się równie cudownie, co niepokojąco. Ale przede wszystkim - obco. Rzeźbiona w olsze dziecina zachęcała do wzięcia jej w ręce, czego też Gawron ochoczo dokonał.

- Jak to, kurwa? - Bard nie wiedział, co innego może powiedzieć. - To prezent od ciebie?

Aishele - 2015-07-02 19:32:33

- O nie, patrz tylko, jaka dziura w tej poduszce... - westchnęła Lotta ni to do siebie, ni to do Gawrona, ni to do opiekującego się nią Losu, zgarniając z łóżka garść kolorowego pierza i usilując wepchnąć je z powrotem tam, skąd wylazło. I wtedy znalazła książkę.

Tylko nie tę, której szukała.

Monarchia de Daemones et Monstra nie wyglądała na tomik poezji, powieść o wielkiej miłości, śpiewnik ani zbiór wesołych i pouczających baśni na dobranoc. Wniosek z tego taki, że nie mogła być własnością Lotty. Ale czyją w takim razie, Gawrona...? Pomysł, jakoby Ijon miał potajemnie praktykować czarnoksięską sztukę przywoływania demonów - bo z tym momentalnie skojarzyło się dziewczynie to stare tomiszcze, nim jeszcze w ogóle odważyła się do niego zajrzeć - wydał się tyleż fascynujący i romantyczny, co i nieprawdopodobny. No bo gdzież on, poczciwy rudzielec, i złowieszcza magia. To bez sensu. Gdyby Ijon umiał przywoływać demony, to nie musieliby się poniżać, grając sprośne piosenki przed niewybredną publicznością... Siedzieliby sobie w złotym pałacu, spali na poduchach z łabędziego puchu, pili drogie i wykwintne trunki, delektowali się poezją i dla uciechy rzucali czasem garściami brylantów w usługujące im ifryty...

No tak. Czyli nie mogła być to własność rudego towarzysza Lotty... Dziewczyna spróbowała zrekonstruować wydarzenia ostatniej nocy, w nadziei odnalezienia w głowie jakichś pomocnych szczegółów, ale nie wiedziała już, co było jawą, a co snem. Zresztą wszystko jedno, bo i jawę, i sen pamiętała równie dokładnie. Czyli praktycznie wcale. Coś się paliło, ktoś namawiał ją do przejażdżki na koniu. Brzydki kot się szczerzył. Tyle.

Serce Burzy łomotało nielicho, kiedy powoli wyciągała rękę ku tomiszczu, by zapoznać się z jego treścią. Brat Anund Wędrowny? - przeczytała miano autora i poszukała w myślach, czy nie słyszała już o nim kiedyś. Może w szkole...? Och, Lotto, trzeba było być pilniejszą uczennicą.

Ledwo zdążyła odchylić okładkę i przewertować kilka pierwszych stron dzieła, głos przyjaciela skierował jej uwagę na inne tory. Szybko wepchnęła księgę z powrotem pod poduchę, nie wiedząc nawet dokładnie dlaczego to robi.

- Co mówisz? - Odwróciła się ku rudzielcowi, a jej lewa brew wygięła się niemalże w żywy znak zapytania. Zajęło jej chwilę, nim zrozumiała pytanie. - Ach, to! No tak! Wiesz, zaoszczędziłam ostatnio parę tysięcy i pomyślałam sobie, że sprezentuję ci ten skromny drobiazg...

Lotta lubiła kłamać dla czystej rozrywki. A odkąd nauka aktorstwa zaczęła dawać owoce, kłamanie stało się jeszcze przyjemniejsze. Oczywiście bywały też kłamstwa, które nie były nawet obliczone na to, że ktoś mógłby w nie uwierzyć, ale nadal opowiadało się je dla samej rozkoszy wygadywania głupot, jak na przykład właśnie to teraz.

- Hej, żartowałam - sprostowała po chwili wypełnionej niepewnością ciszy. Mina Gawrona nie świadczyła zbyt jasno o tym, czy nabrał się na jej historyjkę. - Co to, pokaż... Ojej, jakie to ładne! A tu jak zmyślnie wyrzeźbione... Jak prawdziwy kogucik...

Zaciekawiona pięknym przedmiotem Lotta powiodła dłonią po gładkim drewnie, stuknęła leciutko w pudło rezonansowe, w końcu nie powstrzymała się i trąciła koniuszkiem palca najcieńszą ze strun. Wydawała się niewiele grubsza od włosa.

- Wiesz, pewnie ktoś to tutaj zostawił i zapomniał zabrać - oświadczyła nagle z odcieniem żalu w głosie. - Pewnie ktoś, kto poprzednio spał w tym pokoju. Szkoda. Pewnie teraz tego szuka. Powinniśmy to oddać karczmarzo... A nie, zaraz. - Chwila namysłu uświadomiła Burzy słaby punkt jej rozumowania. Pacnęła się w czoło. - Bez sensu, przecież tylko my tu mieszkamy od, nie wiem, tygodnia albo i lepiej, no nie? Dziwne... Dziwne... Nie! Ha! Już wiem! To na pewno prezent od twojej tajemniczej, nieprzyzwoicie bogatej wielbicielki! Pamiętasz? Wczoraj siedziała pod oknem taka w kolczykach z pereł wielkich jak owoce agrestu... Co, nie wiesz? No tak, nie dziwię się, że nie zauważyłeś kolczyków, nie tylko one były pokaźnej wielkości.

Dziki Gon - 2015-07-06 02:25:33

Rozczochrana i nie do końca rozbudzona Burza posiadała w sobie coś kociego i pierwotnego, czego poeta nie umiał nazwać w słowach, nawet Starszą Mową. Do wczoraj.

"H'aerilas"- pomyślał mimowolnie przywołując na powierzchnię świadomości słowo którego nigdy wcześniej nie słyszał ani nie przeczytał. Wicher idący z morza.  "Fhiain"- szepnął cichy głos w jego głowie. Gra słów oznaczająca las i gonitwę w dawno zapomnianym dialekcie. Krótki śmiech bezwiednie wyrwał się z jego trzewi nim obrócił twarz ku swojemu odbiciu wpatrującym się weń oczami, ciemnymi i głębokimi jak tafle nocnych jezior. Obce wspomnienia i towarzyszące im zimno pełzające po karku szybko ustąpiły jednak miejsca rozgrzewającym myślom o dalekich, ciepłych krainach i zamieszkujących je słoniach. Zaraz potem jednak przyszło otrzeźwienie, powrót do rzeczywistości i towarzysząca mu kalkulacja. Z namysłem i kaprysem godnym aktora, ulubieńca publiczności Ijon zastanawiał się nad utworami, które przyjdzie im zagrać na ślubnej uroczystości. Żaden nie pasował  a "Wesele w Bulereyn" i przyśpiewkę o wesołej rusałce i trzech pastuszkach odrzucił z miejsca uznając je za niegodne artysty swojego formatu. Jaskier oraz Essi Daven byli o wiele bardziej wysublimowanym wyborem. I na pewno pewniejszym jeżeli samo towarzystwo również okaże się bardziej obyczajne niż zazwyczaj. A przynajmniej pozostanie takie do trzeciej beczki.

Gdy mężczyzna podniósł lutnię, wrażenie obcości rozwiało się jak niedawny sen. Był obeznany z instrumentami a ten, który trzymał właśnie w dłoniach nie tylko sprawiał wrażenie ale również zdradzał swoje solidne wykonanie z każdym kolejnym dotykiem i wnikliwszym badaniem. Drobny liściasty motyw rozety zakrywającej otwór rezonansowy sugerował elfią robotę podobnie jak brak jakiegokolwiek znaku lub inskrypcji zdradzających zakład lub lutnika.

Trącona przez Lottę struna odezwała się czysto i bez załamań. Rzeźbiona w olsze ślicznotka faktycznie była dzieciną, świeżo wyprodukowaną i nastrojoną.
Względem świeżości, nie można było powiedzieć tego samego o księdze, którą niedoszła adeptka znalazła zamiast swojego ulubionego tomiku poezji. Ciężki zapach preparatów do balsamowania unosił się w powietrzu gdy sztywne strony opadły po sobie ukazując mrowia liter i górujące nad nimi ilustracje o wyblakłych kolorach. Przedstawiające znane jej stwory takie jak topielec, wicht, bazyliszek, utopiec czy południca. Ale również takie jak katoblepas, leukrokota albo scytalus. Ilustracje były proste i bardziej przypominały iluminacje lub ikony niźli obrazy mające zaklinać rzeczywistość w jej zbliżonym kształcie.

Ze strony na której obecnie się zatrzymała patrzyła na nią podobizna czerwonowłosego młodzieńca o lekko spiczastych uszach. Przedstawiona na jednej ilustracji obok osobliwego obrazu lub alegorii wyobrażającej miedzianego węża trzymanego w dziobie przez czerwonego koguta stojącego na ryżym kocie, który to znajdował się na grzbiecie czerwonego psiska. Nieco wytarty, trudny do odczytania odręczny napis znajdujący się pod ryciną głosił "Zgryzota".

Hontharon - 2015-07-08 00:17:09

- Bardzo zabawne... - zareagował na sarkazm oburzeniem. - Paskudna jesteś.

A jednak - mimo ćwiczenia scenicznego fachu - Gawron jakoś nie umiał udawać przed sobą, że choć trochę gniewa się na małą Burzę. Przez moment miał nawet chęć uwierzenia w tę nieśmieszną historię z oszczędzaniem koron, ale poznał ciemnowłosą dość dobrze i nie spodziewał się po niej czegoś takiego. Nie próbował nawet oszukać swej świadomości - doskonale wiedział jak rozrzutna jest Lotta i jak szasta monetami na prawo oraz lewo. Nie  przeszkadzało mu to za bardzo - sam również nie należał do ekonomicznie zarządzającego zawartością sakw grona. Jego prawie pusta obecnie kieszeń dowodziła tego dość dosadnie i z przesadną brutalnością.   

- Zawsze powtarzam, że nie znasz się na żartach - uśmiechnął się. - Hee... moment... czekaj... dawaj to!

Burza zabrała olchową lutnię z rąk Ijona przemocą. Bard nie chciał jeszcze oddawać swojego nowego cacuszka, ale doszedł do wniosku, że mocowanie się może doprowadzić do uszkodzenia rzeźbionego w drewnie cuda - poniechał więc stawiania się i przekazał strunowe maleństwo w drobne ręce szarogranatowookiej. Drewniana głowa kuraka patrzała na niego z naprzeciwka, a potem - powołana koniuszkiem palca oraz drżeniem jednej ze strun - zaśpiewała mu cicho. 

- Co prawda, to prawda - rudzielec podrapał się po brodzie. - Naprawdę dorodne miała te agrestowe zawieszki. Dobrze się składa, że to od niej dostałem tę zabaweczkę. Prezentów nie powinno się przecież oddawać, więc może ta bosko brzmiąca dziecina zostanie ze mną? Zgadzasz się? Nie chcę w żaden sposób urazić uczuć tej jakże rozkosznej mecenaski sztuki...

Brodacz nie czekał na pozwolenie. Zabrał swą nastrojoną już kochankę i musnął czule drewnianą obudowę. Nie spodziewał się też, że Lotta będzie chciała przeciągać to przedstawienie. Granica zakonspirowanego porozumienia została przekroczona parę parę zdań temu i teraz to gadanie stawało się po prostu dziwne. Zresztą - Gawron nie chciał marnować czasu na czcze gaworzenie. Jego ubranie wciąż jeszcze leżało rozrzucone na posadzce, a cała reszta niezbędnego do ogarnięcia się przed koncertem uposażenia - gdzieś na dnie któregoś z worów. Bohater znalazł więc dla koguciego czerepu dogodne miejsce na napchanej pierzem poduszce i z pośpiechem zaczął gotować się do wieczornego performance

- Znalazłaś Jaskrowe wiersze - zakomunikował w połowie drogi do zapięcia czarnego tużurka. - Świetnie!

Aishele - 2015-07-10 02:32:10

- Oddać? No gdzież! Oddawać w żadnym razie, ale powinieneś koniecznie podziękować swojej dobrodziejce! Podziękować bardzo, ale to bardzo gorąco, tak jak to ty już potrafisz... - Dziewczyna zachichotała bezczelnie. W przeciwieństwie do przyjaciela nie miała oporów przed czczą gadaniną, a wręcz przeciwnie, znajdowała w niej upodobanie. - No! A przynajmniej ułożyć jakiś poemacik na cześć jej urody i hojnego serca! Należy jej się!

  Lotta wyszczerzyła się i potulnie zwróciła piękną lutnię Gawronowi. Po prawdzie to nie zamierzała nawet mu jej wyrywać z rąk, chciała tylko dotknąć. Jakoś samo tak wyszło.

  Instrument był niezaprzeczalnie zacnie wykonany i równie zacne dźwięki z siebie wydawał, ale w młodej adeptce sztuki prędko zrodziło się w związku z tym podejrzenie, że teraz mistrz mniej chętnie będzie pozwalał jej ćwiczyć. Jego stara lutnia przeszła już tyle, że pewnie nie było mu jej szkoda dla jej niewprawnych palców, a ta... O, nie trzeba było być bardzo bystrym, by zauważyć, jak niechętnie grajek wypuszczał z rąk tę nową ślicznotkę.

- Znalazłam? Wiersze? Co? Nie. Nie ma ich tu - ucięła prędko, nie wyjaśniając zupełnie, co to za książkę w takim razie przed chwilą oglądała. - Idźmy coś zjeść. O, wiem, pewnie zostawiłam je wczoraj w głównej sali i teraz Zadlast umila sobie poranek czytaniem poezji. O ile posiadł szlachetną sztukę czytania, bo jak tak na niego patrzę, to czasem wątpię... No, chodź już!

Burza wyraźnie próbowała zagadać Ijona, by powstrzymać go przed drążeniem tematu. I - Melitele jej świadkiem - za nic nie umiałaby wytłumaczyć, skąd w niej ta nagła skrytość. Nie zdążyła przypatrzeć się dokładnie książce - obiecała sobie w duchu uczynić to później, w samotności. Nie zdążyła przeczytać, co to za diabelstwo, ów katoblepas czy scytalus. Zdążyła zapamiętać ostatni obrazek, na który rzuciła okiem. "Zgryzota". Nie, nie tę osobliwą piramidę zwierząt - która obiektywnie patrząc pewnie była dziwniejsza - lecz ów niby zwyczajny portret ryżego mężczyzny. Czymkolwiek była wspomniana zgryzota, Ijon z Cidaris wydawał się do niej niepokojąco podobny...

Ale pewnie po prostu dlatego, że był rudy, a Lottę łatwo ponosiła fantazja.

- Zapniesz sobie po drodze te fikuśne guziczki! - Zniecierpliwiona uczennica poety złapała swojego nauczyciela za łokieć i ze śmiechem wyciągnęła go z izby. Następnie wzburzonym z natury spojrzeniem omiotła klatkę schodową, zaś wzburzoną fryzurą - nisko zawieszone belki powały. Które to, nawiasem mówiąc, dawno nie zaznały żadnego innego omiatania. Minęło pół chwili i byli na dole.

- Zadlast, niecnoto, nie znalazłeś aby mojej książki gdzieś pod stołem? - zawołała Burza słodko ze schodów. Próba jednoczesnego  ziewnięcia i zatrzepotania rzęsami w uwodzicielski sposób skończyła się zabawnym grymasem.

Dziki Gon - 2015-07-11 17:15:46

Zadlast, mężczyzna przysadzisty choć nie posiadający charakterystycznej dla wielu gospodarzy tuszy był akuratnie zajęty przestawianiem stołów. Widząc nadchodzącą Burzę i słysząc jej słowa również zamrugał w ostatniej chwili łapiąc koniec wyślizgującego mu się spod palców mebla, który dźwigał wespół z pachołkiem.
- O.- Zdziwił się odstępując od blatu, który natychmiast został nakryty obrusem. - Czyli nasze słowiki jednak wróciły na noc. Wychodzi, że miałem rację Anulko.- Anulka nie dosłyszała słów męża zbyt zajęta pracą to jest przystrajaniem powały i wspierających ją belek girlandami kwiatów, warkoczami tasiemek i innymi pstrymi fidrygałkami mającymi cieszyć oko i ścielić podłogę następnego poranka.
- Książkę? Nie panienko Lotto, nie widziałem żadnej.- Zastanowił się oberżysta gładząc modnie podkręcony wąs. - Wszelako ślicznie wyglądacie w tej sukience... I wy takoż w swojej szacie panie Hontharonie!- Wyszczerzył zęby mężczyzna witając wleczonego przez dziewczynę śpiewaka. - Gdybym nie znał was lepiej powiedziałbym, że sami zostajecie dzisiaj panem młodym!- Zaśmiał się szczerze choć nie bez drobnej złośliwości wyobrażając sobie rudzielca przykutego do ślubnego kobierca.

- No tośmy się pośmiali. Ale teraz zmykajcie mi stąd łobuzy bo czeka nas tu jeszcze sporo pracy. Wam też radzę się przygotować bo o zmierzchu powinno zacząć się już na dobre. Sprawcie sobie wszystko czego będzie wam potrzeba i wróćcie. Aby w porę. I trzeźwi!- Dodał marszcząc brwi i zapamiętale grożąc im palcem. Choć matka sztuka poskąpiła Zadlastowi talentu scenicznego to przez moment jego surowość i zagniewanie prezentowały się wcale udatnie. Efekt końcowy zepsuły jednak kąciki ust mężczyzny mimowolnie unoszące się ku górze jakby w ślad za strzelistymi wąsiskami. On też nie potrafił się na nich gniewać. Zwłaszcza, że to skądinąd dzięki ich wstawiennictwu wesele miało odbyć się właśnie "Pod Grotem" a w dzisiejszych czasach i koniunkturze ludzie rzadko decydowali się na skromne nawet ceremonie.



Spoiler:

W razie czego jesteście wolni do gry w innych wątkach, ciąg dalszy po moim powrocie.

Hontharon - 2015-07-29 20:16:39

Gawron - nie chcąc może wyjść na dzięcioła - bez słowa poniechał dalszego drążenia i ruchem wskazującego palca dał Lotcie znać, że może już pakować się za drzwi. On sam znalazł się za progiem parę sekund potem. Schodząc po schodach i dokańczając zabawę z guziczkami od tużurka - jednorącz, bo drugie ramię ciasno otulało drewnianą głowę kuraka! - poeta niemalże zarąbał czołem o zawieszone nisko bele stropowe. Na całe szczęście, do nabicia guza zabrakło mu paru minimetrów wzrostu. Lub butów z nieco grubszą podeszwą. Sławiąc w duchu oszczędność znanego sobie szewca, Ijon znalazł się wreszcie na parterze. Spozierając na karczemne wnętrze miał wrażenie, że wcześniej ani razu nie stawiał nogi w tej właśnie gospodzie. Fakt faktem - zaprzeczała temu cała gama dowodów oraz ta część rozsądku barda, która wciąż jeszcze pozostawała zdrowa, ale obwieszona kwiatuszkami i barwną mieszaniną bzdetów sala wprawiała go w takie oto przekonanie. Jednakowoż, widząc grubego Zadlasta targającego ławę, nabrał pewności, że gości wciąż Pod Grotem.

- Humor cię nie opuszcza, gospodarzu! Na mnie jeszcze nie czas. Co to, to nie! Mam zasadę stronić od ożenku i mocno się nią zasłaniam. A jak tak sobie patrzę na te zdobienia i bogactwa, to wiem, że jeszcze trochę sobie poczekam. Nie stać mnie przecie na żonę!

Po prawdzie, to Gawron zerkał nie na zdobienia, ale na panią gospochę, która gnąc się dość powabnie próbowała porozwieszać pod powałą pozostałe tasiemeczki oraz kolorowe wieńce. Naładowana małą dawką koleżeńskiego jadu uwaga Zadlasta nie zepsuła pieśniarzowi nastroju, wznoszącego się obecnie na samą górę skalowania z powodu uroczego, strunowego prezentu. Jedno muśnięcie olchowego drewna odegnało od niego dość ponure i smucące rozważania na temat odpowiedzialności, związków oraz stałości w kontaktach z  posiadaczkami szerokich bioder. Nieudana, choć przekonująca próba zainscenizowania złości w aranżu karczmarza dodatkowo go rozradowała. Zwłaszcza ta ostatnia wzmianka o trzeźwości. Znacznie większe działanie na poprawę samopoczucia rudego miała jednak sposobność zarobienia paru koron, za jaką uznawał wieczorne wesele. Biorąc sobie polecenie organizatora do serca, balladzista postanowił, że zacznie gotować się do późnego koncertu od ugotowania sobie paru ziemniaków w kuchcie. Na razie jednak stał i z uwagą obserwował żonę gospodzina, raźno podskakującą gdzieś na drugim planie.

- Zaraz po śniadaniu zaczniemy się próbować, co nie? - Przetransportował wzrok na Burzę, chcąc się dowiedzieć czy stwierdzenie to jest zgodne z prawdą. Nie wiedział bowiem, co zostało zawarte w ich planach na teraz, a nie chciał narzucać dzieweczce żadnego obowiązku. Nie tak działała magia ich duetu.

Aishele - 2015-08-06 04:26:25

- Śniadanie, próbowanie, tak tak...

Burza nieprzytomnym wzrokiem potoczyła po sali, niewyraźnym uśmiechem dziękując gospodarzowi za komplement. Jeszcze przed chwilką wesoła jak skowronek, teraz już markotna, jakby ciemne chmury zebrały jej się nad głową. Prawdziwie martwiła i złościła ją ta zgubiona książeczka. Po prawdzie aż do teraz pewna była, że zguba pokutuje gdzieś w tej sali, może trochę podeptana, może zalana winem, ale do odzyskania. Karczmarz okrutnie rozwiał te złudzenia.

- Zadlast, dobrodzieju, znajdzie się dla nas coś na ząb? Głodniśmy jak wilcy. Ach, i przypomnij, bo pamięć mi coś szwankuje... czyśmy mówili, dokąd wychodziliśmy wczorajszej nocy? Za nic nie pamiętam. Nie ma tej książki i nie ma... - Spojrzała pod jeden i drugi stół, choć bez przekonania. Zerknęła w kąt, omiotła spojrzeniem krzesła, ba, rzuciła okiem nawet na belki powały. - Płakać mi się chce... Musi gdzieś być! Nie wpadła przecie w magiczny portal i nie poleciała do Nilfgaardu...

Zagubiony tom jaskrowych wierszy - jak uprzytomniła sobie owa poetka od siedmiu boleści - miał ukryte pomiędzy stronami fragmenty jej własnej pisaniny. I to takiej, która nie powinna wpaść w niczyje ręce, jeśli Lotta chciała nadal sprawiać wrażenie porządnej dziewczyny. Nie dość, że mnóstwo nieprzystojnych fantazji, to zarazem - co gorsza - grafomania pierwszej wody. Wstyd na całego, aż zaczerwieniła się po uszy na samo wspomnienie.

- No i jak ja mam próbować, jak mam śpiewać? Gawroooon... Ja tak z głowy to jeszcze nie umiem! Ta cholerna książka musi się znaleźć, bo inaczej, bo inaczej... - tu głośno pociągnęła nosem, donośnie tupnęła, a do oczu napłynęły jej łzy bezsilności - ...bo inaczej to licho to widzę!

Dziki Gon - 2015-08-07 00:02:02

Słysząc pozdrowienie Gawrona i jego odpowiedź gospodarz jeszcze bardziej utwierdził się w dobrym humorze. Kraśniejąc na policzkach zatrząsł się od uwolnionego śmiechu machając w rozbawieniu dłonią jak gdyby opędzał się od wyjątkowo natrętnego krwiopijcy. Stronić od ożenku, a to frant z tego Ijona. Przecież i tak był rudy.

- Jak po śniadanie to do alkierza, akuratnie podejmujemy tam Mistrza Jakerta, naszego pierwszego gościa, będzie dzisiaj na weselu. Zaraz powiem Lidce żeby i dla was coś naszykowała.- Obiecał gospodarz rozglądając się po całym pomieszczeniu z miną architekta nadzorującego pracę nad budową swojego największego dzieła.
Słysząc pytanie Lotty otrząsnął się marszcząc czoło i szybko poruszając wąsami.- A pojęcia, psiamać nie mam szelmy gdzieście się wczoraj szlajali, żonka moja twierdzi, że wyszłaś pierwsza a kawaler Ijon niedługo po tobie. Waszego powrotu nie kojarzy w ogóle, tam zresztą, popytam służących to wszystkiego się dowiemy. Ejże Berti, patrz no gdzie leziesz z tymi krzesłami! Jak złamiesz sobie rękę nie popuszczę, będziesz roznosił półmiski na łbie! A spróbuj wtedy coś rozlać!

Hontharon - 2015-08-07 12:41:28

Śmiech gospodarza zafundował rudemu śpiewakowi nieznaczną poprawę humoru. Jego samopoczucie zaczęło jednak psuć się znów, a to za sprawą histerycznego biadolenia rozzłoszczonej Lotty. Gawron również doceniał kunszt mistrza Jaskra i umiał rozkochać się w jego pisaniu. Nie rozumiał jednakowoż, dlaczego mała Burza tak emocjonalnie zareagowała na wieść o zgubie. Przecież to nie pierwsza rzecz, która została przezeń przesiana. Brodacz obawiał się, że któregoś dnia kochana poetka postrada coś znacznie cenniejszego - swą głowę abo rozsądek. Chcąc dodać swoje parę koron do poszukiwań, Ijon zaczął uważnie rozglądać się po wnętrzu karczemki. Przez moment. Rzecz jasna - nic nie znalazł. Westchnął więc od niechcenia, nie podzielając za bardzo zmartwień granatowowłosej. Odczuwając pod ciasno zawartą połą tużurka ciche burczenie brzucha, bard zechciał wrzucić coś wreszcie na ruszt. Zapewnienie gospodzina o śniadaniu w sąsiedniej kwaterze podziałało na niego jak podwinięta spódnica na rozochoconego młodzieńca - kusząco.

- Nie martw się - gadał jak do dziecka. - Zadlast powiedział przecież, że poszuka. A to jest jego karczma, więc dobrze wie, gdzie coś tak małego mogło się zapodziać. Zobacz zresztą, jakie tu zamieszanie. Bez ustanku ktoś się krząta z miejsca na miejsce. Nie ma co przeszkadzać w dekorowaniu. Chodź do alkierza. Tam nas jeszcze nie poniosło, a może pan... - Gawron zerknął ukradkiem na włodarza, chcąc na jego ustach odnaleźć wspomnienie powiedzianego niedawno imienia. - Może pan Jakert wie, co się stało z wierszami Jaskra. Trzeba z nim pogadać.

Dla poparcia swoich słów bard poczochrał Burzę po głowie. I zaraz pożałował tego gestu, bo przez jego rękę przeszło bolesne wyładowanie.

Aishele - 2015-08-08 02:19:20

- Służących, o! - Dziewczyna klasnęła w dłonie. Krótki aplauz na cześć pomysłowości pana gospodarza. Bardzo krótki. Ale od serca. - Racja, wypytajcie no ich dyskretnie, dobrodzieju, będę zobowiązana. Przed służbą nic się nie ukryje, szelmy zawsze wszystko wiedzą... Kto, z kim, dokąd i którędy... Może raz przyda się komuś ta wiedza, nie tylko plotkarkom przy studni. No sama nie wierzę, żeby tak strasznie nic nie pamiętać... - westchnęła, zmartwiona swoją niefrasobliwością z wczorajszej nocy. Pokręciła głową i chwyciła się za czoło, burząc sobie i tak wzburzoną fryzurę. - Okropność!

Sugestia, jakoby wspomniany Jakert mógł wiedzieć coś o losach zapodzianej książeczki - choć absurdalna do granic możliwości, bo niby kto to był i jakim cudem miałby posiąść tę wiedzę - wzbudziła w Burzy niepokój. Znów wyobraziła sobie, że ktoś znajduje i czyta te jej głupoty. "Trzeszczący kredens" w szczególności. Albo "Lubieżnych porywaczy". Albo "Jak się bawiono w Wiedźmińskim Siedliszczu" - opis stylizowany na poważne dzieło etnograficzne, jakkolwiek nad wyraz frywolne. Poetkę zapiekły uszy.

- Oby nie wiedział! To znaczy... oby tak! Oby coś wiedział! Chociaż niby skąd? Gawron, ty coś zmyślasz. Ale dobrze, najpierw coś zjedzmy. I nie tykaj mnie lepiej, bo nie jestem w humorze. - Wyładowanie poraziło nie tylko dłoń barda. Druga taka iskra urodziła się w oczach Burzy. - Swoją drogą, ten cały... Mistrz Jakert? Ciekawam, w jakiej to dziedzinie osiągnął on mistrzostwo...

Ciekawość i głód natychmiast zawiodły Burzę do alkierza. I nawet nie marudziła już zbyt wiele. Bardzo chciała wiedzieć, kim jest ten gość, co zaczyna weselna biesiadę już od śniadania. A może akurat wczoraj z nim pili? Może wie, gdzie mogły podziać się jaskrowe rymy? Słaba nadzieja, lecz lepsza niż żadna!

Dziki Gon - 2015-08-10 22:30:40

Para sympatycznych poetów udaje się do alkierza by móc nacieszyć się ostatnimi chwilami słodkiego nieróbstwa tym słodszego, że połączonego z umiłowanym darmozjadztwem. Nawet jeżeli te dwie rzeczy nie były sensem życia artysty to szukanie sposobności do tego by móc im się oddawać w każdej wolnej od przebywania w ramionach matki poezji chwili, już owszem. Myślenie o rzeczach wzniosłych mając pusty kałdun było dobre dla proroków i filozofów.

Znajdowali się obecnie w ostatnim pomieszczeniu ocalałym od estetycznych zapędów Anulki. Jedynymi ozdobami tutaj były zwisające z wspierających powałę belek pęki ziół i girlandy czosnku. Urządzone prosto i pozbawione zbędnego wyposażenia pomieszczenie nie należało do najprzestronniejszych choć było na tyle rozległe by nie móc nazwać go izdebką. Ze wszystkich trzech stołów, jedynym zajmowanym był ostatni z nich, znajdujący się przy ścianie z oknem. Wpadające przez błonę do środka światło rozjaśniało zacienioną przestrzeń ukazując wirujące niczym południce w pełnym słońcu drobiny kurzu i co absurdalne- bardzo znajomą książeczkę. Oprawione w skórę wydanie "Niedoli Miłowania" było otwarte i znajdowało się w cudzych dłoniach. Dłoniach o zabliźnionych knykciach i odciskach wskazujących, że ich posiadacz osiągnął mistrzostwo w dziedzinie innej niż pióro. Leżąca na ławie tuż obok dziedzina była zapakowana w pochwę z jaszczurczej skóry, wystająca z niej rękojeść odbijała intensywne światło poranka czystym, nieruchomym refleksem.

Rozparty wygodnie za stołem mężczyzna zdawał się mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Ubrany był w pozbawiony herbu ciemny wams zakładany pod zwykłą, białą koszulę, której rękawy podwinął na czas posiłku. Upięty nieco powyżej karku koński ogon w który ułożył włosy nie sięgał dalej niż do kołnierza. Można było uznać go za przystojnego jeżeli lubiło się lekko zakrzywione nosy, przeorane bliznami twarze i żółte jak u żmii oczy o adaptujących się do światła źrenicach.

Nie zauważyli ich od razu. Pochłonięty lekturą zdecydował się dokończyć stronę zanim je podniósł i przemówił.

Ivan - 2015-08-10 22:34:30

- Zupełnie jakbym widział twojego brata.- Powiedział spoglądając na dziewczynę i zamykając jej książkę.

Hontharon - 2015-08-12 11:23:02

Wchodząc do alkierza Gawron nabrał mnóstwo powietrza w płuca. Chciał rozkoszować się wonią żarcia oraz zapachem przestrzeni oswobodzonej od kiczu porozwieszanego na ścianach. Poprzednia sala napawała go odrazą. Nie podobała mu się konieczność spędzenia wieczora w otoczeniu wianków oraz świecidełek. Bard starał się jednakowoż nie dać tego po sobie poznać. Nie chciał przecież sprawiać zawodu gospodarzom. Skromna - acz niezawalona śmieciem - kwatera okupowana przez wiarusa zachęcała go za to swą prostotą. Możność skonsumowania czegoś smacznego również nie pozostawała tu bez znaczenia. Rudzielec od progu uśmiechał się szeroko. Dostrzegając w rękach nieznanego jegomościa Jaskrowe tomiszcze, roześmiał się cicho pod nosem. Nie spodziewał się tego znaleziska. Zaproponował Lottcie odwiedzenie tego akuratnego miejsca, bo chciał coś sobie wszamać. Teraz czuł ogromne zadowolenie. Zadowolenie, które zaraz potem przeszło w cień strachu zmieszanego z niepokojem. Oczom pieśniarza ukazała się bowiem niesamowitość oczu pana Jakerta. Rechot załamał się niespodzianie, rozbrzmiewając w pomieszczeniu ciężką nutą - podobną wcale do ropuszego skrzeczenia. Ijon stanął w połowie kroku i zawahał się ku dalszemu marszowi w stronę nieznajomego. Jego ramię poszło w prawo - do odrzwi - zagradzając Burzy dalszą drogę. Brodacz nie miał za bardzo pojęcia, czego się tak obawia, ale całe jego ciało podpowiadało mu, że strach ten ma swoje uzasadnienie. Pocące się czoło wrzeszczało: uwaga! Ścisk w brzuchu wołał tak samo. Drżenie nóg bard uznał za równie poważną wieszczbę. Nie ma co - Ijon postradał brawurę oraz fason. Może zareagował jak raptus... ale ten dzień od samego rana dostarczał mu naprawdę wielu wrażeń. Ładunek uczuć uciekał z niego, zawierając się w duszności nierównego oddechu.

- Do widzenia - zasapał bard. Chciał powiedzieć coś zgoła odwrotnego. Ale mu się nie udało.

Aishele - 2015-08-12 22:59:34

- Dzień dob... Hola! Proszę natychmiast to oddać! To moje!

  Najpierw zobaczyła cudownie odnalezioną książkę, a dopiero później tego, który ją trzymał.

Lotta, zupełnie odwrotnie niż kochany Ijon, brawury nie postradała, fason tylko częściowo, za to rozum - do cna. Odepchnęła przyjaciela, nie pozwoliła się zatrzymać, po czym w jednej chwili rzuciła się ku Mistrzowi Jakertowi jak oszalała, prychając niby rozwścieczona kotka.

Właściwie to zdała sobie naprawdę sprawę z jego obecności dopiero wtedy, kiedy po błyskawicznym doskoku wpadła na stojący jej na drodze stół i zawisła na nim, wyciągając ręce po swoją własność. Dopiero po chwili tego półleżenia na blacie w mało wygodnej pozycji spojrzała w oczy Mistrza Jakerta... i struchlała. Czuła jak z płonących przed momentem policzków odpływa jej cała, calusieńka krew.

Jeszcze później dotarło do niej, co powiedział.

- Mojego... brata? - wyjąkała z niedowierzaniem. - Znasz mojego brata?

Serce Burzy ścisnęło się jakby schwytane żelazną pięścią, a przed oczami przeleciały jej obrazy rodzinnego domu, rozkołysanych wieczornym wiatrem malw, co rosły przed gankiem, złotych pól tuż przed Lammas, kiedy ziemia dyszy gorącem, pszczół brzęczących nad kwiatami nasturcji... I prawie rozbrzmiał jej w uszach głos bliźniaczego braciszka. Byli malutkimi dziećmi, gonili się między kwiatami w matczynym ogrodzie, gadając do siebie w tylko sobie znanym narzeczu... Tylko jego twarzy nie umiała sobie wyraźnie przypomnieć. To już tyle lat, odkąd zniknął...

- Co to wszystko ma znaczyć?! Znamy się?

Mało robiła sobie z tego, że wpadając na stół przewróciła stojący przed mężczyzną kufel. Odgłos kapiącego na podłogę trunku był przez chwilę jedynym dźwiękiem, jaki ośmielił się zmącić ciszę tej doniosłej chwili, w której czyjeś życie miało właśnie zostać wywrócone do góry nogami.

Ivan - 2015-08-17 17:24:22

Mężczyzna patrzył nie odzywając się słowem. Na lekko zadarty nos, na bladą cerę, na jej oczy, identyczne z tymi, które widział u Tia przed Próbą. A przede wszystkim, na strojone przez nią miny, których w przeciwieństwie do oczu, nie mógł zmienić żaden wirus ani mutacja. Podobnie jak upartego i lekkomyślnego charakteru nie pozostawiającego mu żadnych wątpliwości co do tego, że ma do czynienia z właściwą osobą. Nie większa niż pięść srebrna kocia głowa wybijająca staccato na dębowym blacie tylko utwierdzała go w tym przekonaniu.

Zderzając się ze stołem dziewczyna przewraca stojące przed nim naczynie pozbawiając go resztki piwa, która uciekając wartkim strumieniem ku krawędzi omal nie moczy "Niedoli Miłowania" znajdujących się na trasie jej biegu. W jednym szybkim ruchu mężczyzna ratuję książeczkę przed zamoczeniem, uśmiechając się przy tym  nieładnie bo tylko tak potrafi. Lekko kończyste kły błyskają spod odsłoniętej wargi co w połączeniu ze zmrużonymi, kocimi oczami nadaje jego twarzy specyficznie drapieżny wyraz. Przez moment rozpłaszczona na blacie Burza widziała wyłącznie ją, jak gdyby cała reszta ciała jegomościa zniknęła i widoczny był tylko ten uśmiech.

- Ze wszystkich bredni, które napisali na nasz temat, ta przynajmniej jest zabawna.- Stwierdza rozkładając przytrzymaną kciukiem książeczkę w miejscu z notatkami układającymi się poważne etnograficzne dzieło na temat wiedźminów. -Choć teoria o Próbie Męskości nie jest całkiem bezsensowna. Ale ewidentne tyczy się Kundli, oni nie mieli u siebie kobiet. Proszę.- Ostatnie słowo wypowiedział oddając dziewczynie jej własność. - Nie, nie znamy się.- Stwierdza pomimo faktu, że twarz dziewczyny przywołuje w nim mnóstwo skojarzeń i wspomnień. - Przyznam, że nie spodziewałem się zobaczyć cię przed weselem ale właściwie to nawet dobrze się złożyło. Nie wolałabyś usiąść?- Skinieniem głowy wskazał na stojące nieopodal zydelek. - Twój przyjaciel może się przyłączyć, chyba, że właśnie wychodzi.- Dodał na widok czekającego na progu poety. Wyglądał nietęgo, charakternik domyślał się co było powodem. Zalatywało od niego spirytusem jak gdyby ostatni wieczór spędził w laboratorium. A, że na alchemika nie patrzył żadną miarą, nietrudno było domyślić się przyczyny wydzielanego przez skórę bukietu.
Charakternik nie oceniał. Zwłaszcza, że od ostatniego czasu jego ubrania ostro zalatywały spalenizną.

- Kiedy os... Ile ty właściwie masz lat, dziewczyno?

Aishele - 2015-08-20 02:16:36

Co za wstyd, co za wstyd... Musiał to powiedzieć na głos, musiał zadrwić. I to jeszcze przy Gawronie, który wszystko doskonale słyszał... Sytuacja jak z najgorszego koszmaru sennego. Gdyby tak mógł nastąpić ten zapowiadany od tylu lat koniec świata. Gdyby tak można było wpaść teraz w bezdenną otchłań i zniknąć w niej na zawsze. Gdyby tak umrzeć w tej chwili od nagłego uderzenia gromu. Ach, jakież to byłoby piękne!

Niestety - snute przez Burzę wizje własnej nagłej śmierci nie wydostały się chwilowo poza sferę marzeń. Rozpłynąć się w powietrzu nie było można, pozostało więc nadrabiać butną miną.

Dziewczyna pozbierała się ze stołu, obeszła go i stanęła nad nieznajomym z oskarżycielskim wyrazem twarzy. Dopóki mogła patrzeć na mężczyznę z góry, dopóty czuła się pewniej. Kocie oczy i uśmiech przyczajonego drapieżnika były z tej perspektywy nieco mniej przytłaczające.

- Właśnie skończyłam siedemnaście! - zełgała, lekką ręką odejmując sobie ze cztery lata. - Co to w ogóle za pytanie! - zreflektowała się zaraz i miną pełną pogardy spróbowała zamaskować narastające w niej mimo woli zaciekawienie. - Pytać damę o takie rzeczy to chamstwo najczystszej wody... - Uniosła wysoko brwi, jeszcze wyżej zadarła nos i z furią wyrwała mężczyźnie książkę, wcale nie przejmując się faktem, że sam jej ją właśnie podał po dobroci. - ...tak samo, jak czytać czyjeś prywatne zapiski. Dziękuję, postoję! - Kopnęła zydelek.

Żółte oczy znów zaczynały ją nieprzyjemnie świdrować, srebrny koci łeb postukiwał irytująco o stół. Lotta nachyliła się nad swym bezczelnym rozmówcą i zawisła nad nim jak ciemna burzowa chmura, a chudy palec wycelowała w jego pierś.

- Nie znamy się, a masz skądś moją książkę, gadasz o moim bracie, co więcej spodziewałeś się mnie spotkać i rad jesteś, że następuje to wcześniej niż później... Dodatkowo szczerzysz kły jak zwierzę z tej ogromnej radości. Znakiem tego, masz do mnie jakiś interes, tak? Słucham tedy! O co chodzi? - Jeszcze jeden rzut oka na drgający medalion. - ...i czy możesz zrobić, żeby to przestało tak, do cholery, stukać?!

Hontharon - 2015-08-20 12:41:37

Ramię Gawrona oderwało się od drzwi pod naporem ciemnowłosego stworzenia. Beształ on siebie w duchu za brak stanowczości. Ale jak tu zachować stanowczość, będąc po obserwacją gadziego wzroku? Rudzielec zawsze podziwiał Lottę za tę jej awanturniczość oraz butę. Mała rzucała się na każdego z pazurami i drapała - często aż do krwi. On miał inne usposobienie. No i znacznie więcej lat na karku. Przekonana o własnej nienaruszalności Burza sprawiała, że Ijonowa pamięć obrastała wspomnieniem radosnego szaleństwa oraz beztroskiego buszowania po brukach Cidaris.

- Szkoda, że Lotta nie znała mnie takim.

Bard odruchowo podsunął dłoń do ucha i znalazł pod palcami metalową obrączkę. Doskonale pamiętał moment przekuwania, choć w żaden sposób nie powinien tego pamiętać. Wlano w niego mnóstwo wina. Ktoś musiał unieruchomić jego głowę i dać mu po zębach, bo w szamotaninie gwóźdź nie chciał przebić naciągniętego do czerwoności ucha. Ech! Że też teraz wzięło go na retrospekcje.

Burza wleciała na ławę i rozlała postawionego na niej browca. Spowodowana przez nią szkoda - oznajmiona przez harmider oraz ciche kapanie trunku - odebrała mu ochotę do przenoszenia się w czasie. Znaczenie miało to, co działo się teraz. Kazus w oczach pieśniarza przedstawiał się bardzo nieciekawie. Za dowód tego uznawał swoje roztrzęsione kolana i zapocone czoło. Skąd ten strach? Przecież miecz pana Jakerta wciąż pozostawał w pochwie. Przecież pan Jakert nie zagrażał żadnemu z nich.

Ona. On. Oraz ten trzeci - ani chybi wiedźmin.

Gawron nie do końca umiał poskładać całą tę rozmowę w jakąś sensowną całość. Mowa o bracie i psach? Początkowe przerażenie - które obecnie ustępowało miejsca wrodzonej ciekawości - zabrało rudemu pierwsze zdania powiedziane przez dziwnookiego. Na szczęście końcówka jego monologu dotarła do zakolczykowanych uszu - Ijon pokiwał czerepem i przemaszerował w stronę nieznajomego. Chciał znaleźć sobie jakieś miejsce do siedzenia. Miejsce oddalone od jegomościa oraz nieoddalone od drzwi.

Skacząca paszcza odlanego ze srebra sierściucha upewniała balladzistę w przekonaniu, że osoba z naprzeciwka to wiedźmak. Lotta zaczęła gadać - a charakternik nie dawał z siebie żadnego odgłosu poza świszczeniem oddechu. Rudzielec również zachował swoje usta nierozwarte - choć z trudem - a na brzmienie słowa siedemnaście nieco się uśmiechnął.

Ivan - 2015-08-25 13:05:55

Jak to jest?
Uczą nas zabijać zanim nauczą nas czytać. Nie umieramy od ran fatalnych dla zwykłych ludzi, nie imają się nas choroby, reagujemy szybciej niż są w stanie myśleć, starzejemy się czterokrotnie wolniej. Zdarzali się wśród nas tacy z kłami zamiast zębów, pazurami zamiast paznokci, przezroczystą skórą albo dodatkowymi organami, niektórymi nawet powyżej pasa.
A mimo to, oni zawsze najbardziej boją się naszych oczu. Kolorowych tęczówek i akomodujących się do światła źrenic.

Jakert wiedział dlaczego. Odnajdywał uzasadnienie zarówno w teorii ewolucyjnego mechanizmu postrzegania zagrożeń jak i pośród niezliczonych ludowych bajęd i bredni traktujących o urokach, oczach, duszach i zwierciadłach.
Chociaż nawet z tej odległości potrafił policzyć pierwsze siwe włosy w rudej czuprynie siedzącego w oddali mężczyzny, zwykły ludzki strach opuścił go już dawno. Ściskający żołądek niepokój nie towarzyszył mu podczas pobudek. Nawet jeżeli przychodziło mu budzić się samotnie na terenie świątyni, w pokrwawionym i podartym rynsztunku, bez wiedzy o tym co robił poprzedniego wieczora nie zastawszy na terenie chramu jedynej osoby mogącej mu to wyjaśnić. Czcigodna zmyła się bez słowa pożegnania. Zawsze to lepiej niż liścik i kwiaty.

- Nie pokazuj mnie paluchem bo wyjmę ci go ze stawu.- Poprosił najładniej jak potrafił przestając się uśmiechać. Jego oblicze przypominało teraz twarz zmęczonej śmierci.
Smarkula miała nieco racji nawet jeżeli tylko co drugie wypowiadane przez nią zdanie było prawdziwe. Był starym chamem. Wychowanym przez trakty i rynsztoki włóczęgą. Jedyne damy z jakimi w większości miał do czynienia zwykły gubić majtki, nie książki. I były wychowane przynajmniej na tyle, żeby nie rozlewać jego piwa i nie wydzierać się na niego przy śniadaniu. Gdyby szukał tego rodzaju doznań to pewnie spróbowałby się ożenić. Już nie musiał.
Kręcąc głową zgarnął medalion ze stołu. Jeden irytujący hałas mieli z głowy, przeczuwał, że z drugim nie pójdzie tak łatwo. Dalsza rozmowa zapowiadała się równie pięknie i perspektywicznie co zejście do jaskini gorgona.

-  Mam interes, jak trafnie się zresztą domyśliłaś.- Zaczął powoli.- Nawet dwa. Pierwszym z nich było zwrócenie ci twojej własności. Nie ma za co.- Faktycznie nie było. Na książeczkę natrafił zupełnym przypadkiem, przez jedną z nowicjuszek chramu. Zawierała trochę wierszy znanego autora i manifest poetycki,  dosyć jednoznacznie wskazujący jego autorkę. Wiedźmin zdziwił się choć nie bardzo. Jeszcze przed seansem poprzedniego wieczora (i czymkolwiek co wydarzyło się później, żeby to szlag) wspominał Katarze, że zamierza odnaleźć dziewczynę. Jej wiedza o tej sprawie oraz zeznania kilku adeptek potwierdzających obecność młodej poetki na terenie chramu złożyły się na wyjątkowo korzystny dla niego zbieg okoliczności, zjawisko będące w jego życiu na tyle niecodzienne by nie psuć go sobie od razu nieładnymi podejrzeniami. Już i bez tego miał dostatecznie dużo problemów.
- Po drugie, mam również coś co należy do Berta. Twojego brata.- Dodał widząc jej spojrzenie.- Ucznia i wychowanka naszego cechu. Szkoły Kota.

Widząc jej dotychczasowe zachowanie mógł tylko przypuszczać jak dziewczyna zareaguje na to właśnie jej powiedział. Byłoby prościej gdyby usiadła, może nawet napiła. Mimo to nie nalegał. Lotta winna już zacząć dbać o siebie sama, zwłaszcza, że miała więcej niż siedemnaście lat.


/Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie./

Aishele - 2015-08-26 18:06:53

Lotta istotnie usiadła. Nie napiła się, bo nie było czego.

- Czyli to prawda, co mówili, że on... że stał się...

A więc Bert był teraz kimś takim jak ten tu przed nią? Zabójcą bez uczuć, nieulękłym mordercą potworów, budzącym odrazę odmieńcem? Ciekawe, czy zapomniał, jak to jest być człowiekiem? Czy zapomniał o swojej siostrze?

Nie, na pewno nie mógł.

- No dobrze, więc co to za rzecz? I dlaczego ja mam ją dostać, skoro należy do niego? Gdzie on jest? Gdzie jest mój brat, co się z nim dzieje? Dlaczego...? Chyba... - zaschło jej w gardle - ...chyba nie umarł, prawda?

Dziewczyna złapała Mistrza Jakerta za rękę, nagle niepomna na obietnicę powyłamywania palców. Jak nagły piorun wpatrzyła się w jego kocie oczy, na próżno szukając w nich jakiegoś uspokojenia, rozwiania obaw.

Czy możliwe, żeby Bert patrzył na świat tak samo nieludzkimi oczyma? A może wyglądał jeszcze straszniej? Może miał dłonie uzbrojone w potworne pazury, może miał wilcze kły, a może rozdwojony żmijowy język? Mawiano wszakże, że niektórzy z wiedźminów nie tylko z usposobienia bardziej przypominali bestie, z którymi walczyli, niźli zwyczajnych ludzi, których powinni przed nimi strzec. "Rozpoznałabym go?" - zapytała w duchu samą siebie, zaniepokojona myślą, że być może nie.

- Jeżeli przychodzisz tu, by powiedzieć mi, że mój brat nie żyje, to przysięgam...

Nie, Burza nie wypowiedziała na głos, co takiego przysięga - głos uwiązł jej w krtani i tylko bezgłośnie poruszyła ustami.

Cokolwiek się stało, nie mógł być martwy. Wiedziałaby.

Przecież byli bliźniętami i mieli wspólną duszę. Burza miewała ponure przeczucia, nagłe stany lękowe bez wyraźnego powodu, krótkie uderzenia bólu nie wiadomo skąd. Sny. Wtedy była pewna, że jej bratu dzieje się źle. Ale nie aż tak źle, żeby podejrzewać jego zgon. Zresztą on też na pewno czuł... Jak któregoś razu uderzył w nią piorun, po którym ślad nosiła na ciele po dziś dzień. Jak pierwszy raz przeszła przez teleport i później ciężko chorowała. Jak agenci temerskich służb specjalnych czyhali na jej życie. Na pewno - tak samo jak jego siostra - budził się, dręczony niepokojem o nazbyt jasnym źródle. Tylko, skoro przestał już być człowiekiem, to czy go to w ogóle obchodziło?

Ivan - 2015-08-29 13:32:39

- Tibert martwy? - Maczanym w rozlanym piwie palcem wiedźmin nakreślił na blacie coś co z grubsza przypominało okrąg i wpisany weń kształt.- Skąd. Jest po prostu nieuleczalnie chory. - Zawiesił głos przyglądając się krytycznie swojemu dziełu.- To beznadziejny przypadek kretynizmu i twardogłowej upartości. Podejrzewamy, że to wrodzone.- Zdmuchnąwszy pianę i burząc układ piwnego wzoru postawił kufel do pionu. Napiłby się za zdrowie gówniarza ale nie było już czego. Może to i lepiej biorąc pod uwagę bezcelowość takiego toastu. Żaden wiedźmin nie umarł nigdy śmiercią naturalną a niepomny na przestrogi preceptorów Tibert z Kotów nadawał tej prawdzie zupełnie nową jakość. Ze wszystkich wiedźminów obstawiających zakłady o czas i sposób śmierci młodego Berta, wyłącznie Jakert stawiał na jego przeżycie. Wielu wierzyło, że to ostatni powód dla, którego Kert w ogóle zadawał sobie trud żeby go jeszcze uczyć.
Kert i Bert, dwa kocury, stary i młody. Jeżeli mieli ze sobą coś wspólnego to to, że nie lubili kiedy ich tak nazywano. Oraz to, że choć pamiętali imiona nadane im przez matki, nie używali ich przed resztą braci. Dla nich byli zazwyczaj Tiem i Treysem Młodszym. Przylgnięte imiona, pamiątka po dawnych wiedźminach przed nimi, starym dowódcy szermierzy i dzieciaku, który nie przeszedł traw. Imiona mające więcej niż tylko jedno życie, wyryte już raz na menhirach aliasy bez znaczenia, nie pierwsze i ostatnie zresztą.

Jego oczy, zmieniające się pośród gry tańczących w pomieszczeniu cieni nie podzielały zmęczonego wyrazu twarzy. Czająca się w nich czujność zaprzeczała powolnym ruchom i swobodnej pozycji, którą obecnie przybrał, pozornie rozluźniony atmosferą jedynego wolnego od krzątaniny i przygotowań miejsca w gospodzie.
Choć bywali od siebie różni, chodzili własnymi ścieżkami i nienawidzili nawet między sobą, to właśnie dwa paradoksy- obojętna ciekawość i pełna gotowości leniwość były cechami zwierzęcego patrona ich szkoły i drugim po medalionie znakiem rozpoznawczym.

Sam pierwszy znak targnął się jak żywy w jego kieszeni gdy dziewczyna postanowiła dotknąć jego dłoni a on postanowił prawie się nie skrzywić z tego powodu.
-  Twój brat zboczył ze Szlaku.- Wyjaśnił cofając rękę. Zdążył dowiedzieć się trochę o zdolnościach niedoszłej adeptki ale nawet jego zaskoczyła nietypowość jej aury. Mimo to wydawała się być dziwnie znajoma. Nie mógł zrzucić tego na pokrewieństwo z Bertem bo u niego objawiała się  inaczej.

- Zostawił miecz i medalion. Nie wiem gdzie obecnie przebywa, ale wiem, że prędzej czy później spróbuje cię odnaleźć.- Stary kot zamyślił się, spoglądając w bok.

- Kim właściwie jest dla ciebie ten człowiek?- Zastanowił się głośno, zatrzymując spojrzenie prosto na Rudym mężczyźnie pochłoniętym intensywną produkcją potu.

Hontharon - 2015-08-31 08:27:34

Gawron uważnie słuchał tego, co padało naprzemiennie z ust Lotty oraz wiedźmina. Dawno już nie musiał tak bardzo koncentrować się na rozmowie. Przeważnie jedno jego ucho odbierało słowa, a drugie puszczało je dalej w przestrzeń, nie zmuszając biednego barda do zastanawiania się nad ich znaczeniem. Teraz jednak sprawa miała się na odwrót - rudzielec samowolnie forsował się do dokładnego rozważania tego, co Burza z Jakertem mówią, wrzeszczą oraz charczą. Zadanie to nie przerosło go, co prawda, ale wciąż sprawiało mnóstwo trudności. Zwłaszcza, że podsłuchiwana para gadała o rzeczach nie z tego świata. Brat małej wiedźminem? To ona ma brata? Skąd? Choć Ijon wiedział skąd - bo to wie dziś prawie każde dziecko oraz większość dorosłych -  nie chciał temu zawierzać. Lotta nie wspominała wcześniej o swoim rodzeństwie. A może wspominała, ale podczas biesiad, czego on nie chował w pamięci. Niespodzianie zalało go bardzo wiele wiadomości. Choć jego zdziwienie nie miało końca, to spodziewał się, że Burza doświadcza właśnie czegoś podobnego, ale w znacznie gorszej do zniesienia postaci.

Cholera, pieśniarz niewiele wiedział na temat wiedźminów i teraz zdał sobie z tego sprawę. Mistrz Jaskier sporo pisał o mordercach potworów, ale jego dzieł nie należało - absolutnie - traktować jak czegoś, co ma wartość naukową. Swego czasu Gawron spotkał jednego charakternika gdzieś na trakcie z Tretogoru, ale jegomość okazał się ponurakiem i nie powiedział mu nic ciekawego. Jakert gadał więcej od tamtego, ale nie sprawiał wcale dobrego wrażenia. Balladzista miał tę pewność, że jego stosunek do wiedźmaka uległby polepszeniu, gdyby przestał on otwierać swą paszczę. Każde następne zdanie czarnowłosego sprawiało, że bard dostawał drgawek. A tużurek to miał już do cna uwalony potem. Gawron żałował, że nie ma przed sobą żadnego lustra, bo pokaz min, w które ozdabiała się jego twarz, sprowokowana stresem i niedowierzaniem, z pewnością nadałby się na materiał do jakiegoś przedstawienia. Do czegoś śmierdzącego sztampową komedią oraz groteską. 

No i rudzielec oddawał się panice tak starannie, że w końcu przestał panikować. Trzęsące oraz pocące się części ciała uznał za coś sobie naturalnego. Zatem, kiedy do jego ucha weszła świadomość, że teraz rozmawia się o nim, bard zebrał się w sobie i dał radę odpowiedzieć. Nad głosem panował nie w zupełności, ale starał się kontrolować oddech i nie zdradzić swego zdenerwowania drżeniem dźwięków. Łudząc się, że mimo mokrego czoła nie przedstawia się jak prawiczek w burdelu, odetchnął i powiedział:

- Jestem Lotty mentorem i powiernikiem. Mistrz Gawron z Cidaris. Poeta oraz bajarz światowego rozsławienia. Autor znanego poematu "Jeb się z psem, sieroto". Do usług szanownego pana.   

Naprawdę, Gawron nie wiedział, o co chodzi, ani co stoi za tą dziwną konwersacją. Chciał się rzucić do drzwi, ale siedział obecnie za stołem, więc nie miał sposobności. Chciał poznać odpowiedź na każdą niewiadomą, ale bał się więcej odezwać. Chciał też trzasnąć Jakerta w mordę za to, jak odnosił się do małej oraz za to, że traktował go jak powietrze - ale tamten miał miecz.

Nie zawsze można dostać to, czego się akuratnie chce.

Aishele - 2015-09-09 01:37:10

Stary Kot znienacka rzucił złośliwy żart, a Burza - nie spodziewając się tego - nie zdążyła się obrazić, nie zdążyła przybrać niezadowolonej, pełnej wyższości miny. Zdążyła tylko swój mimowolny uśmiech okrasić prychnięciem. W tym samym momencie jednak zaburczało jej głośno w brzuchu, co kompletnie zepsuło efekt.

Poranny głód nagle o sobie przypomniał. I Lotta właśnie miała poprosić Ijona, żeby skombinował cokolwiek do jedzenia, kiedy ten akurat postanowił włączyć się do rozmowy. Właśnie teraz. A niech to.

- Słyszałeś, Mistrzu Jakercie. Mistrz Gawron jest moim mentorem i powiernikiem. A przede wszystkim przyjacielem. Przyjacielu! - spojrzała błagalnie na rudzielca. - Głodna jestem jak strzyga! Gdzie ta strawa, co tu miała na nas wedle słów Zadlasta czekać? Pewnie - odwróciła błyszczące oczy znowu na wiedźmina - tyś wszystko zeżarł, co? Wyglądasz mi na takiego cichego żarłoka. A swoją drogą, to kim ty jesteś dla mojego brata? Opowiedz mi o nim jeszcze. Jaki on jest? Dlaczego, jak mówisz, zboczył ze szlaku? Dlaczego zostawił miecz i ten medalion? Dlaczego sądzisz, że... - serce zabiło jej mocniej - ...że będzie chciał mnie odszukać?

Po króciutkim namyśle poetka uznała, że skoro już zasypała mężczyznę taką stertą pytań (a nie znała się jeszcze na mężczyznach na tyle, by wiedzieć, że im pytania lub polecenia należy wydawać powoli i po kolei, inaczej się gubią), to nie zaszkodzi dorzucić jeszcze jednego, które ją szczególnie nurtowało:

- ...i jakim sposobem tyś mnie znalazł?

Łatwo było chełpliwie pomyśleć o sławie, która wyprzedza artystę, ale to nie mogło być to. Przecież Burza ledwo uczyła się bardowskiego rzemiosła, do światowej sławy - jeżeli w ogóle miała ją kiedykolwiek osiągnąć - trochę jej brakowało. Poza tym - skąd Kot mógł o niej wiedzieć tyle, żeby móc do niej trafić? Zakładając nawet - z dozą poetyckiego optymizmu - że Tibert wspominał ją przez te lata rozłąki, że o niej opowiadał... przecież ostatni raz widzieli się jako malutkie dzieci. Nie mógł nawet znać pseudonimu, którym się wszędzie przedstawiała.

A może jakimś sposobem znał. W końcu byli bliźniętami.

Ivan - 2015-09-14 14:47:50

Rudy mężczyzna zdecydował się przełamać milczenie przez co wiedźmin po raz pierwszy od dłuższego czasu usłyszał z jego strony coś poza duem płuc i serca, dającymi koncert w tempie doppio movimento, spowodowany, jak mniemał nakryciem go w towarzystwie sporo młodszej pannicy.
Wiedźmin znał i widywał już takie przypadki. Podstarzali, wyperfumowani bawidupkowie i przebierańcy otoczeni wianuszkiem wpatrzonych weń jak cielę w obesrane wrota dzierlatek. Przebrani w maski poetów i artystów cynicy, których głębia ograniczała się do pojemności żołądka a bujać zwykli przeważnie w obłokach dymu zapachowych świec palonych w bordelach. Dlatego zdziwił się mie wyczuwając wahania gdy tamten wypowiedział "mentorem i powiernikiem". To nie było kłamstwo ani podszywający się pod nie eufemizm. Oni faktycznie mogli ze sobą nie sypiać, kto by pomyślał do czego to doszło. Lub może raczej dojść nie zdążyło.

Jakert, stary kocur i napływowa szumowina tego miasta poczuł się zawiedziony. Wyrywające się z wodzom jego kociego spokoju pragnienie by zademonstrować Rudemu to w czym sam osiągnął rangę sztuki jakby osłabło. Chęć na zabawę w mecenasa i zafundowanie mu dożywotniej możliwości śpiewania wyłącznie falsetem naraz straciła cały swój sens i potencjał komediowy. A szkoda, bo byłaby to chyba jedyna w jego życiu okazja by dla odmiany móc zrobić to prawdziwemu artyście.
Jak to mówią, nie zawsze można dostać to, czego się akuratnie chce.

-"Nie powiem nawet pies cię jebał, bo to mezalians byłby dla psa."- Zacytował końcowy  fragment pacnąwszy otwartą dłonią w stół. Oczywiście, że znał ten poemat. Ba, znało go wielu innych Kotów. Choć sami byli sierotami to w swoich interpretacjach za zbiorowego bohatera lirycznego najchętniej uznawali sieroty ze znakiem cechowym przedstawiającym zwierzę blisko z psem spokrewnione.
Jak widać, pomimo życia w dwóch zupełnie innych, przeciwstawnych światach, pewne wspólne cechy i niuanse łączyły poetów i wiedźminów. Jedną z nich było to, że w obydwu przypadkach sława zwykła nieubłaganie ich wyprzedzać. Skoro odrzucili inne możliwości to fakt, że siedzący przed nim stary włóczęga i wyjadacz poci się jak młody piechur przed pierwszą szarżą konnicy musiał być spowodowany praeiudicium i praesumptio a te jak wiadomo zawsze z góry implikowały fałsz i pozostawiały wątpliwości.
Otóż nie zawsze.
A kpiące sobie z praw boskich i ludzkich Koty, również i tutaj musiały ustanowić własny, niechlubny wyjątek.
Ich brać od samego początku swojego istnienia konsekwetnie zapracowała sobie na rzeczy, które wypowiadano o niej z lękiem, odrazą, a w najlepszym przypadku niedowierzaniem. Większość z nich była prawdą, ale prawda ta objawiała się indywidualnie w każdym z Kotów, którym nawet w podobieństwach daleko było do pełnej solidarności.
Tradycja dawnych, pełnych dumy wiedźminów tego cechu nie umarła wraz z Guxartem i resztą nawet jeżeli jej spadkobiercy, tacy jak Jakert nie ograniczali się do polowania wyłącznie na potwory a słysząc słowo "skrupuły" zastanawiali się czy ich rozmówca ma na myśli chorobę węzłów chłonnych czy hemoroidy. Był jednym z ostatnich, którym zależało na przywróceniu szkole świetności, którą większość z nich regularnie zaprzepaszczała. Ostatnimi czasy z Tibertem na czele.

- Powoli.- Charakternik uniósł obydwie dłonie w geście kapitulacji wygrzebując się spod sterty pytań, którymi zasypała go młoda poetka, postanawiając odpowiedzieć na nie powoli i po kolei ażeby się nie zgubić.
- Zeżarłem, mea culpa. I niech poskręca mi kichy, zeżarłbym jeszcze. A do tego zaschło mi w gardle.- Przyznał bezwstydnie nawet nie próbując się wypierać opróżnionej zastawy zalegającej po jego prawicy. Jako jeden z gości weselnych od strony panny młodej zamierzał korzystać z opłaconej gościny tak bardzo jak tylko się dało. Zbyt wiele w jego kocim życiu było włóczęgi w stosunku do wygody, starał się nadrabiać zaległości w proporcjach przy możliwych okazjach. - Poszedłbym sam ale miłe dziewuszki ze służby na mój widok zwykły chować się za szynkwasem.  Zresztą chciałbym porozmawiać z twoim przyjacielem i mentorem na osobności. - Być może w pierwszym odruchu źle ocenił rudego. Najwyższy czas przestać traktować go jak powietrze i powierzyć coś bezpośrednio jego uwadze.

Hontharon - 2015-09-24 21:43:57

Gawron rozczarował - widocznie - siedzącego naprzeciwko wiedźmina bezpretensjonalnością swego kontaktu z małą Lottą. Zepsute społeczeństwo - unormowane spaczoną modą na machanie penisem we prawo oraz lewo - kazało każdemu w niewinności szukać grzechu. On sam nie brał nawet pod uwagę takowego obrotu spraw. Może na początku ich dziwnej znajomości. Owszem - swego czasu Burza pozostawała dla niego do pewnego stopnia obcą osobą. I wtenczas właśnie chuć brodacza kierowała nieraz jego wzrokiem abo gestem. Drzewiej tak to się działo. Ale nie obecnie. Nequaquam. Teraz znał ją dobrze. Może nawet za dobrze. Parokrotnie podczas rozmów na końcu ozora siedziało mu to niesamowite słowo - córka. Choć starał nie zmieniać go w dźwięk - nie zawsze mu się to udawało. Drobna dziewuszka dawno już stała się jego dzieciaczkiem. Pociechą. Jakaś radością niespełnionego męża i zarazem rozhulanego barda. Pewną ozdobą niepewnego trwania. Omenem następnego dnia. Lotta - choć może nawet bardziej szalona od niego - trzymała rudego z dala od chaosu oraz niebezpieczeństwa chodzącego w parze z nieodpowiedzialnością i brakiem dorosłego zahamowania. Bo hamować to on się nie umiał - a ze szklanicą wermutu w ręce szło mu to jeszcze trudniej.

Jakaż to rozkosz dla pieśniarza - słuchać własnego tworu. Ogromna! Charakternik zaimponował rudzielcowi szerokim poznaniem tak nietuzinkowego dzieła. Ijon zaczął patrzeć na niego z trochę inną manierą - wiedźmin z marudera i potwora stał się wnet maruderem i potworem z dobrą duszą konesera mistrzostwa sztuk. Pan Jakert  awansował w oczach rudego o parę kroków na schodach uszanowania. Choć balladzista nie spodziewał się wiele po chamie takiego pokroju - to starał się go zrozumieć. Trzeba powiedzieć, że zaowocowało to brakiem skurczów na dźwięk jego głosu oraz możnością prowadzenia rozmów bez strachu o zapocenie sobie całego karku. Metamorfoza ich stosunków zaszła więc znaczna. 

Mimo to - Ijon nie chciał zostawać z charakternikiem sam na sam. A to tego właśnie zmierzała cała konwersacja. Burczenie w brzuchu dało mu podpowiedź i szansę na ucieczkę od gaworzenia z wiedźminem vis-a-vis bez Lotty w postaci świadka oraz zabezpieczenia. Choć w sumie - zabezpieczenia przed czym? Miecz Jakerta nie zdawał się już zagrażać jego zdrowiu. Nie radząc sobie jeszcze do końca ze strachem - może właśnie przez pustkę w trzewiach - Gawron wstał od stoła i powiedział:

- To może jednak sam skoczę na kuchnię po coś smacznego. I tak nie rozumiem nic z waszego gadania. Możecie dokończyć rozmowę beze mnie. Wezmę też coś... wermut może... bo pewnie wam w gębach poschnie od tego nadawania. Em. Lotta - dodał stercząc już w drzwiach - będę tuż za drzwiami...

I przemaszerował przez próg.

Aishele - 2015-10-08 01:52:11

Stąpają po tym świecie jednostki, z którymi trudno się sprzeczać. Którym trudno odmówić, nawet jeśli ma się na to wielką chęć. Szereg czynników sprawiał, że Mistrz Jakert bez wątpienia należał właśnie do tego grona, dlatego Burza - choć w duchu się na to skrzywiła - pozostawiła swój wewnętrzny protest niemym i posłusznie wstała z zamiarem pójścia tam, gdzie stary kot ją wysłał. Ale zaraz usiadła z powrotem, bo Ijon ją ubiegł i pierwszy opuścił izbę. A przecież bez sensu, żeby poszli sobie oboje.

Skinęła głową Gawronowi, mając nadzieję, że przebierając w alkoholach bard nie zapomni ostatecznie o jedzeniu. Byłoby to bardzo w jego stylu... Choć rudy bywał dla niej niekiedy jak ojciec, równie często zachowywał się jak młodszy od niej, kompletnie beztroski dzieciak.

- No. Idź tedy za nim i gadaj. - Dziewczyna wzruszyła ramionami, wyzywająco patrząc na wiedźmina ponad smętnymi okruchami śniadania, którego dzięki jego interwencji nie udało jej się zjeść. Zgrzytnęła zębami. - Ja tu posiedzę, mam czas, a jakże. Ale kiedy się już nasycisz rozmową z moim przyjacielem, oczekuję odpowiedzi. Nie zbędziesz mnie byle czym, ja muszę wiedzieć wszystko. Wszystko, wszystko, wszystko, rozumiesz?

Burzę nie bardzo cieszyło, że wiedźmakowi nagle zachciało się jakichś prywatnych rozmów z Gawronem. Diabli go tam wiedzieli, o czym miał z nim chętkę rozprawiać, może nawet o poezji, ale Lotcie niemiło kojarzyło się to z pogadankami nauczycielsko-rodzicielskimi gdzieś ponad jej, biednej uczennicy, głową. Choć ani Jakert nie był przecie żadnym jej nauczycielem, ani Ijon - ojcem, to młoda poetka czuła się pomiędzy nimi jak smarkula, co nie odpowiada jeszcze samodzielnie za swoje czyny i o której losie decydują poważni i zatroskani dorośli, którzy nie raczą jej przy tym nawet włączyć w swoje dorosłe dyskusje. I jeszcze to porozumienie między nimi względem owej piosenki Gawrona! Ślad bezsilnej złości i niemego protestu przetoczył się przez lico Lotty, coś błysnęło w jej ciemnych oczach. Dziewczyna znów zazgrzytała zębami i zabębniła palcami w stół z niecierpliwości. I z głodu.

Ivan - 2015-10-11 23:17:08

Rad nierad nagłym obrotem spraw, charakternik jednym susem stanął na obute w odświętne oficerki nogi, przeciągnął się aż strzeliło w gnatach i wyszedł za rudym zgarniając po drodze drzemiącą w jaszczurze klingę, starając się przy tym nie wyglądać jak gdyby zamierzał mu przerżnąć grdykę zaraz po tym jak zatrzasną się za nimi drzwi. Staraniom towarzyszyły spokojne i przemyślane ruchy, dalece wolniejsze niż te, którymi zerwał się z ławy.

Wystawiając jej nerwy i szkliwo na szwank, wrócili po bitym kwadransie, niosąc zimną jajecznicę i ciężko śmierdząc wermutem. Przy czym Gawron jakby bardziej niż zazwyczaj.

Poeta nie trząsł się już jak gęsie gówno ale minę dalej miał nietęgą, z tą jednak różnicą, że na scenie jego oblicza główną rolę grała teraz konfuzja sprawiając, że niepokój i nieufność- choć nadal błąkające się za kurtyną emocji- stały się jedynie wspomnieniem poprzedniego aktu. Najwyraźniej samemu niewiele rozumiejąc z tego co przed chwilą miało miejsce, wolną ręką rozstawił dwa półmiski na stole przed sobą i Lottą, dorzucając kilka sztućców. W drugiej ściskał miecz a zza poły tużurka błyszczał mu srebrny łańcuszek, który biorąc pod uwagę okoliczności i towarzystwo zwiastował wejście w posiadanie czegoś innego niż luksusowego, kieszonkowego zegarka gnomiej roboty.

- To nie Berta.- Spojrzenie dziewczyny nie uszło uwagi wiedźmina. - Przynajmniej nie  medalion - wychrypiał kładąc na blacie bochen pytlowego chleba i trzy kubki. To była prawda. Koci amulet, który właśnie sprezentował śpiewakowi razem z mieczem Tiberta, zabrał przed jakimś miesiącem niejakiemu Garfeldowi, wyjątkowo gnuśnemu dezerterowi i zakale ich cechu. Nomen omen rudemu.

Całości przygotowań do śniadania i poważnej rozmowy w cztery oczy, niczym kropka za ostatnim zdaniem na kartach eposu, dopełnił postawiony z głośnym stukiem pękaty gąsior, którego zawartości, przynajmniej do połowy odpitej, szło się domyślić z delikatnej perfumy potu i oddechu obydwu mężczyzn.

- Polej sobie. Najlepiej jak już zjesz - przemówił wiedźmin tonem jednostki z którą trudno się sprzeczać a której jeszcze trudniej odmówić. Biorąc półmisek i pakując się za blat naprzeciwko, rozparł się na przylegającej do ściany, rzeźbionej ławie z oparciem w pozycji tak swobodnej, że gdyby Zadlast zajrzał w tym momencie do alkierza ani chybi doliczyłby mu nocleg do rachunku. Poeta, choć mniej zdenerwowany niż przed paroma chwilami, wciąż zachowywał pewną rezerwę, choć nadal był skłonny zaufać nieznajomemu przynajmniej na tyle by pozwolić mu porozmawiać z dziewczyną na osobności. Ułamując sobie chleba i biorąc swoją jajecznicę, ponownie zniknął za drzwiami, mruknąwszy uczennicy nad uchem coś o próbie przed weselem i punktualności, na odchodnym kręcąc głową i z niedowierzaniem spoglądając na sprezentowany mu miecz, zastanawiając się co, na cycki Melitele, mógłby z nim zrobić jeśli nie od razu wystawić na aukcji.

Zostali sami. Czas płynął powoli i w ciszy przerywanej ciamkaniem starego kota, którego pozazdrościł by mu niejeden odyniec.

- Równy chłop z tego Ijona - odezwał się, nie przerywając posiłku. - Prawie szkoda, że nie zabawi z nami dłużej. Tylko czemu, u starego diabła, nazywacie go Gawronem skoro ma łeb rudy jak wyzimska strzyga? - zastanowił się w głos, przełykając i mieszając widelcem w naczyniu.

Aishele - 2015-10-12 02:23:57

- Prawda? Rudy zupełnie jako ta strzyga. O, albo jak zgryzota - dodała po chwili zastanowienia, nie pamiętając nawet, skąd jej się ta myśl przyplątała. A przyplątała się oczywiście z tej tajemniczej księgi, którą znalazła w łóżku o poranku. - Raz nawet dla żartu rzekłam mu, że wygląda jak królewna Adda w swych najlepszych latach, ale zupełnie się nie śmiał... Ani z tego, że jej matka to przecie jego krajanka z samego Cidaris, tedy kto wie, czy nie byłby porwanym potajemnie królewiczem. Wcale nie znalazł tego dowcipnym. Ponurak. "Gawron", powiada, brzmi wytwornie i tajemniczo, miano w sam raz dla artysty jego klasy, tedy ja się nie sprzeczam, niech mu będzie. Gdyby każdego mieli nazywać po wyglądzie, to ty, dla przykładu, nie miałbyś ładnego przezwiska.

Dziewczyna szybko zjadła, co było w zasięgu jej rąk, zanim wygłodzony kocur wszystko sprzątnął. Nie potrafiąc sprzeczać się i odmawiać, nalała sobie pełen kubek wermutu. Normalnie nie zwykła zaczynać pijaństwa już od śniadania, ale okazja nie była taką znowu normalną, więc chyba było można.

- Dobra, panie, koniec tego świergotania. Dowiem się wreszcie, co to za historia się tu dzieje? Dlaczego Ijon odmaszerował szczęśliwy jak prosię z tym przeklętym wisiorkiem na szyi i z brzeszczotem w rękach? Co, może na wiedźmina się teraz będzie uczył? Ha-ha. Nic z tego nie będzie, muszę cię zasmucić. Nie nauczysz starego gawrona nowych sztuczek. On ino umie krakać po swojemu, żelazem nagle robić nie zacznie. Zresztą pije tyle, że ledwo lutnię w rękach utrzyma, co tu marzyć o mieczu... On sobie krzywdę zrobi. Po co mu to dałeś?

Nad wyraz swobodna poza Mistrza Jakerta zdawała się Burzy przepełniona jakimś wycelowanym w nią lekceważeniem. I złościło ją to okropnie - a już ten spokój najbardziej. On, zadowolony z siebie, mógł spokojnie pałaszować jajecznicę, rozsiadać się na poduchach i śmiać się z niemądrej dziewczyny. A ona chciałaby w przyszłości móc zatytułować namalowany na podstawie tej sceny obrazek: "Wiedza triumfuje nad Niewiedzą". Albo lepiej: "Wiedźmin wyjaśnia Poetce, o co chodzi".

- To był miecz mojego brata?

Ivan - 2015-10-14 01:42:58

Jakert podniósł spojrzenie na dziewczynę,  w milczeniu przełykając kęs jedzenia i drobną złośliwość. Widmo uśmiechu zagościło na moment na jego twarzy gdy kiwnąwszy głową powstrzymał się od komentarza, powracając do wybierania kawałków kiełbasy z jajecznicy. Choć żadne z jego rozlicznych przezwisk nie tyczyło się wyglądu, nie było wśród nich takiego, które można byłoby uznać za inne niż nieładne. No, może nie licząc przydomka, na który zasłużył sobie kiedy w pięćdziesiątym drugim w łaźni na Spikeroog udaremnił szykowany na siebie w saunie zamach, zaskakując czyhających na mrozie siepaczy w samych tylko butach. Oczywiście z mieczem w ręku.
Wiedźmin uśmiechnął się raz jeszcze, tym razem do wspomnień.

- Miecz oddałem mu na przechowanie, medalion jako gest dobrej woli i zaufania. -   Przesuwany gąsior zaszurał po blacie, przemieszczając się z jednego końca stołu na drugi,  od Lotty do Jakerta i po chwili, nieco opróżniony znów do niej, stanowiąc pionek i główne akcesorium w prowadzonej przez nich, starej jak wojny i nieszczęścia grze zwanej prawdą. - Stary Gawron może i zna mało sztuczek ale jedna wychodzi mu całkiem dobrze. Mówię o opiekowaniu się tobą - oznajmił i urwał na moment, jedząc i zapijając. - Prędzej pozwoli by krzywda stała się jemu niż tobie. A coś czuję, że stałaby się na pewno gdybyś to ty dostała tę klingę.

- Był - odezwał się po chwili podejmując ostatnie zawieszone w powietrzu pytanie. - I jest nadal. Bo Tibert żyje a dopóty żyje, dopóty należeć będzie do niego. Wiedźmin nie rozstaje się ze swoim mieczem. Nawet jeżeli odrzucając go, wydaje mu się, że wiedźminem być przestaje. - Charakternik odstawił półmisek i wyprostował się nieco, przybliżając do stołu. W wyciągniętej przed sobą dłoni trzymał medalion o wzorze identycznym z tym, który leżał wcześniej na stole i tym, który opuścił pomieszczenie razem z Ijonem.

- Nie jest pierwszym ani jedynym takim przypadkiem. Każdy z nas przerabiał to mniej lub bardziej. Nawet Koty - powiedział beznamiętnie wpatrując się w szczerzącą się igłami zębów paszczę, w jej wyobrażony w srebrze kształt, który byłby zdolny odtworzyć myślami w pamięci z każdą rysą i zagłębieniem. - Z czasem mija. Przechodzi najpóźniej rok, góra dwa po Zmianach.- A jeśli nie przechodzi, dodał w myślach, to zwykle kończy się to śmiercią. I to taką z rąk ludzi. Albo sobie podobnych, którym również nie przeszło, lub co gorsza, takich którym nowy stan rzeczy był w smak aż nadto. Zabijających własnych braci, których uznali za odszczepieńców i konkurencję. Kanaliom i klakierom pokroju niesławnych Fielmana i Bonifatza.

- Bert jest inny - stwierdził polewając sobie po raz kolejny, nie czekając na dziewczynę. - Gówniarz wciąż nie potrafi się z tym pogodzić i żadna moja nauka nie potrafiła go z tego wyleczyć.- Stary kot mówił to z przekonaniem i sumieniem czystym jak w żadnej innej sprawie. Mając na sercu troskę o przyszłość młodego wiedźmina, stosował rozmaite lekarstwa i praktyki. Dobre i sprawdzone sposoby wiedźmińskich mistrzów, których zaniechanie było, główną obok zdegenerowanego wzorca mutacji,  przyczyną panującego wśród wielu z nich stanu, który można było trafnie i poetycko określić w przenośni "obyczajowe rozwolnienie". Co i tak było delikatne. Młodym kotom zdecydowanie brakowało kocenia.
I choć Kert regularnie "piłował pazury" i "przycinał kitę" młodemu Bertowi, ten okazał pod tym względem beznadziejny. Pod każdym innym, trzeba było mu to oddać, już nie. Pozostawienie za sobą miecza oraz amuletu nie było wyłącznie szczeniackim gestem i pustą demonstracją zbuntowanego sierściucha. Tibert wiedział, że mając je przy sobie, Jakert znajdzie go i wywlecze nawet z samego Zangwebaru. Budujące. Na swój sposób.

- Myślę, że to kwestia tego, że w przeciwieństwie do większości z nas, on wciąż ma jeszcze do czego wracać. Kogo. - Spojrzenie wiedźmina nie mogło być bardziej wymowne. Kocia głowa o nieładnym wyrazie pyska spoczywała na wyciągniętej doń ponad stołem dłoni lewego ramienia, poznaczonego odsłoniętym przez podwinięty rękaw tatuażem składającym się z ciągu run i cyfr. - Weź. Chcę żebyś to ty mu go zwróciła. Jako przypomnienie.

Aishele - 2015-10-15 02:06:18

- Zwrócę, dobrze - odparła Burza, lecz nie od razu. Jakby ociągając się trochę. Nie była wcale do końca przekonana, czy chce cudownie odnalezionego bliźniaka (jak już go w cudowny sposób odnajdzie, co jednak uważała wyłącznie za kwestię czasu) posłać zaraz z powrotem na wiedźmiński szlak. Chyba raczej nie... - No zwrócę, zwrócę, tak. Jeśli tylko jakimś cudem Tibert mnie znajdzie. Albo ja jego...

Dziewczyna wyciągnęła rękę po koci znak cechowy... i cofnęła ją zaraz, nim jeszcze zdążyła dotknąć go choćby końcem palca. Srebrne igiełki zębów zamigotały, gdy błyskotka zakołysała się na łańcuszku w dłoni Jakerta. Burza głęboko się nad czymś zastanowiła.

- Tak. Chyba powinnam go natychmiast sama odszukać, zamiast czekać na cud. To oczywiste - mruknęła do siebie Lotta. - To oczywiste, muszę... - Gwałtownie zwróciła oczy na wiedźmina. - Pomożesz mi w tym, prawda? Powiedz wreszcie: jak mnie znalazłeś? Jest szansa, że on pójdzie tym samym tropem?

Szczupła dłoń poetki znowu wysunęła się po medalion i ponownie zamarła wpół ruchu. Wzrok dziewczęcia spoczął tym razem - zupełnie niedyskretnie - na tatuażu, zdobiącym rękę wiedźmińskiego mistrza. Zagapiła się nań na kilka dobrych uderzeń serca, nim wreszcie oderwała oczy od tajemniczego ciągu runicznych symboli i znów podjęła rozmowę.

- Jakert...? A co jeśli mój brat wcale nie będzie tego chciał z powrotem? Przypomni sobie i zapomni znów? Rozumiesz? Co jeśli nie będzie chciał być wiedźminem? Przecież nie musi, nikt nie może mu kazać! Zmiany Zmianami, ćwiczenia ćwiczeniami, ale na pewno są, na pewno zdarzali się tacy, którzy to naprawdę rzucili i już nie chcieli wracać. Nie zmusisz go do tego, prawda?

Burza po raz trzeci wyciągnęła rękę po odlaną z metalu paszczę kota i tym razem już się nie cofnęła. Zamknęła przedmiot w dłoni, ogromnie ciekawa, jakie doznania spowoduje bezpośredni kontakt. Czy przeskoczy jej między palcami iskra wyładowania? Czy poczuje mrowienie, drganie, dreszcz? Czy będzie to nieprzyjemne doznanie, czy jednak - skoro to rzecz tak silnie związana z Bertem - okaże się raczej znajome i miłe?

Odbierając od mężczyzny medalion zaintrygowana Lotta nie powstrzymała się i przesunęła końcem palca po tatuażu, który pokrywał ramię Jakerta. Starała się nadać temu dotknięciu wszelkie pozory przypadkowości, lecz oczywiście - jak zawsze, gdy starała się bawić w subtelności - z marnym skutkiem.

- Co to? Te runy, które tu masz? Co to jest? - zapytała. - Ładnie to wygląda - dodała bez sensu, wyłącznie dla jakiegoś usprawiedliwienia swojej ciekawości. Już lepsze głupie wyjaśnienie niż żadne.

Ivan - 2015-10-16 18:46:19

- Pomogę - zapewnił, choć na dobrą sprawę od samego początku plan zakładał, że to ona pomoże jemu, i że pomoc ta, jak mawiał eks-komendant Drakenborgu Istvan Igalffy: "niekoniecznie odbędzie się w sposób konsensualny ani świadomy".
- Czarami - powiedział wreszcie, zagajony powtórnie o to jak udało mu się ją odnaleźć. - Dywinacją. Brontoskopią - dodał szybko i zdawkowo chcąc zniechęcić ją od wypytywania o szczegóły wyrywkami z magicznego żargonu. Głównie dlatego by nie tłumaczyć się ze wszystkich tropów, które zostawił za sobą docierając tutaj. By móc trafić po nich do celu, Bert musiałby sam sięgnąć do użycia dywinacji. I to tej zakazanej niegdyś edyktem Kapituły.
- Istnieje pewna szansa - orzekł, przypominając sobie o jednym urwanym tropie, który zbiegł mu po tym jak źle obliczył ciężar gałęzi. Przynajmniej jeden człowiek z duetu temerskich wywiadowców wciąż pozostawał przy życiu. Jakert nie pamiętał, który dokładnie, nie wiedzieć czemu ale ciągle mylił ich imiona. - Ale sam mam inne podejrzenia, wobec których utrzymuję regularny kontakt z informatorem z Rinde.- Wiedźmin uniósł kubek do ust. - Myślę, że to nie tylko ciebie będzie szukał.

Słysząc kolejne z jej pytań, zatrzymał się w połowie picia i spojrzał na nią poważnie.

- Wiesz co robi się takim, którzy próbują to rzucić? Przebija widłami i topi w gnojówce. Czasami wynajmuje kogoś pokroju Bonharta, o ile sami nie zaczynają robić w jego branży albo nie wieszają się w stajni na lejcach. Kim, twoim zdaniem, może zostać ktoś taki? Treserem krokodyli? Zawodowym graczem w kości?- spytał strzykając zmieszaną z winem śliną na deski podłogi. - Dlatego mogę i zmuszę go do tego jeżeli zajdzie taka potrzeba. Dla jego własnego dobra i dlatego, że jest pierwszym z nas od wielu lat, o którym będzie można powiedzieć, że nie został kolejnym mordercą za garść koron ani dokonującym żywota w rynsztoku obijbrukiem. I dlatego, że obiecałem to komuś. Dawno temu.
Medalion zadrgał pod dotykiem dziewczyny parząc dłoń ukłuciami zimna i niczym ponadto. Tknięty Jakert powoli wstał.

- Przyjrzyj się.- Pochylił się nad stołem, przysuwając przedramię by mogła lepiej widzieć wyblakły przed latami, choć nadal widoczny ślad. Wyryty na skórze napis układający się w uporządkowaną kombinację.

RISS VED Ex II 07/0044

- Egzemplarz czterdziesty, seria siódma, model drugi, eksperymentalny - przedstawił się swoim najbardziej pełnym i prawdziwym imieniem jakie posiadał. - Wyprodukowano na kompleksie Rissberg w sekcji pseudoludzi, roku dwudziestego piątego. - Oczy błyszczały mu od wina i z powodu cienia padającego na jego twarz.

Aishele - 2015-10-18 03:02:52

Wywinancja. Brontocośtam. Blablabla. Mądre słowa niestety nie za wiele mówiły niedoszłej adeptce Aretuzy, nawet nie była pewna ich poprawne wymowy. Oj, Lotto, dlaczego byłaś w szkole takim nieukiem? Dlaczego regularnie przesypiałaś wykłady, śniąc o gromach bijących w ruiny śnieżnobiałych miast i o pękającej zasłonie światów, względnie o gładkich młodzieńcach z Gors Velen? Dlaczego nie chciało ci się nigdy czytać tych zapyziałych encyklopedii i specjalistycznych słowników? Wstyd.

- Ekhm. Dobra, dobra, spokojnie, nie unoś się tak - rzuciła prawie że beztrosko, tak naprawdę bardziej chyba chcąc uspokoić samą siebie, niźli jego. Tyrada Jakerta nieco ją wystraszyła, ale starała się tego nie okazać. Uniosła wysoko głowę i obdarzyła mężczyznę władczym spojrzeniem, uważnie niegdyś podpatrzonym i prawie bezbłędnie skopiowanym od jej byłej mistrzyni Amalii. Łyknęła jeszcze wermutu na odwagę. - Najpierw go znajdźmy, potem będziemy się kłócić o jego przyszłość.

Lotta dobrze zaczęła, naprawdę dobrze - spokojnie, rozsądnie, bez zbędnych nerwów. Szkoda, że zaraz wzięła ją cholera. Że niepotrzebnie zawrzała w niej ze złości krew. Gdyby wiedźmin prawdziwie znał się na sztuce wróżenia z piorunów, odgadłby prędko, że te, które zjawiły się w oczach Burzy, nagłe i ostre niby nożowy zamach, nie zwiastowały mu teraz nic dobrego.

- ...ale jeśli uważasz - wysyczała jadowicie - że dla swojej ambicji i z powodu jakichś parszywych obietnic wobec nie wiem kogo masz prawo odbierać mi brata i... i skazywać go na nagłą śmierć gdzieś w rowie albo lesie, bo tak ostatecznie wszyscy kończycie... to... to...

Wyjaśnienie genezy tatuażu - choć Burza jeszcze nie do końca pojęła jego grozę - przyprawiło ją o całkiem słuszny dreszcz. Nagle zrobiło jej się bardzo zimno, poczuła się jak lodowa statua. "Jesteś cholernym eksperymentem, który zwiał czarodziejom z laboratorium i lata na wolności?" - chciała zapytać, ale ugryzła się w język. Nie byłoby to chyba zbyt grzeczne pytanie, a ona, mimo wszystko, była damą. Przynajmniej bywała, jak jej się akurat przypomniało. A przypominało się w najgłupszych momentach.

- ...to nie masz racji - dokończyła swój wywód sprzed paru chwil. Bardzo cicho i nieśmiało, przez ściśnięte gardło. Patrząc gdzieś w podłogę. Oczy błyszczały jej od wypitego wina i od łez, które postanowiły napłynąć bezgłośną falą, by narobić dziewczynie wstydu. Otarła je rękawem, czując się jak kretynka.

Ivan - 2015-10-22 16:37:06

Woskowe oblicze wiedźmina stężało na ułamek sekundy przeszyte spojrzeniem dziewczyny. Podnosząc kubek do ust, zasłonił nim błyskające zęby, udając, że wyrywające się z rozdętych nozdrzy parsknięcie było wyłącznie kaszlem spowodowanym zbyt łapczywym łykiem. Talent młodej poetki do strojenia min wzbudziłby uznanie nawet w kimś czyja wrażliwość artystyczno-emocjonalna mieściła się w dziurawym kuflu, a komu słowo "sztuka" przywodziło na myśl co najwyżej pobłogosławioną przez geny niewiastę albo soczysty wieprzowy udziec.
Mimo to, jej warsztat okazał się niewystarczający dla kogoś, czyje zmysły zdolne były rejestrować ździebko więcej szczegółów od zwykłego człowieka,  a kto z podobnymi wejrzeniami i ich zwyczajowymi autorkami miał do czynienia bliżej niżby niekiedy sam sobie tego życzył. W doprawdy rozmaitych sytuacjach.

Opróżnione naczynie po raz kolejny znalazło się na blacie, tym razem do góry dnem, odstawione przezeń po opróżnieniu jednym, płynnym ruchem. Charakternik z ciekawością zakrawającą o bezczelność przyglądał się jej zafascynowany, łowiąc zmieniające się w jej głosie tony i wyczuwając nagłe wahanie. Potrafił nazwać każdą emocję z osobna, rozpoznać po subtelnych różnicach towarzyszących ich przeżywaniu i wypowiadanych przy tym słowach, barwie głosu.  Znał to. Z tortur, przesłuchań, spowodowanej wódką wylewności, i z tych nielicznych sytuacji, w których ktoś faktycznie zdecydował mu się zwierzyć, objawić szczerość i odrobinę zaufania.

Znał to również z doświadczenia. Za sprawą jednego z pierwszych wspomnień z okresu tak odległego, że jawił mu się on jako zamglona wizja minionego snu, umykająca nad ranem, zaraz po przebudzeniu. Wywołanym trawami i tłoczonym do żył halucynogenem majakiem, nawiedzającym go w czasie Próby.

Ciemnowłosa kobieta o smagłym obliczu i morskiej zieleni oczu. Jej zgrzebny, pachnący mydlinami fartuch, węźlaste ręce i spokojny głos dobiegający go z podwórka, gdy wraz z innymi dziećmi bawił się przy studni. Ciepły i melodyjny, zdradzający wyspiarski akcent i troskę.

Yvain, Iwanek, Ivan.

Wołanie zmienia się w krzyk. Przeraźliwy i słabnący, powtarzający się echem dopóty całkowicie nie zniknie w oddali. On w końcu się budzi, kobiety już nie ma. Jest za to wyzierająca spod kaptura ogorzała, nieładna twarz rozciągnięta w uśmiechu. Są ślepia z pionową źrenicą błyskające niczym wejrzenie wilka pośród ciemności boru. Obce, nienaturalne i przerażające, jednak nawet w połowie tak bardzo jak wzrastające w dziecięcym umyśle zrozumienie, że nie ma już powrotu. I że otaczające go, pełne lęku twarzyczki, wśród których poznawał niekiedy dawnych towarzyszy zabaw to jedyni bliscy jakich przyjdzie mu teraz mieć.
Zebrana przez wiedźmina Proinsiasa zwanego Szczurołapem zgraja jak wiele innych. Jego zemsta na mieszkańcach wioski za niedotrzymanie umowy. I trybut na rzecz nowego pokolenia Kotów, mających narodzić się na kompleksie Rissberg, spółce cywilnej z ograniczoną odpowiedzialnością i poczytalnością.

Jakert podnosi spojrzenie po raz drugi, odrywając wzrok od tatuażu, mimowolnie zagapiwszy się na niego i nie zdając z tego sprawy. Moją ambicją, pomyślał, jest żeby Bert nie musiał przechodzić przez to gówno. Lewa dłoń zacisnęła mu się w kułak przy wtórze suchego trzasku kości śródręcza.

- Już raz odebrałem. Razem z obietnicą daną waszej matce. Parszywą obietnicą, której zamierzam dotrzymać. Dla której szukam go i bronię przed własną głupotą i zgubnym sentymentem. Ale i dla której chcę żeby cię odnalazł.- Jakert zatrzymał się i milczał przez chwilę dając jej czas na wytarcie twarzy. - Bo wiem jak to jest i choć potępiam, to rozumiem i pozwalam na to. Bo nie chcę żeby widział we mnie wyłącznie kogoś kto zabrał mu rodzinę.- Mężczyzna pociągnął sobie wina. Tym razem bezpośrednio z butli.

Aishele - 2015-10-23 02:14:28

- Racja, że już raz odebrałeś. Wtedy byłam mała, nic nie rozumiałam i nic nie mogłam poradzić. Ale nie zrobisz mi tego po raz drugi. I jak śmiesz wspominać jeszcze moją matkę?! Co takiego niby jej obiecałeś? Że przerobisz jej dziecko na parszywego odmieńca? Musiała być zachwycona!

*


Było kilka dni po Lammas. Mała Lotta przez cały upalny dzień biegała po obejściu i wołała brata. Nikt nie odpowiadał nawet słowem, słyszała tylko, jak matka kręci się po izbie i szlocha. Matka. Zawsze zmęczona ciężką pracą. Podobna wszystkim matkom świata. Wtem wicher zagwizdał między sztachetami płotu, zaszeleścił żółknącymi listkami brzóz, przygiął do ziemi kolumny kwitnących różowo malw. Suchy trzask i oślepiający błysk - chałupa stała w ogniu.

Było tuż przed Midinvaerne. Mała Lotta przez cały krótki zimowy dzionek stała na rozstaju dróg i wypatrywała braciszka, wciąż jeszcze wierząc w jego rychły powrót. Z białoszarego nieba gęsto sypał śnieg, przykrywając ostatnie ślady - pewnie dlatego Tibert nie znalazł drogi do domu. I wraz ze zmrokiem nadeszła burza. Dziwne, kto widział pioruny w środku zimy? Niedawno odbudowana chata, rażona gromem, znów stanęła w ogniu. Tym razem nie było już do czego i do kogo wracać.

Było Belleteyn. Nie taka już mała Lotta siedziała sama nad pięknym modrym Pontarem, wijąc wianek z żółtych jaskrów i marząc. Prawie zapomniała już o swoim bliźniaku, w jej myślach częściej gościli teraz inni młodzieńcy. Zamiast tego, na którego tam czekała, odnalazł ją jednak jakiś zabłąkany piorun. Tym razem uderzył prosto w nią. Choć z jakiegoś powodu nie stała jej się wtedy żadna poważna krzywda i jedyną fizyczną pamiątką po dziwnej przygodzie została rozgałęziona, biegnąca wzdłuż kręgosłupa blizna, to wtedy dopiero zaczęły się kłopoty. Seria nieszczęść, upokorzeń i rozczarowań spod znaku wielkiego białego pałacu...

*



- To twoja wina, to by się nigdy nie stało, gdybyś nie przyszedł i nie zabrał Tiberta! Mój dom... nasz dom by nie spłonął, rodzice... też... - załkała bezsilnie. - Nic by się nie stało, nic z tego, co mnie od tamtego dnia bez przerwy spotyka! To wszystko zaczęło się dziać po twoim przyjściu! Przez ciebie to zaczęło mnie prześladować! To ty zmarnowałeś mi życie!

Oskarżycielski, rozhisteryzowany okrzyk, godny rozczarowanej dwudziestoletnim małżeństwem połowicy, rozbrzmiał tak głośno, że nawet przygłuchy Zadlast w sąsiedniej izbie musiał go doskonale słyszeć.

Dziewczyna westchnęła, po raz kolejny wytarła oczy skrajem rękawa i zawiesiła sobie na szyi koci medalion. Znowu wyciągnęła dłoń po butelkę, ale rozmyśliła się w pół ruchu i tylko bezsilnie ukryła twarz w dłoniach. Wyrzuciła już z siebie chyba wszystkie żale, bo następne słowa wypowiedziała jakoś bardziej pojednawczo:

- Zaraza, nie masz aby nic mocniejszego?

Wino w ogóle nie pomagało. Zresztą Kot i tak wypił je właśnie niemal do końca, a Burza zamarzyła nagle o odrobinie fisstechu. Albo o porcji tak zwanych Łez Emhyra. Narkotyk w postaci srebrnych kropel wpuszczanych do oczu robił w ostatnich miesiącach niebywałą karierę wśród zbuntowanej nilfgaardzkiej młodzieży. Jego działanie było zupełnie czarowne - wszystko, na co się spojrzało, wydawało się nagle ogromnie piękne. Nie tak dawno pewien młody przybysz z Cesarstwa dał Burzy nieco tego cudu alchemii na spróbowanie - od razu się w nim zakochała. W narkotyku, nie w młodzieńcu. Ku niejakiemu rozczarowaniu tego drugiego. Tak, gdyby mieć teraz choć kropelkę... Lotta zerknęła na wiedźmina z nadzieją. W końcu nie ma to jak prochy do śniadania.

Ivan - 2015-10-24 16:51:40

- Na parszywego odmieńca...- powtórzył spokojnie- który nie zginie pogrzebany w zgliszczach waszego domostwa. Którego nie dosięgnie ciążąca na tobie skaza, co więcej, którego przygotuję na to by zdolny był przeciwstawić się przeklętej magii i jej wynaturzonym fruktom. To jej właśnie obiecałem- dodał z naciskiem - Zaraz zresztą po tym, jak sama oddała mi go pod opiekę.- Mężczyzna pokręcił głową po czym parsknął, a było w tym parsknięciu coś gorzkiego i rozbrajającego zarazem.- Zaprawdę, w dziwnych czasach przyszło nam żyć. Pomyśleć, że dawniej błagaliście żebyśmy tylko nie zabierali wam dzieci.

- O nie.- Westchnął z pełnym smutku i zamyślenia uśmiechem błąkającym się po twarzy w ciszy jaka zapadła po wrzasku dziewoi. Wrzasku przywołującym mu na myśl wspomnienie po spotkaniu z bruxą w lesie niedaleko Mariboru sprzed pięciu lat. Postępował z nią podobnie jak obecnie z dziewczyną. Pozwoliwszy jej się napić i wykrzyczeć, skrócił dystans przechodząc do właściwego rozpoznania i oceny.
- Otrzyj łzy, Lotto.- Powiedział z wolna, niemal łagodnie, po raz pierwszy od początku rozmowy zwracając się do niej imieniem. - Wyczyść nosek i porozmawiajmy spokojnie. Naleję nam czegoś.
Charakternik wychylił się na ławie, prawą ręką gmerając we wnętrznościach sakwy spoczywającej na podłodze nieopodal. W końcu wyjął z niej niewielki, nieoznaczony flakonik o lekko musującej, przezroczystej zawartości. Odkorkował, rozlał do kubków.
- Niewiele mocniejsze. Ale na pewno pomaga zrozumieć - powiedział unosząc swoje naczynie i wpatrując się wyczekująco w poetkę.- Zdrowie Berta, twojego brata, czy jak naprawdę nazywał się zanim nadaliśmy mu to imię.- Wzniósł za niego toast. Mimo wszystko. Medalion w jego kieszeni zadrgał lekko.

Aishele - 2015-10-25 02:33:52

Wzmianka o skazie i przeklętej magii kazała Burzy w obronnym odruchu skulić się i ukryć w ramionach, jednak była to zbyt licha tarcza przeciwko godzącym w nią strzałom słusznych oskarżeń. Cóż, nawet gdy dziewczyna krzyczała na całe gardło o winie Jakerta, gdzieś w głębi tkwiło w niej przekonanie, że tak naprawdę to jednak ona sama zawiniła rodzinnej tragedii - i wszystkiemu, co zdarzyło się później. Obrócić wniwecz taką kiepską próbę zakrzyczenia wyrzutów sumienia było błahostką.

- Przestań tak mówić - poprosiła tylko. - Jeżeli wiesz o... magicznej skazie... jeśli wiesz o tym coś, czego ja nie wiem, to powiedz mi to teraz.

Zdziwił ją ten jego ton, który mogłaby nazwać prawie łagodnym i prawie nie kpiącym. Miękkim ruchem podniosła się z siedziska, z kubkiem w dłoni przespacerowała się kilka kroków po alkierzu, wreszcie bezmyślnie skubnęła suszony wianek majeranku, który wisiał na ścianie, i szepnęła:

- Alosza. Tak mama mu dała na imię. Nie mówił ci?

Stanęła koło Jakerta, wzniosła toast i wychyliła duszkiem napój, czymkolwiek by nie był i jakkolwiek by nie smakował. Oczywiście - ciekawa była smaku i natury eliksiru, który zapewne był jednym ze słynnych wiedźmińskich dekoktów. Nie codziennie ma się okazję kosztować czegoś podobnego. Ale Burza nie pytała o nic, tylko wierzyła gorąco, że zrozumienie przyjdzie samo.

- Za jego zdrowie.

Ivan - 2015-10-29 18:16:43

Płyn spłynął w dół przełyku łagodną, lekko rozgrzewającą falą pozostawiając w ustach wrażenie trudnego do jednoznacznego określenia smaku będącego mieszanką delikatnej cierpkości z nutą kwaśności. Wbrew zapewnieniom wiedźmina, wcale nie okazał się mocniejszym od wermutu, choć bez wątpienia został rozrobiony z użyciem alkoholu, mocnego choć równie mocno rozcieńczonego, przypuszczalnie bazy laboratoryjnej, co Lotta dedukowała po jedynej chyba wiedzy, jaką udało jej się wynieść ze studiów magicznych to jest alchemii. A, że drugą w kolejności rzeczą, którą zdarzyło jej się wynieść z tamtych zajęć był spirytus, była niemal pewna swojego typu.

Pomimo tego nie czuła by dekokt przy piciu uderzał jej do głowy, ten stan rzeczy nie zmienił się również po odczekaniu więcej niż stosownej chwili. Ba, zdawało jej się nawet, że jej głowa jest lżejsza niż w momencie w którym upiła pierwszy łyk wina. Nie stało się absolutnie nic, wciąż równie wyraźnie widziała twarz przyglądającego się jej w zniecierpliwionym oczekiwaniu Jakerta znajdującego się naprzeciw. I gdy już szykowała się by mu o tym powiedzieć,  kcoi medalion zatańczył nagle jej na szyi a zaraz potem zacisnął się na niej z mocą garoty.

Magia. Stary skurczybyk się nie pomylił. Jak zawsze, pomyślała uspokajając amulet i przeczesując szkatułkę z eliksirami w poszukiwaniu tego właściwego. Mistrz Jakert nadal przyglądał się z wyczekiwaniem.
- Młody, zamarzam tu - utyskiwał stojąc w ciągu powietrza. Pełgający płomień pochodni dawał niewiele ciepła, oświetlając jego bardziej niż zazwyczaj bladą twarz, kładąc nieładne cienie na opadnięte policzki pocięte ciemną siatką uwidocznionych nagle żył. Głos miał warkliwy, przetykany świstem i charkotem okazjonalnych oddechów, wionących eterem, alkoholem oraz mieszanką odczynników. Śmiertelną trucizną dla każdego kto tak jak oni nie był wiedźminem.

- Już, moment.- Strzepując ostatnie krople z opróżnionego flakonika, przetarłeś go rękawem koszuli, odkładając na chybił-trafił w wyścieloną wymiętymi pakułami przegródkę w szkatułce na eliksiry. Składając ją, podniosłeś się klęczek ze splunięciem, szybkimi mrugnięciami pozwalając oczom dopasować się do błyskawicznie działającej mieszanki pokrzyku, tojadu i świetlika. Nazywanej niekiedy imieniem zwierzęcia patronującemu ich cechowi.

- Gdybyś utrzymywał tam jakikolwiek porządek, nie zajmowałoby ci to tyle czasu - ciągnął swoją litanię preceptor. - Wiesz co zrobił mi kiedyś Guxart, żeby ukarać mnie za nieporządek w miksturach? Napoił mnie Czarną i zostawił nocą w lesie żebym znalazł drogę. Będę musiał wdrożyć tę cenną lekcję do twojego treningu. Myślisz, że strzyga albo wicht przykucną w ciemności i uprzejmie zaczekają aż znajdziesz odpowiednią miksturę?

- Chodźmy.- Powiedziałeś wstając, ugryzłszy się w język by powstrzymać się od wymruczenia półgłosem złośliwości pod adresem starego Kota. Raz, że usłyszałby ją na pewno, dwa, że był przeczulony na punkcie eliksirów. Fizycznie i w przenośni. Zresztą między Mocą a prawdą, wcale nie dziwiłeś się jego zniecierpliwieniu. W jego obecnym stanie i narzuconej przez niego perspektywie nawet mrugnięcie oka zajmowało wieczność i robiło mnóstwo hałasu. Przed zejściem do podziemi wlał w siebie tyle tego świństwa, że równie dobrze mógł wywalić pochodnię i samemu zacząć świecić w ciemnościach. I choć przepompowane upływem czasu i adrenaliną minionej walki wywary, powoli przestawały działać i tak było dla nich lepiej by to Bert przyjął na siebie część dekoktów by odciążyć mistrza. Monstrów i abominacji, które zarąbali po drodze tutaj było im dość by jeszcze dokładać do nich kolejne. Zwłaszcza takie mające twarz i ciało Kerta choć umysł i zapędy zagłodzonego bazyliszka. Koty miały swoje ograniczenia. Niepożądane reakcje na przedawkowanie, żeby daleko nie szukać.

Wymijając go, wszedłeś prosto w korytarz, z którego dochodził przeciąg. Stary trzymał się z tyłu, kilka kroków za tobą,  by ze swoją pochodnią i jej palącą nagle jasnością oraz teatrem cieni nie przeszkadzać ci widzieć. To było ważne bo w tej chwili to ty byłeś jego oczami.

- Co znalazłeś?- dobiegło cię z tyłu, choć ciut bliżej niż powinien był się znajdować. Nadal miał problemy z oceną odległości, choć przyspieszone reakcje powinny już dawno zniknąć, jego organizm musiał mieć problemy z metabolizmem bieluniu. Oj, starzejesz się, kochany.

- Sfera dyskrecji. Zabezpieczenie przed inwigilacją megaskopową, skanowaniem na odległość. Bufor antymagiczny. Brak czujek i alarmów.- odpowiedziałeś śledząc naprzemiennie wyryte w ścianach oraz wymalowane fosforyzującą w ciemności farbą symbole na zawilgłych ścianach wąskiego korytarza. - Jest jeszcze coś. Medalion od tego głupieje.

- Opisz.

- Zewnętrzny krąg roztoczony wokół czegoś co przypomina dłoń. Albo kaleką rozgwiazdę- zastanowiłeś się podchodząc bliżej, choć nie za bardzo. - Wewnętrzny tworzy coś w rodzaju oka ze źrenicą w kształcie zakrzywionej kropli i jakimś symbolem. Otacza ją coś w rodzaju tęczówki lub promieniującej aureoli o pofalowanych promieniach, z wpisanym w nią heksagramem unikursalnym.

- Napis. Wokół powinien być napis, przeczytaj mi go.

Mrużąc oczy odsunąłeś się od malowidła rejestrując detale, które wcześniej wyślizgnęły się twojemu wzrokowi. Wiedziałeś, że to nie był przypadek ani przywidzenie. Pojawiające się właśnie ideogramy były starsze niż jakikolwiek ludzki i elfi alfabet. Pochodziły z wożgorskiego. Powoli i wyraźnie przeczytałeś je na głos, zastępując dźwięki odpowiadające głosce "e" wdechem.

- Odsuń się od tego.- Prawie bezszelestnie i niemal natychmiast pojawił się obok, odrzucając pochodnię by jej światło nie padało bezpośrednio na ścianę. W zastępstwie dobył miecza. Krzyżując ręce na piersiach posłałeś mu pytające spojrzenie.

- Glif. Ale to nie intruzów ma zatrzymywać. Popatrz.- Zakrwawiona klinga znalazła się na wysokości symbolu. Zasyczało a jucha niemal natychmiast zaczęła skwierczeć, pękając czerwonymi bąblami na powierzchni broni. To, że sam metal nie zaczął się topić pod jej wpływem zawdzięczał wyłącznie znajdującej się w nim domieszce dwimerytu. Kert zaklął plugawie, cofając ostrze.

- Ochrona przed strażnikami. Puścił ich samopas po podziemiach. Ale nie chciał żeby zapuszczali się aż tutaj- domyśliłeś się, kiwając w zastanowieniu głową. - Pomysłowy skurwiel.

- Jakbyś uważał, poznałbyś to już wcześniej. Poczwórny splątany nazar Rodallegi. Gilchrist używał niemal identycznego wzoru choć wzbogacił go innym programem i transformatą - włączył się niemal natychmiast tonem konesera szacującego wartość wystawionego na aukcji obrazu, podczas gdy ty sam z trudem powstrzymałeś wyrywające się z piersi westchnięcie. Gilchrist to, Gilchrist tamto. "Walczyłem z Gilchristem pod Armerią i na bagnach Pereplutu." Mało brakowało a doprowadziłby tą swoją wiedźmę z Murivel do zazdrości z powodu swojego starego nemezis. A anegdotę z udziałem Gilchrista i Jakerta, tą o"najsmaczniejszym kąsku w życiu" słyszał już tyle razy, że wyłaziła mu ona bokiem bardziej niż zjazd po najcięższych eliksirach. Jakert zdążył opowiedzieć ją każdemu z Braci Kotów co najmniej ze dwa razy.

  -Dalej pójdziesz sam- zdecydował trzeźwo stary, odstępując od magicznego znaku. I całkiem słusznie bo cały wręcz lepił się od krwi stworzeń, które zdybały ich gdy odnaleźli zamaskowane na zamku przejście, przeczesując ukryty, podziemny kompleks lochów w którym obecnie się znajdowali. Dziwnych, nieładnych stworzeń, które widziały pomimo braku oczu. I które krwawiły choć ich serca niemal w ogóle się nie poruszały. Paskudnych eksperymentów, zakazanego owocu badań zrodzonego z połączenia nekromancji i krzyżowania gatunków. - Któryś cię zbryzgał?

- Wyobraź sobie, że nie.- Bo i niby jak miało to nastąpić skoro rzuciłeś się pierwszy każąc mi nie podchodzić? Zazdrosny o każdą przelewającą się kroplę karminowego likworu jak wampir po przebudzeniu.

- Idź.- Powiedział po długiej, nawet z jego obecnej perspektywy chwili milczenia. - Spotkamy się u wyjścia. W razie czego krzycz. Powinieneś odnaleźć aparaturę, może kilka świeżych śladów. Odczytaj je, tak jak cię uczyłem. Zbierz wszystko co na pierwszy rzut oka wyda ci się ważne. To co ci się nie wyda, przeegzaminuj tym bardziej, jasne?

- Bez odbioru- odpowiedziałeś z zapewniającym o zrozumieniu uśmiechem, dłońmi naśladując gest złożenia ksenoglozu i ruszając dalej ciemnym korytarzem.

Nie spodziewałeś się zastać go na miejscu. Nie po tym, jak nie zatarłszy śladów zaklęć zostawił wam trop po którym udało wam się odnaleźć jego kryjówkę. Wnioskując z wyrazu jego twarzy w momencie w którym wbiłeś kolano w jego brzuch, on także się ciebie nie spodziewał. Nim zdążył złożyć dłoń do zaklęcia, sięgnąłeś po jego kciuk, wyłamując go ku nadgarstkowi w nauczonym przez Jakerta chwycie, który nazywaliście "chodź kochasiu". Nie krzyknął, choć była to głównie zasługa tego, że w tym samym momencie pchnąłeś go na ścianę i wpakowałeś mu przedramię w rozchylające się usta. Przyciskając go by nie zemdlał, miałeś chwilę czasu by rozejrzeć się po jego pracowni. Była jak wszystkie, a przynajmniej bliźniaczo podobna do tych, które miałeś okazję zwiedzić z Jakertem do tej pory. Ciasna, słabo oświetlona, pełna magicznego chłamu, zakonserwowanych świństw, płodów, preparatów i ksiąg o grzbietach poznaczonych złowrogimi znakami, które dla większej czytelności należałoby chyba odbić w lustrze. Śmierdziało też formaliną a na znajdującym się pod ścianą, źle skleconym stole leżała potężna, skórzano-metalowa uprząż szykowana chyba na coś co swoimi rozmiarami dwukrotnie przewyższało rosłego wołu. Kręcąc głową, splunąłeś na posadzkę, przysuwając twarz do roztrzęsionego oblicza dygoczącego w twoim uścisku czarnoksiężnika, zdanego na twoją łaskę. Twoją i wyłącznie twoją.

- No, Franksten - powiedziałeś uśmiechając się tak, jak to tylko Koty potrafią. - Podobno szukasz mojej siostry.


Lotta obudziła się w alkierzowej izbie, leżąc na podłodze, z głową na kolanach Gawrona krzyczącego do wiedźmina o tym jakiej części jego organizmu użyje w charakterze pokrowca na sprezentowany mu miecz jeżeli dziewczyna natychmiast nie obudzi się z transu. Wiedźmin, trzymający dłoń na pulsie pod jej nadgarstkiem krzyczał, że może spróbować ale na razie niech się zamknie bo wyłącznie pogarsza sprawę. Stojący nad nimi Zadlast krzyczał coś o pijaństwie, dotrzymywaniu umów i zawiedzionym zaufaniu a stojąca w rogu pomieszczenia dziewka służebna krzyczała żeby krzyczeć, najwyraźniej niewiele z tego wszystkiego pojmując.

Aishele - 2015-11-01 02:36:15

Przebudzona gwałtownie Lotta szarpnęła się jak ptak schwytany w sidła, zachłysnęła się powietrzem i natychmiast jej czarowny sopran dołączył do koncertującego w alkierzu chóru. Jeśli ktoś tu faktycznie miał powód, by krzyczeć, to właśnie ona. Ale zaraz zamilkła, bo zabrakło jej tchu.

- O, na bogów, przestańcie wszyscy się już drzeć, głowa mi pęka - wyjęczała po chwili, pomału i niechętnie przypominając sobie, gdzie jest i co się z nią dzieje. - Dokąd ty mnie zabrałeś... Co to w ogóle...

Dobry, kochany Gawron był przy niej - co za ulga. Chwyciła jego ramię, dziękując bez słów. Niestety - był obok także zły jak osa Zadlast. No i Kot też był. Kot o nie do końca jasnych intencjach, który przed chwilą wyprawił młodą poetkę w podróż dalszą, niż jej rozum umiał pojąć. Podróż poza świat własnego "ja" - choć, gwoli ścisłości, do najbliższego ze światów równoległych. Bliźniaczego, można rzec.

Burza uniosła się trochę na łokciach, kierując śmiertelnie poważny, acz odrobinę mętny wzrok na wciąż trzymającego jej rękę Jakerta. Kręciło jej się we łbie - także od kłębiących się tam pytań. Zaczęła od losowo wybranego:

- Kto to Gilchrist? - W wizji zdawało jej się, że wie o nim dużo, ale teraz wrażenie minęło, pozostawiając w głowie pustkę. Dziurę. - I, kurwa, jakiś Franksten? - Echo tego drugiego imienia pobrzmiewało Burzy gdzieś pod czaszką, ale po cichu i odlegle. Bardzo, bardzo odlegle. Właściwie mogło jej się równie dobrze tylko zdawać. - Aaach, zaraza, nie mogę złapać tchu... - Rozpaczliwej skardze towarzyszył ostentacyjny chwyt za własne gardło, gdzie Lotta wciąż wyczuwała ślad zaciśniętego łańcuszka. Nie wiedzieć, czy prawdziwy, czy tylko wyobrażony. - Możemy... wyjść na powietrze? Panie Zadlast - przeniosła wzrok na karczmarza, modląc się w duchu, żeby się wreszcie zamknął - zmiłuj się pan. Do wesela się zagoi. Pójdę trochę odetchnąć i wszystko, wszystko... będzie grało jak z nut... daję słowo!

Bycie własnym bratem bliźniakiem - skonstatowała - właściwie nie różniło się aż tak mocno od bycia samą sobą. Przynajmniej pod kątem emocjonalnym. Równie wiele poczucia niższości i kompleksów, tyle samo skrytego przekonania o własnej niekompetencji we wszelkich istotnych dziedzinach. Spore pokłady zazdrości. Jakaś drzemiąca w środku agresja i bunt bez powodu. Potrzeba udowodnienia wszystkim wokoło... czegoś. Bogowie raczą wiedzieć, czego właściwie. I komu. I po co.

- Zimno mi. Duszno. Jakert? Proszę, możemy wyjść? Porozmawiać na dworze?

Ivan - 2015-11-02 18:36:35

Krzycząca służąca zamilkła jako pierwsza, zamierając z otwartymi ustami i lekko przykucając. Nie mogąc konkurować z równie czystym brzmieniem, cichcem zaczęła przesuwać się w kierunku drzwi, by iść być nieprzydatną gdzie indziej. Oczywiście zaraz po złożeniu relacji ciekawskim przyjaciółkom ściśniętym i na zmianę nasłuchującym po drugiej stronie.
Drugim, który się zamknął był Kot. Puszczając nadgarstek dziewczyny, odstąpił od niej, siadając na wolnym krześle nieopodal. Kręcąc głową wydał z siebie lekceważące prychnięcie do złudzenia kojarzące się z westchnieniem źle skrywanej ulgi.
Łącznie, poza samą Lottą, dawało nam to połowę osób, które zdecydowały się skorzystać w tym pomieszczeniu ze świętego prawa do milczenia. Gawron, jak przystało na artystę (któremu wszak uchodzi więcej niż zwykłemu, szaremu plebsowi) zaczął nadawać jeszcze szybciej, całkowicie zmieniając przy tym adresata swoich wypowiedzi. Potrząsając dziewczyną, niczym mający zaraz stać się świeżo upieczonym ojcem, mężczyzna, raz po raz zadawał jej kolejne pytania dotyczące jej stanu zdrowia oraz samopoczucia, najwyraźniej za nic mając sobie fakt, że nawet kobiecy umysł mógłby mieć problemy z przetrawieniem tak dużej ich ilości w podobnie krótkich interwałach czasowych.

— Lotto? Lotta? Nic ci nie jest, dziecko? Słyszysz mnie? Burza? Jak się czujesz? Nic cię nie boli? Mam ci przynieść coś do picia?

Całości towarzyszyło, rozbrzmiewające w tle złorzeczenie i narzekanie gospodarza, krążącego po pomieszczeniu niczym rozeźlony trzmiel, którego nawiasem mówiąc wcale w tym momencie przypominał, z powodu tuszy oraz opinającego się na niej pomarańczowo-czarnego kaftana z rękawami w paski. Wystająca znad falbankowego kołnierza głowa, była z kolei dla kontrastu całkiem czerwona i wydęta, zupełnie jakby jakimś cudem udało mu się samemu w nią użądlić. Zorientowawszy się poniewczasie, że młoda dochodzi do siebie, zamilknął i złagodniał jakby, wyraźnie uspokojony, bo w gruncie rzeczy, przejmował się nie tylko samą umową. Zaraz jednak, przypominając sobie o tej ostatniej i słysząc zapewnienia dziewczyny, wybuchnął znowu.

— Wesele? Wesele właśnie się zaczęło! — Zadlast wyrzucił dłonie w powietrze potrząsając powiewającymi jak wiechcie pakuł wąsiskami. Co gorsza miał rację. W przerwie między jego jedną litanią a drugą, słyszało się dochodzące zza drzwi szmery, śmiechy a także inne dźwięki towarzyszące podobnym spędom i uroczystościom. Wliczając w to brzęk i szczęk naczyń oraz pucharów, szuranie krzeseł i tupanie, rozmowy gości. Jedyne czego brakowało to muzyki. Was. — A Pan Ijon ani myślał zaczynać koncert zanim się nie przebudzicie!

— Posłaliśmy po kapłankę do chramu — włączył się naraz kochany, zatroskany Gawron. — Zaraz powinna tu być, leż spokojnie, otworzymy okno.

Słysząc swoje imię, wiedźmin podniósł się powoli, skinieniem dając jej znać, że jest gotów się przejść. — Nic jej nie będzie. Trans był w pełni kontrolowany.  I zupełnie nieszkodliwy. A świeże powietrze — dodał, dostrzegając spojrzenie i zamiar Gawrona żeby się wtrącić — dobrze jej zrobi. Myślę, że nic się nie stanie jeśli nie zagracie od razu w duecie. Gawron na pewno sobie poradzi.

— Mam cię z nią zostawić samą? Znowu? Zaraz po tym jak już raz to zrobiłem? —  gdyby wzrok mógł palić, Mistrz Jakert skwierczałby w tym momencie niczym oblany oliwą kot. Ale spojrzenie mimo wszystko wytrzymał. Choć nawet jemu nie było łatwo. Pomimo wszystkich nieładnych przezwisk i równie niepięknej aparycji.

Chwilę później, spojrzenia wszystkich trzech mężczyzn przeniosły się na Lottę, w pełnym milczenia oczekiwaniu. Skoro już się obudziła, nie mogła być wyłącznie przedmiotem w dyskusji. Tym bardziej, że mieliśmy już trzynasty wiek.

Aishele - 2015-11-04 04:13:28

- Wese... co, jak to, już? Kiedy...? O nie...

Normalnie Burza może zerwałaby się gwałtownie, ale teraz całe ciało miała jak ulepione z waty. A i myśli jakieś mętne i niezbyt prędkie. Nie nadążała za nawałnicą troskliwych pytań i zapewnień. Podniosła się więc bardzo pomału i niepewnie, usiłując nadać swojemu spojrzeniu jak najbardziej przytomny wyraz.

- Nie patrzcie tak na mnie! - jęknęła z żałosną miną.

Zamrugała kilka razy i przetarła oczy brzegiem dłoni. W półciemnym alkierzu każde drobne światełko drażniło wzrok i pozostawało pod powiekami nieco zbyt długo, kłujące i dokuczliwe. A zdawało się dziewczynie, że i niektóre obrazy ze snu przesączały się jeszcze do tego świata. Na przykład powidoki pozamykanych w wielkich słojach płodów. Zbyt niewyraźne, by dać się uchwycić wzrokiem, ale wystarczająco obecne, by nie dawać spokoju.

Lotta nagle gorąco zapragnęła wystawić twarz na poranne słońce, które z pewnością wymiotłoby jej z głowy wszystkie omamy... i posmutniała, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że przecież nic z tego. Że skoro wesele właśnie się zaczęło, to pewnie zaczynało już zmierzchać. Że leżała tutaj strasznie, strasznie długo.

- Gawronie, kocham cię, ale nie trząś się tak nade mną. Nie trzeba. Żyję, zobacz - zademonstrowała. Prawie przekonująco. - Nie trzeba mi tu żadnych kapłanek. Tylko trochę powietrza. Idź grać, ja rozmówię się z Jakertem i za parę chwil do ciebie dołączę. Naprawdę, wszystko dobrze, zaraz do ciebie wrócę. Panie gospodarzu - pojednawcze zerknięcie na perorującego Zadlasta - naprawdę.

Trochę skłamała. Właściwie to nie miała siły na żadne śpiewanie i choć nie mogła przecież zostawić przyjaciela samego z tym całym kramem, to zamarzyła teraz o tym, żeby jak najszybciej wyjść z ciasnego pomieszczenia i dokądś iść. Daleko. Wszystko jedno dokąd, byle iść i czuć na twarzy podmuch wiatru. Zbyt wiele godzin spędziła - prawdopodobnie - bez ruchu na podłodze i teraz czuła to w kościach.

- Leżałam tu tak cały czas jak trup? Co się ze mną działo? Albo nie, powiesz mi na zewnątrz - zmieniła zdanie, niecierpliwiąc się nagle. - Wszystko mi powiesz. Wszystko. Chodźmy już, proszę.

Uniesiona dumnie głowa, zdecydowany krok - Burza chciała pokazać wszystkim tutaj, że robi co chce, nie czekając na niczyje pozwolenie, a co! - w końcu mamy już trzynasty wiek! Niemniej jednak fakt, że przez wzrokowe sensacje źle oceniła odległość i wpadła na drzwi, mógł nieco przeszkodzić obserwatorom w dokonaniu właściwej interpretacji. Ale przynajmniej łomot, jakiego narobiła, przepłoszył wścibskie służące po drugiej stronie.

Ivan - 2015-11-06 02:56:08

Jak na polecenie, wszyscy trzej mężczyźni odwrócili wzrok od dziewczyny i spojrzeli po sobie, obdarzając się czającą w spojrzeniach złością i niechęcią. Gawron Jakerta, Jakert Gawrona i Zadlast, po równo, obydwu, nie oszczędzając żadnego.
Cień czegoś, czego nie było, mignął jej przed oczami. Wożgorskie symbole, nazary, sigle, i inne cudactwa pojawiały się jej pod powiekami, rozpalane od nowa każdym mrugnięciem. Wielki, zanurzony we flaszy skorpion pojawił się na stole i zniknął, gdy spojrzała w drugą stronę a potem wróciła wzrokiem do tego samego miejsca. Zawieszone u belek stropu wyschnięte nietoperze, okazywały się wyłącznie pękami ziół gdy przyjrzeć im się uważniej. Skóra na całym ciele mrowiła łaskoczącym wrażeniem przebiegających po niej niewidzialnych owadów, okazjonalnie kłując samą Lottę i dłoń głaszczącego ją uspokajająco po głowie i ramieniu Gawrona, zbyt przejętego by zwrócić na to uwagę.

— Leżałaś tu tyle czasu... Nie słyszałem, byłem zajęty próbą...

— I druhną. Tą małą szatynką, do pokoju której z rozpędu trafiłeś. Faktycznie, mogłeś nie słyszeć. Miała całkiem mocny sopran. Może zaśpiewa zamiast Lotty? — wtrącił się Kot, bezczelnie i po kociemu złośliwie. Na powrót dorzucając drewna do pieca dla kolejnej tyrady Zadlasta, który znowu począł krążyć po alkierzu załamując ręce ( "Kurwiarze i czarownicy! W mojej gospodzie, o słodka Melitele, do czego to doszło!").
Ijon, kraśniejąc z lekka, rzucił w kierunku wiedźmina fragmentem swojego słynnego poematu, na co wiedźmin tylko pokręcił głową, uznając, że replika będzie próżną.


— Kiedy już zszedłem na dół, szuja zamknęła drzwi. Chcieliśmy forsować ale zaplombował je jakimiś gusłami... Kiedy puściły, wpadliśmy do środka z Zadlastem i...

— Walnąłeś mnie! — zarechotał Jakert ciesząc się jak Gawron na myśl o małej szatynce. — Wywalił mi prostego, o tutaj — pochwalił się, odwracając profilem i prezentując obdarty policzek i oko, podbite choć z powodu mutacji naczyń krwionośnych nie zauważało się tego od razu.

— ... i widzę ciebie, leżysz jak w malignie, tylko poruszasz ustami, czasami wodzisz oczami, ale jakbyś niczego nie widziała ani nie słyszała — kontynuował postanowiwszy ignorować komentarze wiedźmina. — Posłaliśmy też Verdera do świątyni Melitele bo akuratnie się zjawił. Pamiętasz Verdera, prawda? To brat pana młodego, dobry chłopak, też bardzo się o ciebie zamartwiał.

— Chyba nie bardzo — mruknął ze swojego stołka charakternik. — Coś długo nie wraca.

Kiedy wpakowała się na drzwi, podskoczyli wszyscy trzej. Gawron był oczywiście najmniej przekonany do jej pomysłu.

— Będę przychodził sprawdzać co u Ciebie co jakiś czas. Jeżeli znowu będzie próbował czarować albo naprzykrzać się... Wszystko jedno jak! Masz krzyczeć. Przybiegnę w noc. Zrozumiałaś?

— Niech się dzieje wola ognia. — machnął ręką Zadlast i klapnął na zwolnionym przez wiedźmina stołku, łapiąc za gąsiorek z wermutem i srogo rozczarowując się brakiem zawartości.

— Chodźmy. — Chwytając dziewczynę pod łokciem, wiedźmin prowadził ją przez zastawioną i zatłoczoną salę biesiadną odprowadzany wbijającym się w plecy niczym puginał czujnym spojrzeniem Gawrona.

Nagły hałas, zaduch i feeria kolorów sprawiły, że młodej poetce jeszcze bardziej niż po przebudzeniu zakręciło się w głowie. Goście, wyfiokowani i pstrzy niczym zamorskie ptaki z dalekiej Zerrikani i Ofiru paradowali po całym pomieszczeniu, wymieniając toasty, złośliwe uwagi, a niektórzy nawet płyny ustrojowe jako, że te pierwsze wznoszone były bardzo szybko. Większość osób nie zwracała na nich uwagi a nieliczne wyjątki, czyniły to z powodu dziewczyny i wścibskiej ciekawości mając ją za pijaną, jednak widząc kocią mordę i oczy towarzyszącego jej wiedźmina, szybko owej ciekawości zaniechiwali.

Kiedy w końcu udało wam się dotrzeć na zewnątrz gospody poczułaś się jak gdybyś wzięła haust powietrza po długim nurkowaniu. Powiew wiatru faktycznie orzeźwiał. Byliście na dworze, w niewielkim ogródku przed karczmą z rosnącym tu drzewkiem i zawieszoną na nim huśtawką, z której, dosłownie przed momentem, nie mający w sobie za grosz romantyzmu wiedźmin przepędził jakąś uroczą parkę.

— Jesteś pewna, że wszystko w porządku? — zapytał gdy w końcu zostali sami.
— Pamiętasz cokolwiek z samego transu? Albo sprzed niego? — Schylając się pod gałęzią, wiedźmin podszedł do pnia, opierając się o niego plecami. Drzewo było przysadziste, miało rozłożyste gałęzie i kwitło drobnym, białym kwieciem o intensywnym zapachu. To była akacja. Robinia akacjowa.

Pomimo wieczoru, nie było chłodno. Wiedziałaś też, a na pewno słyszałaś, że wiedźmini nie zwykli marznąć prawie nigdy. A mimo to stojący niedaleko ciebie wiedźmin drżał. I byłaś w stanie to dostrzec nawet pomimo spowodowanej eliksirem kołowatości.

Aishele - 2015-11-07 03:22:34

Ciepły wieczór. Wiosna. Zapach akacji w powietrzu i szarzejący z wolna zmierzch. Sceneria w sam raz na schadzkę - tamta dwójka na huśtawce też musiała być tego zdania. Nieładnie, że Jakert ich przegonił. A Verder? Ciekawe, czy naprawdę tak się zmartwił. Ciekawe, czy już wrócił ze świątyni. Ciekawe, kiedy się tu pojawi. Podobno dobry z niego tancerz. Och, głupia Lotto, daj sobie spokój...

Burza wzorem Jakerta oparła się o drzewo. Ramię w ramię z wiedźminem. Solidne, stabilne oparcie - tego jej było trzeba. Nie jakiejś huśtawki.

- Tak. Nie. Nie jestem pewna. Niczego. - Skubnęła listek akacji. I kolejny, i jeszcze parę. A potem dygocącymi dłońmi porwała resztę na kawałki. - Trochę pamiętam, ale nie wiem, czy umiem opowiedzieć... Były tam... same okropieństwa. W słojach. Zalane czymś... fuj. Szliśmy dokądś razem, kazałeś mi czytać symbole na ścianie. A na samym początku zaczęłam się dusić. - Dziewczyna znów odruchowo dotknęła swojej szyi, szukając śladu zaciśniętego łańcuszka. - Byłeś tam na mnie zły. Niecierpliwy jakiś.

Nie przyszło jej przez myśl, żeby powiedzieć, czyimi oczami oglądała to wszystko. Chyba dlatego, że w skórze brata czuła się niemalże jak w swojej własnej i prawie zapomniała o tym szczególe. Albo uznała, że wiedźmin to po prostu wie.

Bardziej poczuła, niż zobaczyła, że nie tylko ona sama trzęsie się pod tym cholernym drzewem, chociaż wiatr wieje ciepły i miły. Zmarszczyła lekko brwi, nie rozumiejąc.

- Jakert? Drżysz? Zakładam, że nie z emocji... - zażartowała nieładnie, powtarzając znaną prawdę o wiedźminach szybciej niż zdążyła pomyśleć. Zaraz zrobiło jej się głupio, zaczerwieniła się. - Przepraszam. Naprawdę. Nie chciałam tego powiedzieć. Co się dzieje?

Niezręczna cisza. Żeby coś robić - cokolwiek - Burza przygięła sobie gałązkę akacji i znów zaczęła skrupulatnie oskubywać liście, tak jak te wiejskie dziewczyny, w miłosnym obłędzie próbujące wywróżyć sobie, czy ukochany darzy je stosownym afektem... Nagle syknęła - kolec z suchej gałązki zranił ją w palec. Do krwi.

- Zaraza, niech to wszyscy... ach.

Denerwował ją kłujący ból i denerwował dobiegający z gospody gwar, który dudnił pod czaszką, grzmiał, odbijał się zwielokrotnionym, zniekształconym echem. "A żebyż w tę budę trzasnął grom" - pomyślała dziewczyna ze złością.

- Pytałam cię tam w środku o dwa imiona - podjęła, z niejakim trudem burząc narosłą między nią a wiedźminem ścianę milczenia. - Nie odpowiedziałeś.

Ivan - 2015-11-09 00:04:34

— Dwa tropy — wyrzekł po chwili milczenia, decydując, że to na ostatnie pytanie odpowie najpierw. — Jeden miał doprowadzić nas do drugiego, a drugi do Ciebie. Przynajmniej zanim się rozdzieliliśmy. Gilchrist, Gilchrist Krucza Śmierć, czarnoksiężnik. Mój stary wróg. — Wiedźmin pokiwał głową w zamyśleniu, nie bez pewnej nostalgii wspominając dawne nemezis. Wojennego zbrodniarza i renegata z Koviru, dawniej pracującego razem z nim dla wywiadu Vermuellena. Szaleńca, który miast opracowywać lekarstwa na trapiące ludzkość zakaźne plagi, sam zaczął babrać się w eksperymentach z mutacjami kolejnych wirusów. Gotowych wyrwać się spod kontroli i położyć pokotem całe populacje. On i wiecznie krążąca z nim po pobojowiskach i dogorywających po epidemiach siołach chmara czarnych ptaków. Stworzona przy pomocy magii kreacyjnej, posłuszna jego woli, wydzierająca z zarażonych i umierających kolejne próbki dla jego wynaturzonych eksperymentów. O, tak. Stary skurwysyn w pełni zasłużył na swój przydomek. I wiedział jak nie pobrudzić sobie rąk.
Ale i na niego przyszła kolej, pomyślał Jakert przywołując rozmazane karmazynową mgłą eliksirowego szału wspomnienie, w którym obudził się nad dogorywającym z rozerwanym gardłem czarnoksiężnikiem czując w ustach posmak krwi. I coś nieprzyjemnego w smaku i konsystencji co wypluł najszybciej jak tylko mógł.
"To nie był kanibalizm jeśli nie przełknąłem" zwykł powtarzać później innym braciom ze Szkoły przy wtórze ich ogólnej a gromkiej wesołości. I zaraz samemu przepłukując gardło czymś mocnym, jako, że wspomnienie to, nawet w nim samym wywoływało pewien niesmak. Napił się wtedy tyle jego juchy, że gdyby nie wiedźmiński żołądek to towarzysząca temu denaturacja ufundowałaby mu sraczkę na co najmniej trzy dni.
Krew.

Wiedźmin odwrócił się na moment, spoglądając na dziewczynę. Na skubane przez nią listki akacji.

— Wywołałem u ciebie kontrolowany trans. Katalizatorem reakcji był napój, który ci podałem. u osób z twoją... — Skazą, pomyślał i ugryzł się w język. — Z twoim darem, wywołujący specyficzne, mocno nadwrażliwe reakcje. Wybacz — dodał całkowicie szczerze. Temat trudności w reagowaniu na eliksiry znał z własnego doświadczenia. — Artefaktem nadającym przebieg wizji było zaś to. Medalion twojego brata. — Wiedźmin sięgnął po zawieszony na łańcuszku amulet dziewczyny, który zadrżał delikatnie pod jego dotykiem. Poza tym nie ruszał się wcale lub sporadycznie. Własność Tiberta błyskawicznie, niemal od razu dopasowała się do aury jego siostry.

— Było jeszcze coś. Możesz tego... Na pewno tego nie pamiętasz. Wieszczyłaś. Krótko przed zapadnięciem się w wizji. Byliśmy tam tylko we dwoje, miałaś na sobie medalion, to co powiedziałaś było bardzo ogólne, niemal podręcznikowy przypadek... Z tego co zrozumiałem, dotyczyło...

Czemu drżę?
Krew.
Spływająca po palcu dziewczyny, skrapiająca białe płatki, które nie wytrzymując jej ciężaru zrzucały ją na ziemię, pojedynczymi karminowymi kroplami.

Kap, kap.

— Musimy stąd iść. Natychmiast. — Oczy wiedźmina błyszczały bardziej niż zazwyczaj. Jego dłoń na ramieniu Lotty pozbawiła ją solidnego i stabilnego oparcia tak nagle i nieoczekiwanie, że straciłaby pion gdyby nie fakt, że wiedźmin nie przestawał jej trzymać.

— Miecz. Cholera, miecz! — gorączkował się Jakert ciągnąc ją za sobą w kierunku gospody, ku dobiegającemu z niej hałasowi i gwarowi.

Aishele - 2015-11-10 05:23:50

Burza prychnęła. Słuchała lakonicznych odpowiedzi wiedźmina i było jej mało. Doskonale widziała po jego twarzy, że więcej myśli, niż mówi, co ją, będącą z kolei człowiekiem słowa, zwykle u ludzi denerwowało. Zwłaszcza odkąd przyszło jej pogodzić się z faktem, że nie nauczy się już magicznej sztuki czytania w myślach.

Drgnięcie kociego amuletu pod dotykiem wiedźmina rozdrażniło dziewczynę jeszcze bardziej niż dudniący hałas gospody i ukłuty palec. Odruchowo odsunęła się od mężczyzny. Wrzuciła sobie medalion w rozcięcie dekoltu, ukrywając go przed chciwymi oczami i dłońmi. Wzdrygnęła się krótko, czując na skórze jego chłód.

A potem rozpoczęła litanię wyrzutów.

— "Wywołałem u ciebie trans" - pięknie, wspaniale! — zakrzyknęła, zagłuszając pewnie koncertującego już na weselu Gawrona. — Cudownie! Miło, że zapytałeś, czy mam na to ochotę! Cały dzień leżałam przez ciebie na podłodze, zamiast przygotowywać się do występu, dziękuję! Mogłeś mnie chociaż zabrać do łóżka, żebym nie czuła teraz tego leżenia w kręgosłupie, wiesz? Miło, że pomyślałeś! Może masz chociaż jakąś odtrutkę na ten swój "napój", bo czuję się po nim fatalnie i...

Gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że gałązka zabarwionych we krwi kwiatów wypadła Lotcie z rąk, prosto na pachnącą wiosennym deszczem ziemię.

— Co, dlaczego? Co się dzieje? Nie, czekaj, jeszcze... jeszcze nie skończyłam... oddychać! Ani mówić! Jakert. Jakert... Jakert! Czy ty mnie słyszysz? O co chodzi? Proszę cię, nie chcę tam jeszcze iść, tam jest zbyt głośno, idźmy gdziekolwiek indziej... nad rzekę, nad morze, idźmy gdzieś... ale wcześniej mi powiedz, co ci nagle odbiło!

Bo odbiło mu bez dwóch zdań. Oszalał. Przestawiło mu się coś we łbie i zbzikował. Och, od początku było widać po tych oczach, że ma wariackie skłonności. I jeszcze wmówił sobie jakieś wieszczby. Pewnie ponure, o śmierci w męczarniach, bo i co innego można wywróżyć człowiekowi jego profesji... Do tego wiedźmin wciąż się trząsł, a oczy mu błyszczały cholernie dziwnym blaskiem. Dziewczynie, która w gruncie rzeczy przestała się już go bać, zrobiło się znów okropnie nieswojo.

— Co ja ci niby, do cholery, wywieszczyłam? Stój, puść mnie! — Lotta szarpnęła się z taką dawką stanowczości, na jaką tylko pozwalało jej wciąż dokuczliwe osłabienie. — Przestań traktować mnie jak dziecko i ciągnąć za sobą, gdzie ci się podoba! Nigdzie nie pójdziemy, dopóki mi nie powiesz!

Ivan - 2015-11-13 03:29:14

Wydawało się, że wiedźmin zrozumiał wszystko na opak. Że zgłupiawszy niczym przeprogramowany od nadmiaru pytań i informacji golem, faktycznie oszalał, pomieszał wszystko w jeden wielki obłęd i chaos.
Nie traktował jej już jak dziecko a jak dojrzałą pannicę. Taką, którą na Belleteyn można zabrać do łóżka albo na po prostu na ziemię i zieloną trawkę. Którą to naraz zobaczyła wraz z czubkami własnych butów i uciekającym z dekoltu dyndającym medalionem, sycąc nozdrza zapachem wiosennego deszczu, na tę krótką chwilę zanim na powrót nie skończyła oddychać. Bo zginający ją w pół, schylający kark do ziemi wypraktykowany chwyt, który właśnie zastosował na niej charakternik, nie był w żadnym wypadku grą ani udawaniem zarezerwowanym dla panienek na użytek konsensualnych zabaw. Mimo to, krew napłynęła jej do twarzy, tętniący w uszach szum sprawił, że odgłosy dobiegające z "Grotu" były coraz silniejsze. Zwłaszcza, że zbliżali się tam z każdą chwilą, oszalały, niemy na prośby i szantaże Jakert oraz Lotta, krzycząca i niemalże wleczona tam niczym krnąbrne kocię.


Dosyć! Basta, do zaropiałej kurwy nędzy! — Krzyk Gawrona, huk otwieranych gwałtownie drzwi i wylewający się na podwórze przed gospodą hałas. — Widziałem, wszystko widziałem! I wiedziałem! Nie można ci ufać, ty matacki sukinsynu! Zabieraj z niej łapy hyclu, zabieraj też ten swój przeklęty... — Miecz okazał się silniejszy od słów przerywając ich strumień. Dobyte z sykiem ostrze ucięło wszelkie hałasy, poza grą pomieszkujących w akacji cykad i tych kilku nielicznych, stłumionych szeptem głosów należących do wyglądających przez uchylone drzwi gospody gości, którzy podążyli za wychodzącym Gawronem. Uścisk na karku i przyginający go ciężar jakby zelżały.


http://s16.postimg.org/brruj5pmt/Bez_nazwy.pngGdy w końcu udało jej się podnieść wzrok i odetchnąć, zobaczyła go. Szedł powoli a z każdego jego ruchu biła dezynwoltura i niezmącona niczym stanowczość przystająca komuś kto świetnie zdawał sobie sprawę z celu swojej wizyty. Skrzącego się od nabijanej srebrem, na dawną novigradzką modłę, skórze, czarnej jak smoła i skrzypiącej przy każdym jego kroku. Z wystająca znad lewego, jej prawego, barku rozwidlającej się na końcach grzybkowatą głowicą miecza. Ukrytego w  znajdującej się na plecach pochwie owiniętej skórą drapieżnego, cętkowanego kota.
Tym co uderzało najbardziej, było to, że był zupełnie niepodobny. Z grubsza zgadzały się wyłącznie rysy twarzy, u mężczyzny wyostrzone, skrzące się od cienia kilkudniowego zaledwie zarostu. A także nos, noszący delikatne garbate znamię dawnego urazu.
Poza tym nic. Zupełnie inny kolor włosów, brązowych o mocnym rudym odcieniu, wpadającym w kasztan, poszarzałych na skroniach, długich i zebranych w opadający na kark i plecy ogon. Twarz, nieruchoma i bez wyrazu, nie zmieniająca się prawie wcale. Poza oczami.
Pozbawionymi współczucia i obojętnymi, żółtymi jak u zwierzęcia przedstawionego przez wiszący na jej szyi amulet ślepiami, wodzącymi z wolna i leniwie, to w jedną to w drugą stronę.



Czy ktoś byłby uprzejmy wyjaśnić mi co się tutaj dzieje? — Gawron przerwał ciszę na tyle na ile pozwalało mu ściśnięte gardło i ostrze świeżo odebranego miecza znajdującego się tuż przy nim, skrobiące jabłko adama jak brzytwa przy goleniu.

Dałbyś spokój. Chcesz bawić się po tridamsku? — zapytał lekko wibrujący, młodzieńczy głos o lekceważącym tonie. — Jak dla mnie możesz urządzić tu nawet sakramenckie czerwone wesele.

On nie jest ważny dla ciebie — odpowiedział mu drugi, głębszy i zachrypnięty. Wiedziała, że należał do Jakerta ale nie znała go. — Dla niej jest. I dlatego właśnie każe ci odejść. Wiem, że jej posłuchasz. Posłuchasz jej, bo...

Powiedz to. — W wykwitającym na twarzy przybysza uśmiechu było coś, co kazałoby rozwrzeszczeć się każdemu dziecku a psom podkulić ogony i uciec z wyciem. Ale w okolicy nie było ni jednych ni drugich. Wyłącznie koty. W dodatku dorosłe.

Bo jest twoją siostrą.

Aishele - 2015-11-14 22:30:36

Młoda poetka krzyknęła zaskoczona bezczelnością wiedźmina, gdy ten w mgnieniu oka obezwładnił ją wprawnym chwytem – i Jakert miał szansę prawdziwie nacieszyć się mocnym sopranem dziewczyny, bo krzyczała nieprzerwanie przez całą drogę. Niestety zupełnie nie w taki sposób, jak gdyby przyszło im się spotkać na trawie pod krzakiem bzu w Belleteyn. Bardzo brzydkie słowa, głównie obelgi, które kierowała do niego pomiędzy łapanymi z trudem oddechami, nie były w żadnym wypadku elementem konsensualnej zabawy.

Szarpnęła się dziko na widok scenki zastanej przed gospodą, ale stalowy uchwyt przyginającej kark do ziemi dłoni nie pozostawiał jej zbyt dużego pola manewru.

Aloszę – czy też raczej Tiberta, jak nazwała go jego nowa rodzina – poznała od razu, choć był zupełnie inny, niż pamiętała. To oczywiste, że zmienił się ogromnie od czasu gdy miał pięć lat. Trudno oczekiwać, by mógł pozostać tym samym drobnym, łagodnym, serdecznym chłopczykiem o pucołowatej buzi. Ale w końcu, do licha, Burza i on byli bliźniętami, zawsze kropka w kropkę, prawie nie do odróżnienia. Przynajmniej wtedy, dawno. Dziewczyna nie spodziewała się, że wiedźmińskie mutacje mogły zmienić jej brata aż tak drastycznie. Swoją drogą ciekawe, czy to tylko kwestia tych osławionych, owianych tajemnicą przemian, czy swoje "zasługi" miał tu też Jakert ze swym lekceważącym, bezczelnym stylem bycia. Młody Kot, zdawało się, wchłonął był tę manierę nad wyraz skutecznie i prezentował teraz światu w jeszcze bardziej wyrazistej, niemal karykaturalnej formie. Kwintesencją maniery – bo Burza nie chciała wierzyć, że natury – był jego straszny, nieludzki uśmiech.

Lotta przez bardzo krótką chwilę myślała, że na widok tego uśmiechu rozpłacze się z przerażenia. Ale przecież nie była już dzieckiem. A bać się własnego bliźniaka to jak bać się siebie. "Nie wolno bać się siebie, to pierwszy krok ku przepaści" – powtarzała pewna strasznie mądra czarodziejka, zabierając niegdyś przestraszone Źródło do Aretuzy.

Łatwo jej było mówić.

— Braciszku...? — Jakże nie na miejscu zdawało się teraz to słowo. Jakże dziwnie zadźwięczało w pełnej napięcia i grozy ciszy. Jakże inaczej Burza wyobrażała sobie to spotkanie. — To ja. — Jak bardzo to wszystko było nie tak. — To ja, Lotta... Spójrz. — Zerknęła na niego swoimi niespokojnymi oczami spod burzy włosów, które w nieładzie spowodowanym szarpaniną zasłoniły jej pół twarzy. — Pamiętasz mnie przecież, prawda?

Serce łomotało jej jak oszalałe, koci medalion ciążył na szyi, krew huczała w głowie. Biedny Gawron, że też musiał zostać uwikłany w to wszystko.

— Jakert, łajdaku — westchnęła zrezygnowana dziewczyna, raz jeszcze próbując wyrwać się z rąk starego Kota, choć już bez wielkiego przekonania. — Zabieraj łapy, bo pożałujesz, przysięgam.

Ivan - 2015-11-15 04:34:18

Wiem. Wiem, siostrzyczko. Nie bój się, za chwilę będzie po wszystkim. — Twarz Tiberta złagodniała na chwilę, na jeden krótki moment, w którym wypowiadał do siostry uspokajające słowa. A potem zmieniła się znowu.

Puść ją albo odrąbię ci łapę — warknął przez zaciśnięte zęby, szarpiąc za przecinający pierś i skórzaną kurtkę pas. Piękny miecz, o szerokim obosiecznym ostrzu, z oplatającym go jelcem w kształcie krzywej ósemki stylizowanej zdobieniami na połykającego własny ogon węża, sam znalazł się w wyciągniętej ponad barkiem dłoni.

Ładna robota. — Starszy wiedźmin spełnił żądanie, wypuszczając dziewczynę i mocniej chwytając poetę, tak by ten nie mógł zbiec ani się poruszyć. — Widać, że krasnoludzka.

To katzbalger. — Zataczając w powietrzu koła lekko zaokrąglonym czubkiem krasnoludzkiego ostrza, powoli i po okręgu zbliżał się do Jakerta, który nie spuszczając z niego wzroku natychmiast dopasowywał się do jego pozycji, wciąż zasłaniając się poetą niby tarczą. — Co zrobiłeś z Verderem?

Z panem pięknym? — Młody Kot błysnął zębami w krótkim uśmiechu. — Wyliże się z tego. Na weselu już raczej nie zatańczy. Na tym ani żadnym innym. Ale z czasem powinien być w stanie chodzić. Może nawet samodzielnie. Szczęśliwie znajdowaliśmy się na terenie świątyni, więc szybko zajęła się nim jakaś miła nowicjuszka. Nie dałbyś wiary jak ślicznie razem wyglądają.  — Bert skrócił dystans, błyskawicznie zmieniając kierunek chodu. Jakert, nie pozwoliwszy się zmylić rozmową ani ruchami miecza, błyskawicznie, razem z Gawronem obrócił się w jego kierunku, niczym odbicie w zwierciadle.

Dobrze wiesz, że ci tego nie podaruję, skurwysynu — wycedził Tio, bujając się na lekko ugiętych nogach i wachlując skierowanym ku dołowi ostrzem w powolnych, nieregularnych ruchach, mających zmylić patrzącego.

Ja też. — zawtórował mu chrypiąc, pochwycony Gawron. — Załatwcie to między sobą ale nie mieszajcie do tego Lotty. Pozwólcie nam odejść, przynajmniej jej. Zaklinam was.

Zignorowali go obydwaj. Stojący naprzeciw, wpatrzeni w siebie zimnym, gadzim i nienawistnym wzrokiem. Milczenie przedłużało się dramatycznie. W końcu przerwał je Jakert zwracając się bezpośrednio do dziewczyny, nie odwracając spojrzenia od ucznia.

Wybieraj. Albo Gawron albo on. Zabiję śpiewaka jeżeli nie każesz mu odejść.

Nie słuchaj go — wtrącił się natychmiast Tio.  — Wracaj do środka i zaczekaj tam na mnie. Nie chcę żebyś na to patrzyła.

Wylegający z gospody tłumek, cofnął się i zaszemrał widząc to co właśnie za chwilę miało rozegrać się na dworze. Większość z powrotem cofnęła się za próg, kilku najodważniejszych wciąż patrzyło na całą scenę przez uchylone drzwi z jeszcze bardziej uchylonymi ustami.

Aishele - 2015-11-15 22:52:38

— Co takiego?!

Oswobodzona Lotta zaraz jakby odzyskała siły. Można było pomyśleć, że i ona miała w sobie coś z kota – postawiona przed bardzo nieładnym ultimatum bez chwili zastanowienia skoczyła na starszego wiedźmina z pazurami.

Gdyby pozwoliła sobie wtedy na sekundę refleksji, może pojęłaby, że właśnie zamaszystym gestem podpisała wyrok śmierci na swojego rudego przyjaciela. Ale nie zdążyła pomyśleć. Rzuciła się na Jakerta jak samobójca w otchłań. Z krzykiem, a jakże. Nie zważając na nic, kierowana niepowstrzymanym impulsem.

— Przestań, nie będzie tu żadnego zabijania!

Morderczy wzrok dziewczyny zdawał się przeczyć jej słowom, obwieszczając staremu kotu, że czarnowłose stworzenie za moment rozerwie go na strzępy, choćby gołymi rękami. Jeżeli Lotta faktycznie w transie wywieszczyła mu śmierć, to teraz gotowa była wykonać osobiście zasądzony przez Przeznaczenie wyrok. Tym razem z jej władczego tonu, niosącego w sobie ponurą grozę nadciągającej nawałnicy, byłaby dumna nawet Amalia. I tylko bardzo, bardzo czułe ucho wychwyciłoby drżenie, którym ten głos był podszyty. Pech chciał, że wszyscy trzej towarzyszący Burzy mężczyźni dysponowali ponadprzeciętnym słuchem.

— Dlaczego tak się uparłeś, żeby zniszczyć mi życie? — syczała i prychała. — Co ja ci takiego zrobiłam? Kim ty tak naprawdę jesteś, Jakert?!

Nie czas było teraz pytać o Verdera i o to, czym im, do wszystkich diabłów, zawinił, choć taka chwila bez wątpienia jeszcze miała nadejść. Wszystko jej jeszcze wytłumaczą. Obydwaj po kolei. Wszystko.

— Co z wami jest nie tak? Z jednym i drugim, kurwa! — Krótki rzut oka na Tiberta zawierał wymieszane w równych proporcjach wściekłość, siostrzaną miłość i niedowierzanie. — Czy żeby poucinać sobie te puste łby naprawdę musieliście specjalnie angażować mnie? Tak bardzo wam jestem do tego potrzebna?! O co wam tak naprawdę chodzi?!

Ivan - 2015-11-16 03:15:55

O ciebie — odpowiedzieli a zaraz potem parsknęli jednocześnie. Obydwaj pełni gorzkiej ironii, widząc jak bardzo są do siebie podobni. Dostrzegając, że jedyna rzecz, która ich dzieli jednocześnie ich łączy, będąc dla nich wspólną i najważniejszą.

Nie mogę pozwolić byś odeszła razem z nim. Zrozum, on nie jest... Cofnij się, psiakrew! Ja nie żartuję! — Stary Kot, cofnął się sam przed oszalałą Burzą, pociągając za sobą poetę.

Ostatnim co zobaczyła były rozszerzone oczy Ijona.

Lotta, dziecko — wydusił z siebie rudy śpiewak — Odsuń się, prędko!

W obliczu nagłego natarcia dziewczyny Jakert osłabił koncentrację, umykając sprzed jej zasięgu, na moment zmienił pozycję, odwracając się bokiem do czyhającego na niego Tiberta.

Zaatakował w jednym, szybkim niczym nie czekająca na grzmot błyskawica, ruchu. Klinga katzbalgera błysnęła i zawyła, Kert w ostatniej chwili odskoczył, wpychając Gawrona w ramiona Lotty. Zatrzymując się pod akacją, podniósł srebrną klingę w skośnej paradzie. Przez rękaw zahaczonej ostrzem koszuli przesiąkała krew.

Pierwsza dla mnie! — Bert zaśmiał się perliście, z miejsca przechodząc do wypadu. Kert wyszedł mu na spotkanie, w przypominającym lustrzane odbicie ruchu, wiążąc obydwie klingi szybkim młyńcem.

Gdyby ktokolwiek nie będący człowiekiem, zechciałby w tej chwili dostrzec przebieg walki obydwu wiedźminów, musiałby dysponować jakimś czarodziejskim urządzeniem zdolnym zapisywać wspomnienie obrazu i odtwarzać je w zwolnionym tempie, jako że ich pojedynku niemal nie dało się dostrzec gołym okiem.

To było starcie dwóch fryg, jednakowo czarnych i niewyraźnych rozmazanych kształtów wirujących to w jednym, to w drugim, to w zupełnie przeciwnych kierunkach. Zatrzymujących się zaledwie na ułamki sekund, przy wtórze akcentujących ich ciosy błysków kling i muzyki towarzyszącej ich spotkaniom, która nawet dla najbardziej czułego ucha zlewała się teraz w jedną nieprzerwaną  kakofonię, szczęków, jęków i zgrzytania. Stal i srebro. Lewa i prawa. Obcas, czubek buta. Unik, zwód, wyminięcie, szybka finta z sinistra, momentalny, zdradziecki wrąb ponad unikniętym patinandem. Klątwa, śmiech, uderzenie, jedno, drugie, cała seria. Wystawiona ukośnie klinga wibruje jak kamerton przyjmując na siebie zamaszyste, katowskie niemal cięcie wyprowadzone z półpiruetu. Obrócili się razem, tuż przy sobie, niemal dotykając plecami. Bert ciął ukośnie, z  góry, z wyprowadzonego z bioder zamachu, Kert pchnął z przyklęku jednorącz, samym czubkiem miecza wymierzonym w odsłonięte rozkrokiem udo i pachwinę młodego. Tibert zareagował błyskawicznie, wykorzystując impet uderzenia, zamienił je w zasłonę, odbijając wrażą klingę. Nim zdążył zripostować na szyję, starszy Kot, użył wolnej ręki składając palce do znaku Aard.

Odruchowo skrzyżował przedramiona, chcąc odrzucić od siebie wraży czar Heliotropem. Ale medalion miała siostra.

Ukierunkowana w telekinetycznym podmuchu moc, sprawiła, że huśtawka zaplątała się w koronie robinii a młody wyrżnął plecami o pachnącą wiosennym deszczem ziemię, zasypany białymi płatkami, które pod wpływem siły znaku odpadły od drzewa. Wyglądał, jakby właśnie mieli go pochować. Zapowiadało się na to tym bardziej, że upadek pozbawił go miecza.

Zerwał się na nogi. Mistrz był już przy nim zamiarując się przyszpilić go do pnia incartatą. Gdyby zasięg i ułożenie terenu, pozwalały na zwykłe pchnięcie, Bert zginąłby już dawno. Za czas potrzebny preceptorowi do cofnięcia się i podejścia po okręgu, kupił krótki rozpęd.

Wypadł  jak do palestry i ze skrętem tułowia, nurkując pod ostrzem, doskoczył z boku, huknąwszy Kerta zamaszystym hakiem w skórzanej, ćwiekowanej rękawicy. Prosto w miejsce, w które musiał nie tak dawno dostać od kogoś innego.

Nie doleciało do szczęki ale błędnik poczuł co trzeba. Tio poprawił  z czoła  w nos, wykręcając uzbrojoną w jego własną klingę rękę mistrza. Kert splunął mu prosto w oczy, gęstą, zalewającą mu usta krwią z nozdrzy, zamachnąwszy się na niego dobytym nie wiedzieć kiedy i skąd puginałem. W tym samym momencie Bert szarpnął się całym ciałem chcąc odebrać trzymany uparcie srebrny miecz.

W ciszy jaka nagle zapadła, wydawało się, że niemal da się usłyszeć głuchy, przytłumiony odgłos skapującej na ziemię krwi. Wszystko to trwało nie dłużej jak kilka, zaledwie kilkanaście sekund.

Kot powoli i łagodnie opadł na kolana. Ostrze bezwładnie wypadło z jego dłoni a wzrok na moment zatrzymał się na tej o którą była tego wszystkiego pierwotną przyczyną i najważniejszym powodem. Gadzie oczy świdrowały ją wzrokiem a usta poruszały się niemo, nim w końcu, z wyraźnym wysiłkiem udało mu się wydobyć z nich dźwięk.

Tibert, ty durniu. — Srebrna klinga przeszywała na wylot pierś starego kocura wychodząc przez jego plecy w niemal dwóch trzecich długości. Poznaczonych magicznymi glifami, symbolami i jego własną krwią. Dłoń odwróconego do niego plecami Berta wciąż znajdowała się na rękojeści. Wbijając ją uderzył do tyłu, kierując sztych przeciwko nauczycielowi. Jakert chciał mu powiedzieć, że zapomniał o paradzie. Że bez niej, plecami obracać może się wyłącznie do trupa. Że walcząc z humanoidem, by mieć pewność przebicia komory i uśmiercenia go na miejscu, należy celować pomiędzy czwarte a piąte żebro. Że okręcając się, za bardzo odsłonił tętnice pachową. I fatalnie pomylił tempo kroków po wyjściu z trzeciego piruetu.

Ale nie zdążył. A umierając wyszeptał tylko — Wspaniały z ciebie Kot.

Jego ciało zwiotczało, Tio, niegdyś Alosza, kopnął je czubkiem wysokiego buta, wyciągając obciążoną klingę z wciąż krwawiącej jeszcze piersi. Krew, wszystko lepiło się od krwi. On, Jakert, miecze, ziemia pod jego stopami, w końcu Lotta, jej sukienka.

I dogorywający w jej ramionach Gawron z rozerwaną szyją.

Zauważyła to dopiero teraz, gdy było po wszystkim. Któreś zbłąkane ostrze trafiło śpiewaka, zahaczając o główne naczynie. Widziała jego wzrok, choć pełen lęku to jeszcze bardziej przepełniony troską i strachem o nią samą. Krew uchodziła z niego czysto i wartko, jasnym, przesiąkającym przez kołnierz tużurka strumieniem. Czuła jego ciężar, jak leci jej przez ręce, prosto ku ziemi, która nie napojona jedną ofiarą, domagała się kolejnej.

On umiera— stwierdził oczywiste Tibert, stając nad siostrą, przyglądając się całej scenie parą kocich, pozbawionych emocji oczu.

Aishele - 2015-11-21 05:09:24

W ciszy po burzy ledwo słyszalny, łamiący się szept poetki rozbrzmiał niewiele głośniej niż wiatr w liściach akacji.

— Jakert, ja nie chciałam, żebyś... — Mokra od krwi sukienka sprawiła, że dziewczynie zrobiło się bardzo zimno. — Na bogów, Alosza, Tibert, dlaczego tak...?

Nagle wszystko zrobiło się strasznie poważne. Strasznie prawdziwe. Burza z miejsca uświadomiła sobie, jak bardzo na pokaz i na postrach były jej własne mordercze gesty i krzyki. Jak bardzo nie przystawały do realności śmierci. Przecież ona naprawdę nie chciała, żeby komuś tu stała się krzywda. Zwłaszcza z jej powodu, cokolwiek miałoby to znaczyć. Nikomu nie życzyła źle. A teraz stary wiedźmin – ten sam, o którego ramię opierała się parę chwil temu, sycąc wzrok i duszę pięknym wiosennym zmierzchem – leżał martwy w jeziorze krwi.

Wspomnienie gasnących oczu Jakerta miało wrócić do Lotty jeszcze wiele razy w życiu. W niejednym śnie i niejednej wizji. Niejedną bezsenną noc z rodzaju tych, kiedy nachalnie wracają do nas wszystkie rzeczy, które zrobiliśmy źle, młoda poetka miała spędzić w kompanii starego Kota. To było okrutne z jego strony – tak na nią popatrzeć, osuwając się w nieistnienie. Tak przeszywająco. Z takim wyrzutem. A najbardziej zagadkowe, niezrozumiałe i przerażające było dla dziewczyny wrażenie – krótki lecz wyraźny przebłysk absolutnej pewności – że nie po raz pierwszy widzi jego śmierć.

A był jeszcze Gawron.

Mentor i powiernik, kochany przyjaciel, który teraz – bezsensownie wplątany w coś, co go właściwie nawet nie dotyczyło – w zastraszającym tempie bladł, jakby wleczony do krainy umarłych w ślad za Jakertem. Nie, jego śmierci Burza już by nie zniosła. Zwłaszcza śmierci, którą miał ponieść przez jej własną bezmyślność, przez jej błąd.

— Nie! Nie umiera, wcale nie umiera! — krzyknęła do swojego brata Lotta, jakby wystarczyło powiedzieć to z wystarczającym przekonaniem, aby stało się prawdą. — Nie umiera! Gawron... wszystko dobrze, nic ci nie będzie! — Ręce jej latały, kiedy próbowała tamować uciekającą z rany przyjaciela krew. Zresztą to na nic, i tak nawet nie umiała tego porządnie zrobić. — Alosza, kochany... Nie stój tak, pomóż mi! Jesteś wiedźminem, masz na pewno jakieś wiedźmińskie... mikstury, które mogłyby... jakieś... nie pozwól mu się tak wykrwawić... Każ komuś biec po medyka... Nie stój tak! Nie patrz w ten sposób! Słyszysz mnie?!

Ivan - 2015-11-30 17:41:49

Tak trzeba, siostrzyczko — odpowiedział jej natychmiast, pewnie i bez zawahania choć stał z mieczem w dłoni nad truchłem kogoś kto był mu mistrzem i przez wiele lat jedyną życzliwą osobą.

Przysięgam ci, że nie pozwolę by kiedykolwiek nas rozdzielono. Przysięgam, że zabiję każdego kto spróbuje mi cię odebrać. Przysięgam na piekło i niech piekło mi w tym dopomaga. — Nie zważając na juchę, którą byli zbryzgani, objął siostrę. Krew na jego rękach, krew na jej sukience. I jedna, wspólna krew płynąca w ich żyłach. Odnalezieni i złączeni po latach. Lotta wiedziała, że mówił prawdę. Kiedy ją obejmował, gdy gładził jej włosy, ucisnął skronie i ucałował jej czoło. Żadnej iskry, żadnego spięcia ani mrowiącego skórę wyładowania. Wydawało się, że trzyma ją w ramionach całą wieczność, nawet przez moment nie oglądając się na pobojowisko, na martwego Kerta, na oniemiałych ze zgrozy i pełnej niezrozumienia fascynacji gości wesela, którzy przyglądali się całej scenie na progu gospody w kompletnym milczeniu. W końcu, na skrzących się od ćwieków, skóry i wszechobecnej broni jeźdźców, którzy nie wiedzieć kiedy i skąd, pojawili się nagle w ogródku przed "Grotem" otaczając splecionych Berta i Lottę luźnym i szerokim półkolem, ewidentnie na coś czekając.

Dopiero jej krzyk wrócił go do rzeczywistości. Przypominający mu o tym, że oprócz nich znajduje się tu jeszcze ktoś kto właśnie umierał. Tibert popatrzył na siostrę, zupełnie bez zrozumienia, nie pojmując jej intencji i przyglądając się jej wysiłkom, charczącemu śpiewakowi, poruszającemu ustami na których wykwitały czerwone bańki. Chciał zapytać ale tego nie zrobił. Skinął tylko i odstąpił kilka kroków. Była jego siostrą, nie chciał sprawiać jej przykrości. A przynajmniej pocieszyć. Jeden z otaczających ich ludzi, podprowadził bliżej luźnego konia, a Bert sięgnął do juków. Po szkatułkę na eliksiry o wyścielonych wymiętymi pakułami przegródkach. Tym razem w jej wnętrzu nie było nieporządku, młody wiedźmin z miejsca trafił na właściwy dekokt. Nie mogąc znaleźć tkaniny zatrzymał się na moment.

A potem ruszył w kierunku wciąż świeżego trupa starego Kota i wypruł z jego koszuli kawał materiału. Z jedynego miejsca, do którego nie dotarła sącząca się posoka. Pochylając się, zerwał mu medalion i wrócił do siostry.

Odszpuntowując flakon rozlał część mikstury na ręce i prowizoryczny opatrunek. Obwiązawszy ciasno szyję poety, resztę dał mu do wypicia. Eliksir będący dla każdego poza wiedźminem śmiertelną trucizną.

To też go zabije — wyrzekł od razu, patrząc na rozszerzające się źrenice człowieka i jego twarz, która — choć trudno było w to uwierzyć, pobladła jeszcze bardziej. — Ale uspokoi i odejmie ból.  On chyba chce coś powiedzieć. — Bert przybliżył się, choć wcale nie musiał. Po prostu wiedział, że tak trzeba. Gawron poruszył ustami, ochrypły, niezrozumiały szept wydobył się z jego połatanego gardła. Przeciekająca przez bandaże krew czerniała i zasychała momentalnie, tak, że przez chwilę wydawało się, że przestaje płynąć.

Lutnia — powiedział na głos, podnosząc się. — Mówi, że chce swoją lutnię.

Zgromadzony w gospodzie tłum zaszemrał, po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Nikt nie krzyczał, nikt nie wołał pomocy ani medyka. Ani nawet cholernej straży. Ludzie zaczęli się rozstępować. Pokaźna sylwetka Zadlasta zamajaczyła na tle rozchodzącego się na boki tłumu. Młody charakternik zauważył od razu, wychodząc mu na spotkanie. Bez wyrzekania jednego słowa, trzęsąc się i pocąc, wyszedł przed próg i podał jej bratu instrument, by zaraz potem, również nie wyrzekając się jednego słowa cofnąć się o krok i posłuchać.

Wkrótce słuchali wszyscy, a muzyka, która w zupełnej ciszy niosła się po okolicy była niezwykła. Żaden z trwających w nagłym otępieniu i wzruszeniu słuchaczy nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Choć podczas trwania koncertu nikt nie odezwał się nawet słowem, wszyscy wiedzieli.

To nie była muzyka z tego świata.

Lotta wiedziała, że grana przez niego pieśń była autorstwa barda Jaskra i nosiła tytuł "Jak mija czas". Znała każdą nutę, każdy chwyt i każdy akord ale ta gra wymykała się wszystkim prawidłowościom sztuki. Nie była wyłącznie naśladownictwem ani aranżacją. Płynęła prosto z serca. To była magia, czysta i największa jaka istniała, jedyna prawdziwa. Taka, której nie uczy się w Aretuzie ani żadnej innej szkole. Której na próżno szukać w magicznych księgach i grymuarach. Ta sama, którą przekazywał jej od momentu ich pierwszego spotkania.

To była sama sztuka, płynąca prosto od serca w jego żyłach razem z krwią. Niosąca się echem pośród ciepłej, wiosennej nocy, coraz wolniej i ciszej. Stojący na progu Reniel objął pannę młodą, zastygająca razem z nim niczym posąg z elfiego marmuru przedstawiający zakochanych. Kolorowe druhny, zwykle rozszczebiotane i hałaśliwe, milczały roniąc łzy wielkie jak grochy. Zadlast beczał, zatykając usta dłonią. Jeden z pachołków, zdaje się, że ten o podobnym do Tiberta imieniu, osunął się powoli plecami do ściany chwytając twarz w dłonie. Niespodziewane towarzystwo w skórach, pospuszczało głowy, ewidentnie zakłopotane, nie wiedząc jak się zachować. Im również szkliły się oczy, choć później zarzekali się, że to wyłącznie od fisstechu.

Ostatni dźwięk przebrzmiał. Oparty o drzewo Gawron, delikatnie ułożył lutnię obok, spoglądając w górę, na kwitnące kwiaty akacji. Symbol nieśmiertelności, prawdziwej i nieprzerwanej, osiąganej wyłącznie z użyciem prawdziwej magii. Patrzył na nie oraz na przebijające między gałęziami gwiazdy, zakrywane przez nadciągające właśnie chmury.

A potem skonał. Z uśmiechem na ustach i zupełnie tak jak gdyby zasypiał strudzony bardzo długim dniem.

Aishele - 2015-12-13 21:20:41

Lotty nie wzruszyła ballada. Prawie jej nie słyszała, zajęta bezmyślnym śledzeniem obsypujących się z drzewa płatków akacji.

Znała, owszem, znała każdą jej nutę, każdy chwyt i akord. Każdy wers i każdą zwrotkę. Wszystkie tak samo pretensjonalne i głupie. Najmniej udane dzieło mistrza Jaskra w jej prywatnym rankingu. Publiczność lubiła ten utwór i zawsze chętnie sypała groszem, kiedy go razem z Gawronem wykonywali. Ale od dnia, kiedy Ijon pożegnał się z życiem, Burza już nigdy więcej go nie zaśpiewała. Nigdy. Nie dlatego, że umarł z tą pieśnią na ustach. Po prostu jej nie znosiła.

Nie przemówiła do niej owa rzekoma magia, którą podobno odczuli wszyscy tam obecni. Magia tak samo kłamliwa i bezużyteczna, jak wszystkie inne jej rodzaje. Dym i lustra, nic prawdziwego. Nie zaszkliły jej się oczy. Stała jak kamienny posąg, bynajmniej nie elfi – żaden szanujący się elf nie wyciosałby tak żałosnej, pozbawionej życia figury. Sztywna na ciele, szara na twarzy, nieruchoma i lodowata. Brudna. Skulona w sobie. Nie starała się nawet nic usłyszeć poprzez huk krwi wewnątrz własnej czaszki. Gardziła łkającą gromadą weselników. Po co te łzy? Tak ich nagle obchodził wędrowny grajek? Nikt nie zawołał medyka ani cholernej straży. Wszyscy wylegli tylko z gospody, żeby uronić łezkę na koniec wzruszającego przedstawienia. Jakby nikt nie rozumiał, że tu naprawdę umarł człowiek.

Lotta przestała spoglądać w kierunku śpiącego pod drzewem Gawrona. Jej przyjaciela już tam nie było, był tylko kawał mięsa i sterta zakrwawionych szmat. I był Tibert, młody Kot, szalony morderca, jedyna bliska osoba.

— Powinniśmy go pochować, nie może tak tu leżeć — powiedziała dużo później do swojego brata. — I jego też. — Obejrzała się na zwłoki Jakerta. — Dlaczego zamordowałeś swojego nauczyciela? — Pytanie zabrzmiało tak obojętnie, jakby nie dotyczyło niczego poważniejszego niż wybór przystawki na weselnej uczcie. Cóż, Lotty nie było już stać na żadne widoczne zaangażowanie. Zbyt wiele się wydarzyło, zbyt wiele się skończyło.

Ivan - 2015-12-17 01:28:11

Tibert patrzył na siostrę. Na nagle nieobecną i milczącą Lottę. Wpatrywał się w nią intensywnie jak gdyby to właśnie teraz a nie przed momentem, ujrzał ją po raz pierwszy po wielu latach rozłąki. Na brudną, zakrwawioną i zapadniętą w sobie. Patrzył a patrzeniu temu towarzyszyło skupienie i wysiłek malujący się na jego twarzy, pobielałe knykcie, i drgający miarowo choć ledwie zauważalnie medalion. Zupełnie jak gdyby słuchał głosu, którego tu nie było. W zupełnej ciszy, w której dało usłyszeć się obijające o ściany ćmy i cykady, jedynych muzykantów dających jeszcze koncert tego wieczora.

Bert zamrugał po raz pierwszy od bardzo długiego czasu, słysząc że mówi do niego. I odpowiedział od razu, natychmiast po zadaniu pytania.

Odebrał mi moje życie— wyrzekł spokojnie, sprawiając wrażenie lekko zaskoczonego. — Ja odebrałem jego. To znaczy, że jesteśmy kwita.

Byli. I nie mogło być inaczej. Od samego początku, od momentu w którym po raz pierwszy, jako zapłakany, wydarty rodzinie i zagubiony malec ujrzał zmęczoną, złą twarz starego wiedźmina, wiedział że to będzie musiało skończyć się w ten sposób. Już wtedy, przed wieloma laty kiedy wpatrywał się w nią po tym gdy ten już zasnął na ich pierwszym postoju. Z silnym postanowieniem i pewnością, że inaczej być nie może. Tym samym, które później towarzyszyło mu podczas Wyboru, Zmian i Prób. Tym, które dało mu siłę pozwalając je przeżyć, i tym które przez lata utrzymywało go potem przy życiu.

O nie, to nie Kert był jego nauczycielem. To nienawiść i wynikająca z niej rywalizacja z nim była tym, co uczyniło z niego prawdziwego Kota. To głęboko zakorzenione niczym potężny, prastary dąb przekonanie w jego duszy o tym, że dzisiejszy dzień w końcu nastąpi i nie będzie on dziełem przypadku a czegoś więcej. To było przeznaczenie.

Bert nie wahał się i walczył, żeby zabić. Był pozbawiony wątpliwości Jakerta, starego i sentymentalnego durnia spełniającego prośbę ich matki, nieudolnie próbującego być mu rodziną. Ojcem, którym sam zdążyć nie został, patrzącym na niego z dumą nawet po tym jak sam przebił mu serce jego własnym mieczem. Umierającym choć pocieszonym przez świadomość, że jego wychowanek będzie od niego lepszym. Nawet pomimo pogardy, którą do niego żywił.

Pochowamy— zgodził się, bo nie umiałby jej w tym momencie odmówić. —Szajba, Szczun!— Dwóch tykowatych, wąsatych jegomościów przystąpiło do Berta w kilku szybkich, niemal jednakowych ruchach. —Zabrać mi to stąd. Nie tego. Wiedźmina. — dodał wskazując ciało dawnego mistrza. Wywołani, ciągnąc za trupem krwawy ślad, powlekli go za sobą, by potem przerzucić przez siodło, nie siląc się przy tym na dokładność i delikatność.

Przenosząc wzrok na stertę zakrwawionych szmat będących kiedyś poetą, posłał spojrzenie milczącemu członkowi swojej obstawy, mężczyźnie o twarzy bez wyrazu i bardzo zimnych, bladozielonych oczach. Nim zdążył skinąć głową, ten już był przy ciele Gawrona i z wprawą kogoś, kto robił to tysiące razy, wziął je na ręce a później na rozciągniętą między dwoma wierzchowcami płachtę.

Co z lutnią?— odezwał się głosem równie pustym i pozbawionym wyrazu co jego spojrzenie. Wręczył ją Tibertowi, który od razu wyciągnął ją w kierunku Lotty.

Weź ją, siostrzyczko. Musimy stąd jak najszybciej odjechać. Nie powinniśmy zostawać tu nawet chwili dłużej.

Aishele - 2016-01-05 19:31:50

— Rozumiem — odpowiedziała Bertowi siostrzyczka, szczerze wierząc, że niniejszym raz na zawsze kończy temat Starego Kota. — Zapomnijmy o nim.

Nawet jej się nie śniło, jak okropnie się wówczas myliła.

— To? — Lotta odruchowo chwyciła wyciągniętą ku niej lutnię. — Nie chcę. Weź to. Zabierz. Nie chcę. Nie chcę, rozumiesz?

Dziewczyna podała instrument z powrotem Tibertowi, a wobec braku reakcji z jego strony ze złością rzuciła arcydzieło lutnictwa na ziemię. Struny jęknęły oskarżycielsko, potwornie oburzone na taki brak szacunku. A Burza nie była nawet pewna, skąd jej niechęć do tego przedmiotu. Czuła po prostu, że nie mogłaby zagrać na tych przeklętych strunach nawet jednego dźwięku. Że prędzej w przypływie furii roztrzaskałaby to pudło o ścianę albo o czyjś łeb.

— Tak nam spieszno? Dobrze, zabiorę tylko swoje zabawki. Weźmiesz ze stajni mojego konia? Taki dropiaty. Zapłać im tam za fatygę, ile należy. — Podała bratu swoją sakiewkę. — Ty! — rzuciła władczo do mężczyzny o zielonych oczach. Wydał jej się z nich wszystkich najrozsądniejszy. — Chodź ze mną, pomóż mi.

Nie obejrzała się, czy faktycznie poszedł.

Tym razem jakoś niezbyt trudno było przecisnąć się przez tłum weselników. Nikt nie miał chyba wielkiej ochoty wchodzić w drogę dziewczynie, która – jak później wspominali niektórzy – więcej przypominała wygłodzoną strzygę, niźli młodą obiecującą poetkę.

Dopadłszy do pokoiku na piętrze, Lotta czym prędzej zdarła z siebie zachlapane krwią ubranie. Z pewnym żalem kopnęła sukienkę gdzieś w kąt czy pod łóżko. Nie zamierzała jej więcej dotykać. Trzęsące się ręce nie ułatwiały dziewczynie zadania, ale wreszcie udało jej się trochę obmyć i przebrać, potem pozbierać swoje tobołki, łącznie z pozostawioną w pościeli dziwną księgą, którą po chwili namysłu zawinęła w prześcieradło. Żeby się nie zniszczyła. I żeby nikt się jej niepotrzebnie nie przyglądał.

Po tym wszystkim Burza z niejakim wahaniem pochyliła się nad rozrzuconymi malowniczo dobrami doczesnymi Gawrona. Kolorowe ubrania, połamane pióra, wiecznie przeciekająca buteleczka inkaustu, kawałek suchego chleba, niedopite wino... Same śmieci. Wzięła tylko jedną rzecz. Mały zeszycik. Ijon zwykł notować w nim zasłyszane przyśpiewki, własne ballady i wiersze, a czasem też zupełnie prywatne przemyślenia i mądrości. Zwykle okropnie świńskie.

Nie powinna była do nich teraz zaglądać. Nie powinna była teraz siadać na łóżku i tak się rozklejać nad rymowanką o cyckach młynarzowej córki. Głupia Lotto, ty pretensjonalna gąsko.

— Weźmiesz to na dół? — rzuciła do zielonookiego, podając mu część swojego spakowanego dobytku. Nie wysługiwała się nim dlatego, że była leniwą księżniczką. Zwyczajnie bała się, że za bardzo latają jej ręce, żeby bezpiecznie znieść coś cięższego po schodach. — Och, jeszcze jedno. Na parterze w alkierzu powinna zostać jeszcze moja książka. Taka mała. Z wierszami. Zabierzesz ją też? A ja zaraz... zaraz... za chwilę... — Pociągnęła nosem, udając, że wcale nie ryczy. Że to tylko katar, bo choć przyszła już wiosna, to przecież wieczory wciąż bywały chłodne.

*



Kilka długich chwil później (zapewne dłuższych, niż liczył Tibert, nakazując siostrze pośpiech), drzwi gospody rozwarły się z hukiem i w wylewającej się z wnętrza plamie światła stanęła rozczochrana strzyga w szaroniebieskiej, prostej sukience o nieco przydługich rękawach. Wyglądała żałośnie, ale było jej wszystko jedno.

Ivan - 2016-01-07 03:01:15

Bert, z dziwnym zaciekawieniem i niezrozumiałą dla siebie fascynacją spojrzał na instrument, gdy ten nagłym ruchem i hałasem przyciągnął uwagę jego zmysłów. Podnosząc go z ziemi, spróbował nawet brzdąknąć dłonią o struny ale szybko zrezygnował widząc, że brudzi go krwią. Podając lutnię stojącemu najbliżej Szajbie, skinął na wóz i ciało poety.

Na wzmiankę o koniach i płaceniu za nie mężczyźni zarżeli jak wzmiankowane zwierzęta ale zaraz potem, słysząc ton i bezpośrednią manierę z jaką dziewczyna zwraca się do zielonookiego, wysokiego i chudego jak tyka mężczyzny o kasztanowej grzywie włosów golonej na skroniach, większość z kompanii w skórzanych kurtkach zamarła, odwracając się w jej kierunku. Kilku z nich ze słyszalnym świstem wciągnęło powietrze.

I wypuściło je jeszcze głośniej kiedy okazało się, że Mistrz Przecinania jak gdyby nigdy nic, podąża za nią bez słowa sprzeciwu, nie zatrzymując się ani nie rozmówiwszy się przedtem z Tibertem.


Gdy weszli do środka nikt nie miał najmniejszej nawet ochoty wchodzić w drogę dziewczynie, która więcej przypominała wygłodzoną strzygę, niźli młodą i obiecującą poetkę. Której rodzony brat nie był człowiekiem i potrafił zabijać w wyjątkowo paskudny sposób, który bez wahania zamordował kogoś kto przez lata chciał zastępować mu ojca. Którą właśnie, zakrwawioną i potarganą, eskortował wysoki i chudy jak ghul mężczyzna, którego oczy, choć pozbawione gadzich tęczówek - przyprawiłyby niejednego upiora o stany lękowe.

Zielonooki uśmiechnął się milcząco w odpowiedzi, przyjmując podane mu przedmioty i odwracając pełne skupienia spojrzenie od wzoru utkanej w kącie pokoju pajęczyny. Wyraz ten nadał jego twarzy niemal takiej obcości, że przez tę krótką chwilę zdawać by się mogło, że patrzyła na nią zupełnie inna osoba.

Wziął na dół, tak jak mu kazała. Zostawiając ją samą, nie sprawdzając czy to faktycznie tylko katar. Gdy uchylał drzwi, słyszała dobiegający z parteru obcy i uspokajający głos przemawiający do gości:

"— ... pozostaje pod kontrolą. Nie ma powodów do paniki."

Ktokolwiek wypowiadał te słowa, wiedział co mówi i wnioskując z ciszy jaka zapadła po jego wyjaśnieniach, wiedział jak łagodzić nastroje. Nie kłamał również, a przynajmniej nie całkiem. Powodów jeszcze nie było ale miały dopiero nadejść.


*



Tibert poruszył się jako pierwszy, odwracając się w kierunku gospody. Spoglądając na jej szyld i na pobielałe, przestraszone twarze wyglądających z niej ludzi, wciąż nie będących pewnymi czego właściwie byli świadkami. Dwóch konnych zbliżyło się do niego, jeden coś mówił, to było pytanie. Twarz Berta, wykrzywiła się z nienawiścią i pogardą gdy odpowiadał.

Pomógł siostrze wspiąć się na konia, zakrwawionej i potarganej. Patrzył na nią, zrównując się z nią na swoim wierzchowcu. I choć wyglądała teraz jak obraz nędzy i rozpaczy i tak czuł się spokojniejszy. Po raz pierwszy od wielu długich lat.

Właśnie dlatego nie oglądał się za siebie. Wiedział co za sobą zostawili i nie obchodziło go to w najmniejszym stopniu. Liczyło się tylko to, że przed nimi było wszystko.

Pozostawiona drużyna Berta spojrzała w niebo, na nadciągające chmury. Wiedzieli, że mają niewiele czasu i sporo pracy. Zabezpieczywszy teren już przedtem, by stary wiedźmin nie umknął ich przywódcy, mogli z miejsca wziąć się do roboty. Miecze i pochodnie błyszczały w ich dłoniach gdy zmierzali w kierunku budynku i gdy potem barykadowali drzwi z gośćmi w środku.

Później mówiono, że w gospodę trafił piorun.



Ciąg dalszy nastąpi.

Imre Hogenn - 2017-06-22 13:29:48

Przybył do Novigradu niedawno. Nie wiedział gdzie można znaleźć porządną gospodę, nie wiedział gdzie może być choć trochę czysto, piwo nie smakuje bardziej wodą niż piwem i gdzie miałby większe szanse na uniknięcie kradzieży lub pobicia. Postanowił więc podchodzić do tych miejsc ostrożnie, nie musiał wyrabiać sobie dodatkowych problemów w życiu. O tym przybytku słyszał tylko tyle że kiedyś spalił się do cna. Znając zabobony uznał, że tak pechowe miejsce nawet po odbudowie może nie mieć zbyt dużo gości, co już było dla niego obiecujące.

Otaksował pobielane zewnętrze gospody, a że widywał już gorsze speluny w mniejszych miasteczkach i na zapomnianych przez bogów traktach zdecydował się ruszyć do drzwi, obok których zataczał się jakiś pijaczek. Zręcznie, jak na niego, wyminął człowieka który był już skłonny zacząć z nim jakąś pijacką pogawędkę zapewne myląc go przy tym ze swoim zagubionym w karczmie druhem, i pchnął drzwi.

Wnętrze było dla niego miłym zaskoczeniem. Po tych wszystkich zapadłych dziurach w których przesiadywał w swoim życiu, patrząc na czyste i zadbane wnętrze, zwisające przy suficie suszone zioła i kwiaty pomyślał, że wszedł do jakiegoś droższego przybytku. Zaraz jednak wpadło mu na myśl, że w tak dużym mieście to pewnie norma. Cóż, najwyżej go wywalą - też z resztą nie pierwszy raz w życiu. Tym razem jednak obiecał sobie, że zdąży dopić piwo.

Starając się nie rozglądać na boki żeby nie irytować innych gości, ruszył przed siebie w kierunku niewielkiego stołu z dwoma ławami po obu stronach. Usiadł ciężko, zdejmując hełm i rękawice. Topór postawił obok siebie, oparty na ławie. Zaraz też zakrzątał się obok niego posługacz, sprzątający puste stoły.

- Garniec piwa...proszę. - Mruknął do niego Imre, po chwili dodając zwrot grzecznościowy. Bądź co bądź nie chciał żeby w jego piwie oprócz wody znalazło się coś nawet bardziej niepożądanego. Zaraz też wręczył człowiekowi wygrzebaną z mieszka koronę. Domyślał się że z jego wyglądem awanturnika, karczmarz może obawiać się co do zapłaty. Po chwili na stole znalazł się zamówiony trunek. Krasnolud rozsiadł się wygodnie i nalał sobie piwa, wsłuchując się w miły dla jego ucha gwar gospody.

Kris - 2017-06-25 17:46:24

Postanowił zrobić sobie przerwę od pracy, ileż mógł siedzieć w swej kuźni, co prawda było to jego ukochane miejsce, no ale bez przesady, żyć jakoś trzeba. Udał się na górę swojego pokoju,  zrzucił z siebie ubrania pracownicze. Wzuł na siebie zwykły strój, taki w jakim zwykł wychodzić na miasto. Nałożył na swoje oblicze kaptur, coby niechciani goście go nie zaczepiali i udał się w stronę Nowego Miasta, wcześniej dokładnie zamykając swój dobytek i chowając klucz w ścianie. Szedł raźnym krokiem, było dość tłumnie, więc czasem musiał się przeciskać pomiędzy innymi ludźmi.

Z zasłyszanych plotek, słyszał, że odbudowano gospodę, która nosiła miano "Pod grotem włóczni", jednak przechodnie, których podsłuchał odradzali sobie nawzajem, gdyż podobno miejsce to jest nawiedzone i nic dobrego tam ich nie spotka. Zigg lubił takie miejsca, gdyż wiedział, że w nich nie spotka go żadna obelga, która mogła by wywołać niemałą jatkę.

Zbliżał się pomału swoimi kroczkami w stronę wspomnianej karczmy, można było poznać to również po tym, że coraz łatwiej było mu się poruszać, na trakcie prowadzącym do drzwi wejściowych nie było już widać, żadnej żywej duszy. Gdy zaszedł przed drzwi gospody, pchnął je, po czym dziarskim krokiem wszedł do środka, zsunął z swej głowy kaptur, podszedł do lady.

-Gospodarzu, mahakamskiego dwójniaka, najlepiej w dużym kuflu - zwrócił się w stronę człowieka stojącego za barem.

Sam za to usiadł na stołku, który znajdował się w pobliżu, po chwili przed nim stał duży garniec z mahakamskim, chwycił za rączkę kufla, podniósł do ust i upił sobie porządnego grzdyla. Rozejrzał się po sali, szukając jakiejś żywej duszy, poza gospodarzem. Jakie węgielkowe oko dojrzało pewną osobę, która popijała jakiś złocisty trunek, mógł śmiało założyć, że na pewno było to piwo a nie jakieś szczyny. Chwycił za swój kufel, po czym ruszył w stronę tegoż stołu. Usiadł na przeciwko jegomościa.

-Napijmy się razem, co tak sam będziesz próżnował? - rzucił do jak miał nadzieję, przyszłego kompana do rozmowy.

Imre Hogenn - 2017-06-29 13:56:49

Rozmyślając nad przewagą alkoholu krasnoludzkiego nad ludzkim, zauważył wchodzącego do gospody rodaka. Odprowadził go wzrokiem od drzwi do baru, ponownie napełniając swój kubek piwem. Już dawno nie miał okazji napić się w karczmie w towarzystwie innego krasnoluda, ba, już od dawna w ogóle nie pił z kimkolwiek. W drodze bywając tylko w zapadłych, wsiowych budach z podłą gorzałą, zatłoczonych przez pijanych chłopów nie mógł raczej liczyć na kompanów do picia.

Zaskoczyło go mimo wszystko, że ów krasnolud po odebraniu od gospodarza garnca z mahakamskim miodem, którego obecności tutaj Imre w ogóle się nie spodziewał, ruszył w jego kierunku, a nawet nie tylko - przysiadł się i zagaił. Przez jego myśl przeszło nagle, że chyba zbyt dużo czasu spędził siedząc w głuszy i włócząc się po traktach. Odchrząknął.

- Pewno, miło będzie w końcu nie upijać się samemu. - Uśmiechnął się, sam nie wiedział - bardziej do siebie, czy do rozmówcy.  - Imre Hogenn, topór do wynajęcia. Do usług. - Przedstawił się, uderzając lekko po czepcu wspomnianego oręża. Zaraz potem, uznając to za obyczajne, rozlał resztę złotego płynu do dwóch kubków, jeden stawiając naprzeciw gościa.

- Rad jestem widząc rodaka tak daleko od Mahakamu, od dawna tu mieszkacie panie...? - Zakończył pytająco Imre.

Kris - 2017-07-08 10:26:56

Domysły jego były wręcz rewelacyjne, ot znalazł się kompan do rozmowy i do kufla, przysiadając się, liczył na to, że może dowie się czegoś ciekawego od swego pobratymca.

- Ziggrund Farkas, kowal. Jeśli potrzebujesz najprzedniejszej zbroi, albo naostrzyć swój topór, zapraszam do mnie. - Pociągnął duży łyk z kufla.

Cóż to był za smak, idealna goryczka, z nutą swojskiego życia, normalnie aż młodsze lata się przypomniały, mimo tego, był zaskoczony, że karczmarz posiadał tu jeden z tych wyjątkowych trunków. Poznany krasnolud, podzielił się z nim swym piwem, jako, że obyczaj nakazuje w takich chwilach, przyjęcie browaru. Zigg chwycił łapą za szklanicę, pociągnął dość mocno, po czym wypluł napój na podłogę.

- Jak Ty kurwa możesz pijać te szczyny? Coś Ty porządnego piwa nie pił? - Lekko poddenerwowany krasnolud, przesunął swój kufel w stronę Hogenn'a.
- Napij się tego, a już innego nie będziesz chciał - uśmiechnął się zachęcająco.

Farkas wykonał kilka głębokich oddechów, bądź co bądź uspokoiło go to w znacznej mierze, więc po chwili zastanowienia, kontynuował rozmowę.

-W sumie przeniosłem się tutaj pod koniec wojny, karwasz twarz, nie pamiętam o co ona wtedy była, ale krwawili wszyscy po równo. Osiedliłem się tutaj, dzięki kilku wygranym w karty udało mi się postawić swój dom wraz z kuźnią. Imre powiedz mi jak krasnolud krasnoludowi,
cóż to Cię sprowadziło do tego może i zamożnego, ale równie parszywego miasta?

Dziki Gon - 2017-10-10 02:17:28

Gromkie, oj gromkie śmiechy niosły wypełnione po brzegi sale gospody. Im wieczór dojrzalszy, tym więcej się miejsca robiło w środku, chociaż ludu wcale nie ubywało. Do stolika, przy którym siedzieli już Zigg i Imre, dosiadła się wesoła kompania prosto z podróży. Ciekawa to była zgraja, roześmiana i rozśpiewana. Jeden z nich, który jeśli wiara w okrzyki  zachęty do dalszego przygrywania na lutni, zwał się Ollopo.

Miałem ci ja dziewki dwie — śpiewał mężczyzna z bródką.

Srałeś a nie miałeś! — odkrzyknął mu inny, od razu przechodząc w rechot.

Jedna ładna druga nie!

Prawda była taka, że grał lepiej niż śpiewał i rymował. Dało się jeszcze posłuchać tych wyuczonych utworów. W najgorszym, a kto wie czy nie najlepszym wypadku, nadwyrężony słuch można było sobie łatwo złagodzić kolejnym łykiem gorzałki, której w gospodzie nie brakowało.

—  Hejże, panie. — rzekł mężczyzna z bródką. Wstał od stołu i chybocząc się między kompanami, co nie zostało niezauważone, przeszedł — a właściwie przepchnął się — bliżej obu krasnoludów, wciskając między nich najpierw lutnię, potem własne, kościste dupsko.

—  Z Mahakamu wy, dobrze mówię? — spojrzał się najpierw na Imre, zaraz potem na Ziggrunda.

Kris - 2017-10-10 16:26:55

Popijając dalej powolnymi łyczkami swój złocisty trunek, spoglądał na towarzysza. Wyglądał, mówiąc oględnie jak siedem nieszczęść. Jakby mimo powszechnego mniemania o krasnoludzkiej, mocnej głowie do picia, on jej nie zachował. Spoglądając przez okna karczmy można było dojrzeć pomału zapadający zmrok, a goście zaczęli zlewać się strumieniem.

Muzyka zagościła w lokalu, co prawda instrumentalnie było nieźle, jednakże wokal pozostawiał wiele do życzenia, więc Zigg raczył się swoim trunkiem, coby nie ogłuchnąć od tej fuszerki.

No a jakże inaczej panie, kurwa myśmy się tam wychowali, o takie rzeczy nas kurwa pytać, zlitujcie się - walnął gromkim śmiechem.

Korzystając z okazji, że coraz więcej ludzi wybuchało gromkim śmiechem, sam dołączył się do nich, walnął przyjaźnie po plecach trubadura

A Ciebie co tu sprowadza, grajku? Ta dziura nie dla takich pięknisiów, tu jest twardy i brutalny świat, tak go zresztą wszyscyśmy urządzili - westchnął po cichu.

Dziki Gon - 2017-11-29 17:18:58

Ollopo – bard od siedmiu boleści, wcisnąwszy się, zapytawszy o pochodzenie dwójki krasnoludów,  sięgnął po stojący po drugiej stronie kufel z własnym piwem. Roześmiany od ucha do ucha, przytknął do ust naczynie, by spić nieco trunku. Pech chciał, że młodego, skrajnie nieutalentowanego grajka akurat "przyjaźnie" uderzył po plecach Zigg. Zamiar był szlachetny, krasnolud skory do rozmowy, tylko konsekwencje całego zajścia... cóż, nie takiego obrotu sprawy spodziewał się... właściwie nikt z tutejszych.

Zwykłe zadławienie. Zigg uderzył interlokutora nazbyt mocno po plecach, aż tego szarpnęło do przodu, gdzie zatrzymał się brzuchem na kancie ławy, opluwając się piwem i z hukiem odstawiając je na blat. Sam zaś zrobił się czerwony na facjacie, nie wydając jednak charakterystycznego dźwięku kasłania. Poruszał tylko ustami niczym jakaś ryba, uporczywie starając się złapać oddech, bezskutecznie. Rechot jego kompanii wkrótce zamarł, gdy ten nadal się nie odkaszlał, a nawet poczerwieniał jeszcze bardziej, złapał się za gardło, a oczy wyszły mu z orbit. Wtedy przerażeni towarzysze zorientowali się, że może coś być jednak nie tak i wstali od stołu. W sumie dosiadło się ich razem z Ollopo pięciu, a dwóch z nich dobiegło do barda i zaczęło klepać go intensywnie po plecach, działając chyba wedle zasady, czym się zatrujesz, tym się lecz. To jednak nie pomagało i po chwili zsiniały na gębie trubadur osunął się nieprzytomny, nadal nie potrafiąc złapać powietrza ni oddechu. Towarzystwo w karczmie zaczęło powoli cichnąć, widząc rozgrywającą się na ich oczach tragedię. Imri siedział spanikowany na swoim miejscu, a sprawca tego dramatu... cóż, pasowało chyba coś zrobić, nieprawdaż?

Riona - 2017-12-18 19:35:33

Zdążyła przed zamknięciem bram. Na szczęście. Nie znała okolicy, nie wiedziała gdzie można bezpiecznie przenocować poza Novigrdem. A o karczmie "Pod Grotem Włóczni" słyszała wiele dobrego, jeszcze w Blaviken.
Popytała to tu, to tam i w końcu wskazano jej odpowiednią drogę. Odetchnęła z ulgą, kiedy zobaczyła odpowiedni szyld. Zaraz coś zje i napije się, po trudach podróży należało jej się. Zadowolona z siebie zostawiła Arlo w stajni i pchnęła drzwi do karczmy, po chwili wchodząc do środka.

A tu takie zaskoczenie - cisza. Cisza jak makiem zasiał. W karczmie? Zmarszczyła brwi, rozglądając się nieco niepewnie dookoła i próbując ustalić powód tejże dziwnej sytuacji. Wyglądało na to, że powód znajduje się przy jednym ze stołów, wokół którego zgromadzili się chyba wszyscy bywalcy.
Przecisnęła się łokciami między ludźmi i nieludźmi i zaklęła paskudnie patrząc na całą sytuację.

Ale zanim zdążyła zareagować, w grę wkroczył postawny krasnolud. Skrzyżowała ręce na piersi, przyglądając się całej sytuacji z nieukrywanym rozbawieniem.

Kris - 2017-12-18 20:05:07

Widząc co się dzieje, pierwszą jego myślą było, żeby wykorzystać zamieszanie i jak to się robi w zgiełku. Spierdolić. Jednak mimo całego swego uprzedzenia do niektórych ludzi, czasem jednak odczuwał lekką sympatię do nich. Zwłaszcza takich, pociesznych, pijanych grajków. Dopił szybko swoje piwo. Wstał z siedzenia i drąc się na całą karczmę.

-Co wy idioci, robicie? Chcecie go zabić? - Warknął na towarzyszy barda.

Sam podszedł do grajka, rozpychając się łokciami i strzelił jakiemuś kutafonowi prosto w ryja, bo nie chciał go puścić. Zwrócił się do dwóch towarzyszy Ollopo, żeby zamówili u karczmarza solidny kubek zimnej wody. Osobiście chwycił grajka, podniósł go do góry, skinął na towarzyszy grajka.
-Pomóżcie mi go utrzymać podniesionego, spróbuje mu pomóc, nie mam złych zamiarów naprawdę - rzekł z wielkim przejęciem w głosie.

Mimo niechęci do krasnoluda, dwóch ludzi barda pomogło mu, po czym pochylił chłopa do przodu i zastosował kilka uciśnięć nadbrzusza, w taki sposób, żeby udrożnić drogi oddechowe trubadura. Miał nadzieję, że to przyniesie skutek.

Riona - 2017-12-18 20:28:41

Przyglądała się poczynaniom krasnoluda, marszcząc brzydko brwi. Rozbawienie trochę zmalało. W końcu pokręciła głową i przecisnęła się jeszcze bardziej między zgromadzonymi.

- Próbujesz go wychędożyć? - spytała, skinęła na krasnoluda i uśmiechnęła się paskudnie - Mocniej naciskaj, psia twoja mać. - warknęła podchodząc jeszcze bliżej - Tu uciskaj, wyżej. No uciskaj żesz, kurwa.

Krasnolud pewnie nie był zachwycony, że oto właśnie jakaś smarkula dyktuje mu, co ma robić, ale miała to w dupie. Wiedziała, że ma rację.
Ale na nic to wszystko. Mężczyzna ani myślał odzyskiwać przytomność. Zsiniał jeszcze bardziej i wyglądało, jakby też i bardziej zwiotczał. Za późno zareagowali, chłop był przecież do uratowania.

- Znachorzy, cholera jasna. - burknęła pod nosem, patrząc dookoła, a ostatecznie zawiesiła ponure spojrzenie na krasnoludzie.

Mogło tak się zdarzyć, że oto właśnie znalazła się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie. Że też musiała się wtrącić! Ale żeby nikogo dłużej nie drażnić swoją obecnością, w końcu odwróciła się na pięcie i ruszyła spokojnie w stronę szynkwasu.

Dziki Gon - 2017-12-18 22:28:45

Wesoła się sytuacja zrobiła w karczmie, nie ma co.  Chuderlawy bard okazał się być zbyt chuderlawy dla krasnoluda, jakim był Zigg. I przez to właśnie leżał nieprzytomny, nie mogąc złapać oddechu. Jego twarz była lekko straszna. Przez uchylone powieki widać było, jak jego gałki oczne są wywrócone, a on sam miał uchylone usta. Usta, z których nie wydobywało się powietrze, podobnie do nosa. Twarz miał zsiniałą, jakby napuchniętą. Zigg po małych problemach z dojściem do grajka, gdyż został od niego odsunięty w pierwszych chwilach, w końcu do niego dopadł i chwycił go pod pachy, próbując chłopakowi pomóc. Faktycznie, nie dawało to rezultatów, bo trzymał nieporęcznie, nieco za nisko. Czas tedy uciekał i coraz bliżej było chłopakowi do zgonu niźli dalszej biesiady.

Podeszła wtedy młoda dziewczyna, nieco wulgarna w obyciu, chociaż, jak można było podejrzewać, jej chęci były szczere. I krzyknęła na Zigga, by ten robił to lepiej. Owszem, zrobił to, a raczej zaczął, ale w tej chwili ciało zaczęło jakby wiotczeć, chociaż mogło mu się to tylko zdawać. Uciskał i uciskał, ale po jakimś czasie odkrył, że w sumie to już nie warto. Za długo zwlekali, gdy ten stracił przytomność.

W sumie to paskudna śmierć, tak się udusić od przyjacielskiego klepnięcia.

Jeszcze paskudniej zaraz może skończyć Zigg, który trwał tuż przy ciele oraz Riona, która dyrygowała krasnoludem. Już teraz znajomkowie oraz inni bywalcy karczmy patrzyli krzywo na tę dwójkę - a znalazłoby się paru takich, co z łatwością mogli pokonać jedną trzpiotkę i krasnoluda... obydwoje słyszeli także szepty o przeklętych nieludziach i wiedźmach czy głupich kurwach. Szczególnie zaś kompania Olloppo była rozeźlona na poły z byciem zrozpaczonym. Pewnym było, że trzeba było jakoś wybrnąć z sytuacji, bo w tym momencie wszyscy chyba obwiniali bezpośrednio Zigga i pośrednio Rionę za śmierc biednego grajka. I wtedy trzasnęło drzwiami, zawiało świeżym powietrzem i ktoś chyba gdzieś pobiegł.


Spoiler:

Uprzejmie proszę od tej chwili o nieingerowanie w NPCów, tylko pisanie działań własnej postaci. Wasza wola, jak to rozwiążecie, powodzenia.

Kris - 2017-12-19 23:01:41

-Nosz ja pierdole, co za chuderlawiec, że też na mnie trafił, duvvelsheyss - zaklął siarczyście, rozglądając się po towarzyszach barda, którzy miny mieli nietęgie.

Wiedział, że jeśli nic nie zrobi, skończy tak jak biedak, któremu się zeszło. Nie zastanawiając się długo. Zwrócił się do towarzyszy zmarłego.

-Panowie nie przechodźmy do rękoczynów, wiem, że to moja wina. Życia Waszego przyjaciela Wam nie zwrócę, jeśli zaś jakoś mogę wynagrodzić Waszą żałobę, to proponuje tanie ceny na oręż i uzbrojenie. - Spojrzał błagalnym wzrokiem na ludzi go prawdopodobnie już otaczających, w lewym oku błysnęła iskierka zapalczywości.

Gdyby jednak nie udało się dogadać, czuł, że ma dobry dzień by obić kilka mord, prawdopodobnie kompani trubadura też mogli pośrednio przyczynić się do śmierci barda. Nieumiejętna pomoc zazwyczaj szkodzi bardziej niż jej brak. Zwlekali wszyscy zbyt długo. Jedyne co teraz można było zrobić to pogrzebać zmarłego i niech go Melitele wiedzie przez ścieżki życia pośmiertnego.

Riona - 2017-12-20 12:40:35

Schowała nos w kuflu z piwem - raczej okropnym, jeśli być szczerym - i udawała, że jej nie ma. Nie szukała z nikim kontaktu wzrokowego. Odwrócona tyłem do sali i oparta ramionami o szynkwas słuchała tego, co działo się w centrum zamieszania. Uchwyciła jeszcze fakt, że ktoś przed chwilą opuścił karczmę w pośpiechu, co oczywiście mogło świadczyć o tym, że po prostu chciał iść do domu. Ale równie dobrze mogło wiązać się z nadciągającymi kłopotami.

Kątem ucha słyszała, jak krasnolud próbuje załagodzić sytuację. Ale sytuacja chyba wcale nie chciała dać się załagodzić. W karczmie czuć było wrogą wesołość, jak zwykle, gdy w takich sytuacjach uda się znaleźć kozła ofiarnego.
Spojrzała w stronę drzwi, ale z obecnej perspektywy wydawało się, że są cholernie daleko, a między nią, a wyjściem stoi milion ludzi. Dobrze, że chociaż karczmarz sprzedał jej to piwo - miała czym zająć ręce.
I pomyśleć, że nie spędziła w Novigradzie nawet godziny, a już chyba właśnie wdepnęła w niezłe gówno. Tatko miał rację mówiąc, że spierdoli wszystko, czego się dotknie, łącznie z przyjściem na świat.

Oparła głowę na dłoni i upiła piwa, mając wciąż upartą nadzieję, że wszystko skupi się na krasnoludzie.

Dziki Gon - 2017-12-23 21:51:57

Co kurwa? — zapytał jeden z otaczających biednego krasnoluda bywalców karczmy, chudy, łysy, cwaniaczkowaty jegomość. Elokwentnemu porzekadłu zawtórowali inni, potakując lub mawiając podobnie. Jeden z towarzyszy trubadura, postawny, przystojnej aparycji, w dobrym, podróżnym ubraniu, lecz i z bronią za pasem, stanął tuż przed krasnoludem. Górował nad nim i to o dobrą stopę, jeśli nie więcej. Wyglądał na nieźle wkurzonego, ale i jednocześnie wstrząśniętego śmiercią Olloppo. Nie wyglądał tak czy siak, jakby kryptoreklama kuźni Zigga mogła ukoić pustkę w sercu mężczyzny po stracie przyjaciela.
Twoja wina — wycedził przez zęby ochrypniętym głosem, trochę głucho, jakby powtarzał za krasnoludem te słowa. — Twoja wina to za mało powiedziane, ty gruba krasnoludzka larwo. Zaufaliśmy ci, dosiedliśmy się, chcąc okazać przyjaźń, a ty zabiłeś naszego przyjaciela! Uważasz jeszcze, że możesz nam to zrekompensować jakimiś pieprzonymi zniżkami?! — Jegomość postąpił krok do przodu, jakby miał całkiem niecne zamiary, ale w tym momencie karczmarz zza kontuaru krzyknął rozeźlony:
Ani mi się kurwa twoja mać nie waż go dotykać. Poleciał ode mnie chłopak już po straż, zaraz przyjdą. To porządna gospoda w porządnej dzielnicy, nie będzie mi się tutaj żadne z was napierdalało jak w jakiejś podrzędnej dziurze w starym mieście!

Pomruki niezadowolenia wydobyły się z ust zebranych, którzy ciaśniej otoczyli trupa i stojącego nadeń Zigga, jakby powstrzymując go przed ucieczką. Pech jednak chciał, że w chwili, gdy odezwał się karczmarz, spojrzenie mężczyzny stojącego nad krasnoludem prześlizgnęło się także po Rionie. Następnie wrócił do niej wzrokiem, zmarszczył brwi i zapytał się wystarczająco głośno, by parę gąb również wlepiło ślepia w złodziejkę.
Ta pannica to aby czasem też nie próbowała, ekhem, "pomóc" w ratowaniu naszego Olloppo? — znów przytaknięcia, tylko inaczej niż w przypadku krasnoluda, wzrok mężczyzny błysnął bardziej lubieżnie, niejednoznacznie. I tak też wystąpił on przed tłumek, zaraz podchodząc do dziewczyny i łapiąc ją za ramię za szybko, by mogła jakoś zareagować i za mocno, zdecydowanie za mocno. Piwo wyślizgnęło jej się z dłoni, kufel brzdęknął o podłogę, rozchlapując wokół trunek, w tym na buty tejże dwójki.
Pewno spiskowałaś z tym zapchlonym nieludziem, żeby ukatrupić naszego Ollo, hę? Na pewno, widać po twojej twarzyczce. Nie martw się, ciebie też nie ominie sprawiedliwość — rzekł, rozeźlony, nadal widocznie rozemocjonowany, o tym chrypiącym głosie, jednakże akcentując dziwnie ostatnie słowo. Nikt inny prócz parsknięć, szeptów i pojedynczych wyzwisk pod adresem krasnoluda nie odezwał się. Wyglądało na to, że obydwoje będą musieli poczekać na straż, która na pewno nie uwierzy, że to był po prostu wypadek.
Albo tylko jedno z nich będzie czekało na straż?

Kris - 2018-01-04 11:09:43

Chciałem polubownie, ale skoro się nie da —  przerwał na chwilę, słysząc głos karczmarza, po czym wrócił do urwanej myśli. — Panowie no patrzcie co za cham i prostak, nawet nie możemy sobie dać po ryju, bo jakże wielce szacowna gospoda, a pewnie sporo ludzi tu strutych pod stołami leżało - dokończył cicho, zwracając się do swoich oprawców.
To była dość dziwna sytuacja, sam wiedział, że raczej ciężko będzie mu się z niej wykaraskać, więc spróbował metody, która zawsze powinna zadziałać, znaleźć inny obiekt, który w jakiś sposób się naraził.
A jeśli o tą dziewkę chodzi, to nie wiem skąd się ona wzięła, pierwszy raz ją na oczy widzę, panowie — odrzekł nieco zaskoczony, gdy został posądzony o kumoterstwo z nią.
Ażeby swoją twarz trochę zachować, zarzucił kaptur na głowę i korzystając z lekkiego zamieszania powstałego przez stwierdzenie karczmarza. Zigg zwinnym jak na krasnoluda ruchem spróbował wydostać się z otoczenia bandytów.

Riona - 2018-01-04 12:12:18

Zamknęła oczy, zgodnie z zasadą "jeśli ja was nie widzę, wy mnie też nie" i uparcie tkwiła przy szynkwasie, ściskając mocno kufel. Czy się bała? Oczywiście! Przecież właśnie mogła stać się ofiarą w jakiejś dziwnej sytuacji, której początku nawet nie znała. Weszła w jej trakcie do karczmy, kiedy krasnolud już próbował ratować tamtego mężczyznę - Olloppo, jak zdążyła się dowiedzieć. Co działo się wcześniej - nie miała pojęcia. A jedyną jej bronią był niewielki nóż. Patrząc na ilość osób w karczmie, równie dobrze mógłby to być widelec, albo patyk.

Wciągnęła głośno powietrze, kiedy karczmarz wspomniał o straży i jeszcze głośniej je wypuściła, gdy mężczyzna za jej plecami zwrócił na nią uwagę. A miała nadzieję, że o niej zapomnieli. No żesz kurwa ich mać. Jak to było z tą nadzieją? Matka głupich, czy jakoś tak, nie?

Po chwili poczuła mocne szarpnięcie za rękę, aż z tego wszystkiego upuściła kufel na podłogę. Spojrzała w górę, na twarz mężczyzny, nie kryjąc nienawiści.

- Puść mnie, kurwi synu! - wycedziła przez zęby, chociaż przez ostatnie minuty cały czas powtarzała sobie, żeby być spokojną i nie wypalić z niczym głupim, co mogłoby jej jeszcze bardziej zaszkodzić, jak choćby wypowiedziane właśnie zdanie. Targnęła ręką, próbując wyswobodzić ją z uścisku tak mocnego, że niemal czuła, jak pali ją skóra - W rzyć mnie pocałuj. Ja nie miałam nic wspólnego, ani z waszym kompanem, ani jego śmiercią, ani tym bardziej z nim! - dodała głośniej, wskazując głową na krasnoluda, który najwyraźniej próbował dać nogę - Zdaje się, że wasz główny winowajca właśnie próbuje spierdolić. - dodała z paskudnym, złośliwym uśmiechem, przez chwilę patrząc w stronę krasnoluda, a następnie spoglądając znów prosto w oczy mężczyzny.

Dziki Gon - 2018-01-12 21:26:50

Sytuacja była, ciężko użyć tutaj innego słowa, napięta. Bardzo. Z jednej strony zgraja podchmielonych mężów otaczała biednego krasnoluda i aktualnie także młodą dziewkę, która prócz paru słów zachęcających do ratowania barda wątpliwych umiejętności nie zrobiła niczego złego, a z drugiej zdenerwowany karczmarz, który powstrzymywał ową zgraję przed aktem przemocy. Kto wie, czy jego, jeśli można tak to ująć, pedantyzm właśnie nie ratował życia tejże dwójce? Pewnym było, że jeśli znajdowali się oni w innej, wspomnianej nawet przez gospodarza karczmie w starym mieście chociażby, nie mieliby takiego szczęścia - a nawet żadna straż by tutaj nie zawitała.

W rzyć to ja ci mogę co najwyżej coś wsadzić, głupia krowo. Uważaj, bo uwierzymy, żeś nie kamratka tego krasnala zasranego! — odparł mężczyzna targający dziewczyną. Jednakże jej słowa nie pozostały bez echa. Wskazując na głównego winowajcę całego zajścia, pozwoliła grupie w porę zorientować się w ucieczce krasnoluda, którego szybko pochwycono za fraki i brutalnie znów zawleczono na środek. I tym razem nie cackano się, tylko jeden z oprawców, którzy to pilnowali Zigga właśnie przed takimi zajściami aż do przybycia straży,  zacisnął pięść i przywalił mu raz a porządnie, aż kowal zębami zadzwonił, a w nosie coś mu chrupnęło. Przed oczami zatańczyły mu ciemne plamy, głowa nieco odskoczyła. Towarzystwo zarechotało, karczmarz skrzywił się jedynie - ale dopóki nie była toczona tutaj jakaś porządna rozróba, mógł jednak przymknąć oko na własnoręczne wymierzanie kary. Poza tym, krasnolud chciał uciec! Trzeba było nauczyć go dyscypliny przed przyjściem strażników.

Podczas gdy Zigga wyzywano od morderców i kurwich synów, mężczyzna rozmyślił się i targnął Rionę poza karczmę, mamrocząc coś o daniu nauczki głupiej kurwie. I już raczej było wiadome, o jakiej nauczce była mowa, gdy tylko ten zaczął ją ciągnąć za karczmę, do... stodoły. Przyspieszył trochę, gdy ujrzał raźno zdążające sylwetki, zapewne straży miejskiej.

Riona - 2018-01-16 10:43:50

I po raz kolejny nadzieja okazała się matką głupich, kiedy to przez głowę Riony przeszła obiecująca myśl, że skoro już krasnolud dostał po gębie, to może i uwaga trzymającego ją wciąż mężczyzny skupi się ponownie na nim. Nic z tego. W kłębie zamieszania jakie powstało w karczmie, jegomość targnął ją za rękę jeszcze mocniej i na siłę wyciągnął na dwór.
Riona próbowała. Wierzgała, kopała, gryzła - wszystko na nic. A nawet jakby na opak, jej działania zamiast przynosić korzyść, tylko rozjuszały bardziej mężczyznę, przynajmniej takie miała wrażenie. Nawet nie zauważyła straży, która zmierzała do karczmy. Gdyby zauważyła, zapewne zaczęłaby się drzeć wniebogłosy. Jęknęła za to mimowolnie ze strachem, widząc w końcu dokąd ją ciągnie. Nie, Riona nie była tchórzliwa, ale wiedziała, że w starciu z nim, nie ma szans - przecież właśnie oto ciągnął ją jak szmacianą lalkę, jakby stawiany przez nią opór nie robił na nim żadnego wrażenia.

Może warto było zmienić taktykę? 

- Poczekaj. - powiedziała spokojnie, ale stanowczo, kiedy już znaleźli się śmierdzącej stodole. Położyła mu wolną dłoń na przedramieniu - Po co te nerwy? Może i mam niewyparzoną gębę, ale umiem być miła. Nie trzeba się na mnie denerwować. - coś nawet, jakiś grymas przypominający krzywy uśmiech, pojawił się na jej ustach, kiedy przyglądała mu się w nikłym świetle. Mogłaby nawet uznać go za atrakcyjnego. Mogłaby, gdyby nie zaistniałe okoliczności.

Może uda jej się wyjąć nóż z cholewki? Może zrobi to tak szybko, że on się nie zorientuje?
Przecież umie, wie jak to się robi, a drżące dłonie jej w tym nie przeszkodzą. Musi tylko poczekać na odpowiedni moment.

Kris - 2018-01-22 23:48:05

Wiedział, że nie ma zbyt dużych szans na pokonanie grupki, która go otacza. Próba jego wyswobodzenia się została uznana za chęć ucieczki. Niespodziewanie pięść wylądowała na jego nosie.

To ja już ich upierdolę, a co, skoro ja mam siedzieć, to niech i oni posiedzą, ale pewnie te jebane kurwy, psia ich mać wiary memu słowu nie dadzą.

Pokręcił głową, dłonią dotknął nosa, docisnął, przekręcił mocniej i nastawił go sobie. Odetchnął głębiej piersią i splunął krwią, która zaczęła spływać mu tylną ścianką gardła. Wziął pobliski stołek. Usiadł na nim. Splótł ręce na klatce piersiowej. Do wyzwisk był przyzwyczajony, nie robiło to na nim żadnego wrażenia.

- To co, grzecznie sobie poczekamy na straż, a potem będziem się tłumaczyć z tego co tu zaszło - rzekł beznamiętnie.

Wzrokiem wyłapał spojrzenie gospodarza. Wiedział, że źle postąpił. Przypływ chwili, chęć spróbowania obrócenia przewagi na swoją stronę. Skinął ze skruchą w jego stronę, przykładając na chwilę pięść do piersi. Wrócił więc do swej możnaby rzec stoickiej postawy. Lat na karku wszak miał już niemało. Może drzewiej by starał się w inny sposób, ale teraz. Miał zaś wyrobioną swą reputację kowala. Zmartwieniem jego było zaś, czy jego certyfikat przetrwa. Mimo wszystko, był to zwykły wypadek. Jednako, ofiara poniosła straszliwy skutek, jakim jest śmierć. W myślach pomodlił się do swej bogini. [...]Ocal mnie najświętsza panienko, Melitele.

Dziki Gon - 2018-01-25 21:45:11

Riona

Panna nijak nie widziała sylwetek, które być może kątem oka mignęły jej, gdy była szarpana na tyły karczmy. Być może także zapomniała, że jest w tej "lepszej" części miasta, gdzie jak wiadomo porządek musi być i gwałty raczej nie były na porządku dziennym. Jednakże gdy silniejszy i dominujący mężczyzna ciągnął ją do szopy, dlaczego miała pamiętać, że tutaj jej krzyki nie zostaną zbyte odwróconym spojrzeniem czy prychnięciem? Była prostą dziewuchą, wychowaną w prostej społeczności. Straż by jej pomogła, gdyby tylko zawołała. Ale tego nie zrobiła.

Jej reakcja zadziwiła mężczyznę. Spodziewał się z jej strony raczej oporu, nie... zachęty. To nieco ostudziło jego zapał i rozjaśniło umysł.  Rozluźnił chwyt, na tyle, że Riona przestała odczuwać ból. Odchrząknął - ale skoro dziewczę samo się godziło na to, dlaczego nie miałby skorzystać?
Coś taka chętna nagle? — zapytał z lekką podejrzliwością w głosie. Zaraz po tym pchnął ją na słomę i stanął nad nią, wytężając wzrok w półmroku. — Ściągaj gacie. — burknął, sam rozpinając pas. Od Riony teraz zależało, co zrobi.


Zigg

Długo na straż czekać nie trzeba było. Łaskawie Ziggowi pozwolono przysiąść na stołku, a widząc, iż ten nie kombinuje więcej, część się rozeszła kawałek dalej, zostawiając najzagorzalszych rasistów, ciekawskich gapiów i same towarzystwo leżącego, zsiniałego trupa Olloppo, który gapił się wytrzeszczonymi gałami gdzieś w przestrzeń. Przy okazji krasnolud widział, jak pyskatą smarkulę jeden z kamratów barda ciągnie na zewnątrz - nawet tutaj, w Nowym Mieście zdarzały się takie przypadki, szczególnie, gdy dochodziło do eskalacji wzburzenia. Nos bolał, aczkolwiek nastawienie go nieco pomogło, nie tamując jednak kapiącej zeń krwi.

Niedługo po wyjściu owej dwójki do karczmy wkroczyło trzech mężczyzn i młody chłopak. Ten ostatni musiał być tym, który na początku wybiegł w wieczór, aby znaleźć straż. Ubrana w mundury strażników, cała trójka krytycznie zlustrowała zaistniałe wydarzenie. Na końcu podeszła do zgromadzenia, które z szacunkiem się rozstąpiło. Najwyższy rangą mlasnął niezadowolony i wskazał kolegom zwłoki. Ci szybko je podnieśli i wyszli, a za nimi dwoje jego kompanów, mamrocząc coś o przypilnowaniu sprawunków pogrzebowych.
Rozumiem, że to wina krasnoluda? Co tu się dokładnie stało? — parę osób zaczęło mówić równocześnie, ale dowódca uciszył ich machnięciem ręki i wskazał głową na Zigga. — Mów, ino krótko, nim cię do karceru zabiorę.

Riona - 2018-01-26 09:57:31

Nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się za to, wesoło - rzec trzeba, jak na Rionę i zerknęła na niego dość hardo. Pewno to przez rękę, która w końcu przestała palić z bólu. Po chwili zaś klapnęła cicho na słomę, kiedy mężczyzna ją popchnął.

Wypuściła powietrze, żeby co nieco uspokoić nerwy i odchyliła się na słomie, jakby właśnie miała spełnić żądanie ściągnięcia gaci. Niedoczekanie. Zamiast tego wierzgnęła nogą z sił całych, trafiając spodnią częścią podeszwy prosto w krok jegomościa, przy którym on właśnie majstrował. To, co miało za chwilę ujrzeć światło dzienne, nie ujrzało go, a dziewczyna korzystając z chwilowego zamieszania, spowodowanego siarczystym kopniakiem, zebrała się ze słomy rychło, acz niezgrabnie. Sięgnęła do cholewki buta i błyskawicznym, pewnym ruchem wyjęła z niej nóż, po czym zamachnęła się, żeby dźgnąć nim niedoszłego kochania.

Dziki Gon - 2018-01-27 12:53:03

Riona

W zamierzeniu Riony plan miał wypaść gładko i bezproblemowo. Niestety wszechświat nie zawsze spełnia życzeń, nawet jeśli ich pragnienie jest naprawdę wielkie. Otóż dziewczyna kopnęła mężczyznę w domyśle tam, gdzie się ten aktualnie rozpinał. Niestety jej noga lekko zboczyła z trasy i trafiła bardziej w pachwinę, niźli same genitalia. Poza tym kopniak był słaby, bo Riona musiała się srogo postarać, aby w ogóle sięgnąć tam z leżącej pozycji. Na szczęście wytrąciła z równowagi gwałciciela na tak krótki czas, by powstać ze słomy. Po nóż sięgnęła, owszem. Zdołała go również wyciągnąć, ale napastnik kątem oka widział, co knuje dziewczę i w ostatniej chwili usunął się z jej pola manewru, dłonią odtrącając jej rękę z ostrzem. Sztylecik upadł na bok, na podłogę i Riona pozostała bez jedynej ochrony, w dodatku z dwa razy bardziej rozwścieczonym mężczyzną, który w zamiarze chciał teraz zrobić jej poważną krzywdę. Nawet pofatygował się o wyciągnięcie z pochwy przy boku własnego puginału.
O ty mała kurwo, ja cię zaraz nauczę porządku — warknął wyraźnie rozwścieczony, postępując krok w stronę Riony. Rozwiązanie było raczej oczywiste, chociaż mogła boleć dziewczynę strata noża. Pytaniem było tylko, co zrobi dalej, gdzie ucieknie, skoro mężczyzna był na tyle zdeterminowany, by popełnić w porządnej dzielnicy morderstwo z gwałtem i na pewno będzie ją gonił?

Riona - 2018-01-27 16:10:16

Siarczysty kopniak? Dobre sobie, panno Riono. To, co według dziewczyny wydawało się mocnym wierzgnięciem, na mężczyźnie najwyraźniej nie zrobiło większego wrażenia. Stała więc teraz, kompletnie bezbronna, w dodatku w sytuacji, powiedzmy delikatnie - nieciekawej. Może jednak trzeba było zdjąć gacie i pozwolić mu zrobić to, co zrobić chciał? Wtedy nie wyglądał tak strasznie, jak w tej chwili, może nawet byłoby przyjemnie?
Wyglądało na to, że już się tego nie dowie. Z zasadzie to wyglądało też na to, że mogą to być  jej ostatnie chwile. Rozpinanie bluzki i zachęcanie raczej już nie przeważą szalki na jej stronę.

Głupia gęś z ciebie, Riona. Tym razem przeciągnęłaś strunę i szlag cię trafi za chwilę, jak nic. Wychędoży cię jak będzie chciał i zarżnie jak prosiaka na wesele. Oj tatko miałby ubaw, jakby cię teraz widział. Pewno jeszcze klaskałby i zachęcał go, żeby cię usiekł. - pomyślała, zerkając tęsknie na klepisko, gdzie leżał jej koser.

Tak, była to ta chwila, kiedy Riona bała się nie na żarty i dałaby wiele, żeby być daleko stąd. Wiedziała przecież, że nie ma nad nim żadnej przewagi.
Kilkoma niepewnymi krokami wycofała się jak najdalej od niego, jednak szybko dotknęła plecami drewnianej ściany. Zerknęła między deskami, zauważając, że dwóch ludzi ubranych w mundury, pewnie strażników, wynosi z karczmy ciało. Było z nimi dwóch kolejnych mężczyzn, ale pojęcia nie miała kim są. Riona z założenia nie ufała nigdy żadnej straży, wiele razy przekonała się, że tacy jak ona nie mają co liczyć na zrozumienie, jedynie na pogardę i oskarżenie. Ale żyło się raz i jeśli być szczerym, to dziewczynie bardzo zależało na tym, żeby to życie nie zakończyło w ciągu kilku następnych chwil. Już lepiej gnić w jakimś lochu.

Patrzyła z napięciem na mężczyznę, nie próbując nawet ukryć strachu w oczach. Za plecami wymacała skobel od drzwi do szopy i otworzyła go. Drzwi rozwarły się w jednej chwili, a Riona tracąc oparcie, upadła prosto na bruk.

- Ratunku! Pomóżcie! - wydarła się na całe gardło, jakby chciała, żeby cały Novigrad się obudził.

Kris - 2018-02-27 00:06:59

Siedział tak, trochę się uspokoiwszy. Krew co prawda ciekła mu dalej z nosa, ale mógł z pewną dozą uznać, że oddycha się prawidłowo. Po jakimś czasie zobaczył jak młodzieniec wpada z dwoma strażnikami. Lud stłoczony w karczmie bardzo chętnie by zarzucił krasnoludowi, celowe i specjalne zabójstwo grajka. Tak jednak nie było. Ciężko będzie też uwierzyć w to straży, ale cóż, spróbować nigdy nie zaszkodzi.

- Panie komendancie, to był po prostu wypadek. Wiem, że skutki tego są opłakane. Rozmawialiśmy sobie z moim kompanem o życiu i takich tam zwykłych dyrdymałach. Po jakimś czasie przysiadł się, miej go Melitele w opiece grajek. Niestety już nieboszczyk. Nosem się nie przejmujcie, zrośnie się. Piliśmy ze sobą piwo i klepnąłem towarzysza po plecach. Widocznie trafiłem niefortunny moment, gdy denat akurat przełykał złocisty trunek. Zakrztusił się. Próbowałem mu pomóc, wcześniej próbowali jego przyjaciele. Nie udało się go uratować. Koniec tej smutnej historii - uronił łzę nad nieboszczkiem.

Na starość coś nam się Zigg wrażliwy zrobił, może na krzywdę ludzką. Cholera go wie. Jedno zapewne go cieszyło, że mimo złamanego nosa, nadal oddycha a serce w jego klatce bije mocno.

Dziki Gon - 2018-03-11 07:39:19

— Dobra, dobra. Nie rycz mi tu tylko — warknął strażnik, nie kryjąc swojego zniecierpliwienia. Płaczący krasnolud był ostatnią rzeczą, której teraz potrzebował.

Mężczyźni rozejrzeli się po karczmie, badając sytuację. Potem kilku zerknęło po zebranych, lecz wzrok tych uciekał przed studium sprawiedliwości. Oczywistym był fakt, że większość wolałaby wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę, niżeli angażować w to organy prawne.

Jeden z przybyłych oficerów, o niewdzięcznej urodzie będącej niezbyt atrakcyjnym połączeniem orlego nosa i spiczastej brody, a który już wcześniej uchodził za dowódcę, krzyknął:

— Flin! Hej, Flin! Ogłuchłeś? Chyżo wróć!

Do karczmy wrócił jeden z członków zespołu, wynoszący przedtem ciało nieboszczyka.

— Zerkłeś na ofiarę?
— Tak jest!
— I co, można założyć, że doszło do morderstwa?
— Ciężko rzec... Ofiara się udusiła, temu nie sposób zaprzeczyć. Oczy wybałuszone...
— Tak, tak, widziałem.
— Więcej wykaże autopsja.
— Przyjąłem. Odmaszerować, żołnierzu.


Dowódca podrapał się po głowie, a potem milczał przez czas jakiś, zbierając myśli.

— Zrobi się to tak. Krasnolud zostanie aresztowany pod zarzutem morderstwa...

— Taaak! Sprawiedliwość jest po naszej stronie! — wybuchł ktoś z radością w tłumie, a zawtórowała mu reszta z aprobatą.

— Cicho! Utkać gęby, nim więcej ludzi pozamykam. Świadków ni czego nie potrzebujem, a nieludziem się już zajmiemy. Hej, chłopcy, skujcie podejrzanego, a wy, już, rozejść się, sprawa zakończona.

— A kiedy będą tego kurwisyna wieszać?
— nie dawał za wygraną jeden z mężczyzn, który przybył w to miejsce razem z nieżyjącym już Olloppo.

— Jak będą wieszać to znajdziecie stosowną adnotację w miejscu... Szeroko dostępnym wszystkim mieszkańcom Novigradu.

— Znaczy gdzie?

— Znaczy spierdalaj w podskokach, bo skończysz w karcerze za utrudnianie... tego, organom władzy, prowadzenia śledztwa.


Do Zigga podeszło dwóch strażników, bez słowa zakładając mu na nadgarstki i kostki nóg długie, być może zbyt długie, łańcuchy.

Kris - 2018-03-13 22:38:23

- Panie, jakiego morderstwa? - strach zajrzał w oczy krasnoludowi.

Rozumiał on konsekwencję swojego czynu, ale, żeby aż tak bardzo? Zastanawiało go również, co się stało z tą dziewuszką, mimo wszystko jako jedyna chciała coś pomóc i zaradzić. Z tłumu słychać dało się wrzaski, o wieszaniu i podobnych rzeczach. Nie chciał zginąć, a już nie w taki sposób.

Cholera jasna, jebane miasto, pierdolony w rzyć grajek, trzeba było siedzieć w kuźni albo pójść na ryby. Miasta mi się psia mać zachciało. Pierdolnąć sobie w czerep to mało.

Po wymianie zdań strażników z towarzyszami nieboszczka, na twarzy Zigg'a przemknął lekki uśmieszek, który zaraz znikł. Nie rozumiał po co aż dwóch członków zespołu krępuję mu nadgarstki i kostki. Nie mruknął nawet słowem, ale miał niewyobrażalną chęć wybuchnięcia śmiechem.

Ciekawe czy dałoby się w razie ataku, wykorzystać do czegoś te łańcuchy?

- Panie komendancie, była tu jeszcze dziewoja, która gdzieś zniknęła, ale raczej powinna być w okolicach karczmy, zaczepiali ją kamraci zmarłego - wypalił tak ni stąd ni zowąd.

Dziki Gon - 2018-03-21 21:03:20

Zigg został wyprowadzony z karczmy w towarzystwie oficerów. Odprowadzani przez wiwat mieszany z gwizdami i pijackim bełkotem, wyszli na zewnątrz gdzie miejski odór pachniał krasnoludowi jak najświeższe powietrze. Wóz, na który załadowano ciało, trajkotał już po błotnistej drodze i zaraz nikł im gdzieś, skręcając dalej w głąb miasta. Strażnicy, niezbyt subtelnym popchnięciem dali nieludziowi znak aby szedł przed siebie. I w rzeczy samej, podejrzany wraz z eskortą kierowali się do przodu w stronę strażnicy, idąc ulicami tam prowadzącymi. Z czasem jednak trasa zaczęła się zmieniać. Z początku krasnolud mógł sądzić, że powodem jest chęć pójścia na skróty, tudzież chęć uniknięcia publicznego linczu, lecz później nie ulegało już wątpliwości, że miejsce gdzie się znajdują jest jeszcze dalej od strażnicy niżeli karczma, z którego go zabrano.

W końcu głównodowodzący miał dać znać dosadnie na czym stoi sprawa. Idąc jednym z novigradzkich zaułków, gdzie nie zapuściłby się nikt o zdrowych zmysłach i o pragnieniu nie zarażeniu się jakimś cholerstwem, dwóch oficerów przyszpiliło Zigga do do jednej z chat, tak, że nogi nieludzia zawisły bezwładnie kilka dobrych cali nad ziemią.

— Słuchaj no — powiedział ten z orlim nosem. — Niczego nie bój. W karcerze nie czeka cię nic dobrego. Dajesz dziesięć koron, zdejmujemy ci kajdany i wszyscy idziemy w swoją stronę. Co ty na to?

Kris - 2018-03-22 00:56:34

Wyszli z gospody, zachowywał się wzorowo jak na więźnia przystało. Ryzyko czasem jest opłacalne. Jeden niefortunny ruch i mógłby wylądować na dołku. Ewentualnie skończyć gorzej. Farkas zdziwiony, że wiodą go w zupełnie innym kierunku od strażnicy chciał ich zapytać o powód. Jednak wrodzony instynkt kazał mu zamknąć usta. Nagle znaleźli się w okolicy jakichś zapuszczonych chat. Został przyszpilony do jednej z budowli. Czując jak usuwał mu się grunt pod nogami przeczuwał najgorsze. Wtem odezwał się dowódca i Zigga zatkało kompletnie. Straż oferująca uwolnienie, mógł uznać to za dar albo zrządzenie losu. Wolność wszakże warta była każdej ceny. Ciężko rozstać się prawie z całym majątkiem swojego życia. Jednak od czego miał swój fach kowala. Najważniejsze, żeby przez jakiś czas nie pojawiał się w Nowym Mieście. Straż może i mogła mu puścić płazem ten niecny występek. Jednak rozwścieczona gawiedź, wiedziona rządzą zemsty już nie.

- Skoro tak stawiasz sprawę, jestem w stanie dać dziesięć koron za wolność. Klniecie się na honor, że nie zmienicie decyzji? Nie chciałbym wpaść z deszczu pod rynnę. - westchnął krasnolud.

Cóż jednak mu pozostało, postanowił zaryzykować. Z każdej szansy choćby nawet takiej wypada skorzystać. Doskonale wiedział, że w karcerze mogą spotkać go znacznie nieprzyjemniejsze okaleczenia.

- Stoi, panie kapitanie - odrzekł hardo kowal.

Jeśli istotnie dokonali wymiany, korony za wolność, rzemieślnik udał się w te pędy do swojej kuźni. Kluczył mało uczęszczanymi dzielnicami, w duchu dziękując Melitele za cud.

Dziki Gon - 2018-03-22 20:19:11

Mężczyźni trzymający krasnoluda raczej nie należeli do tych, którzy honor posiadali, kiedy zainteresowani byli wzięciem łapówki, sami wcześniej takową proponując. Aby jednak udobruchać krasnoluda, przytaknęli wszyscy, wyraźnie rozluźnieni. Przekonani, że nieludź  będzie się targować, odetchnęli w duchu, zarobili bowiem więcej niż przypuszczali.

— Spokojna twoja rozczochrana — odpowiedział dowodzący z miną człowieka, który nie po raz pierwszy przeprowadza takową transakcję. — My jesteśmy ludzie słowa. A sumka dziesięciu koron z pewnością pomoże nam wymazać z pamięci dzisiejszy incydent.

Kiedy Zigg wręczył im gotówkę, ci szybko sprawdzili zawartość mieszka i przeliczyli monety. Kontenci, że wszystko się zgadza, puścili kowala luzem, zdejmując wcześniej założone kajdany.

— No, bywaj! — powiedzieli na odchodne, rechocząc między sobą.


Mistrz Gry napisał:

Zigg traci 10 koron. Odejmij z ekwipunku.

z.t -> Kuźnia Zigga.

www.ligaf1mania08.pun.pl www.managerleaguegold.pun.pl www.dasta.pun.pl www.pixelart.pun.pl www.eragondziedzictwo.pun.pl