Ogłoszenie

Vatt'ghern pod przeniesiony! Znajdziesz nas teraz tutaj

---------------------------------------------------- ---------------------------------------------------- ---------------------------------------------------- ---------------------------------------------------- ---------------------------------------------------- ---------------------------------------------------- ----------------------------------------------------

#1 2016-08-26 02:08:32

Hontharon

Rozbitek

NA OBCZYŹNIE

Rok 1272, wiosna.

Poranne, oświetlone różem niebo nad stanicą redańskich wiarusów zasnuwała szarawa kotara chmur. Rozdmuchana wiatrem warstwa obłoków odsłaniała żarzącą się niemrawo tarczę słoneczną, schowaną częściowo za nierówną krechą Gór Pustulskich. Obozowisko, wzniesione na równinie między meandrem Pontaru a kresami miasteczka Rinde, stanowiło ostatnią strażnicę w obwodzie. Nad zniczami ognisk siedziało dziesięciu kawalerów, a reszta drzemała kamiennie, niezrażona śmiechami i wrzaskami kamratów. Dokoła częstokołu szwendała się chmara sierściuchów, w mieścinie wieczornica uciekała z mieszkania swoich ofiar, zasię w borze coś zawodziło tak strasznie, że aż kurom odechciało się kwakać na świtanie. Nawet burmistrza z Rinde, Neville'a, kuśka swędziała od rana aż za bardzo, co ewidentnie zwiastowało ważne chwile. Snadź miało się dziś coś raz i na zawsze zmienić. A w takie dnie, co trza Wam wszem wobec wiedzieć, nietrudno o różne cuda.

Mianowicie, stało się tak: nad dachu kramu w mieście usiadła śnieżnobiała wrona, zakrakała, rzuciła kurwą i odleciała na wschód, ku Keadwen. Ta szarawa kotara chmur, co wisiała nad redańską strażą, zmieniła wnet barwę na krwistoczerwoną. Zrobiło się duszno, nadeszła sucha burza. Grzmot trzasnął w odwieczną brzozę w kniei za koczowiskiem i umarła związana z nią duchowo hamadriada. Coś zaświszczało, coś zawirowało, wiosenne słońce sczerniało na sekundę i znów w sekundę wróciło do normalności. Na błoniach za stanicą nie leżało wcale dziewięć osób. A teraz tam są. Cała dziewiątka, rozrzucona na trawie, nieruchoma, nieświadoma i zamroczona. Znalazła ich ośmioletnia dziewuszka z Rinde i – rozsądnie – zawiadomiła kawalerów z obozu. Próbowano budzić ich szturchaniem i wodą, ale bezskutecznie. Nie wiedziano, co zrobić, ale w końcu znalazło się też rozwiązanie. A konkretnie: dwieście metrów sznura i ciężkie obroże z dwimerytu – metalu blokującego możliwość używania czarów – ciasno założone na karkach. Dziewiątkę uwiązano ciasno a zręcznie, za ręce, za kostki, w kolanach, zawleczono do obozowiska, otoczono obmurowaniem i rozrzucono wewnątrz ostrokołu; zostawiono ich ze strażą, zabrano im mienie oraz – dla kurażu – strzelono każdemu w mordę. Paniom również, choć nieskoro. Knechtowi imieniem Bartek kazano biec do Rinde i wezwać zarządcę miasta, ale Bartka w drodze zeżarł ze smakiem skolopendromorf.

Kurom wreszcie wróciła ochota na robienie hałasu. W atmosferze, która notabene śmierdziała ozonem, rozniosło się donośne, kogucie pienie. I dotarło do koczowiska.   

A dziewięciu zaczęło się z wolna budzić.


***


W Oros działa się zabawa. Swawolono bez końca. 500-lecie trwania koronnej Alma Mater to doskonała, ze wszech miar ważna rocznica, więc stosowne uczczenie święta uznano za konieczność. Forsowano się, zadłużano, ale ostatecznie biesiada przerosła oczekiwania i aranżerów, i studentów, i osób z zewnątrz. Hucznie, kolorowo, z mocą! Urodzinowa radość miała trwać i wiele mówiło, że będzie. Okowita lała się strumieniem, nie brakowało ciast, cukierków ani balonów. Balonów narobiono mnóstwo. Ale, skoro kres zawsze nadchodzi, ino czasem nie o czasie, to i ta świetna ceremonia musiała wreszcie dobiec końca. A choć końca wcale nie czekano, bo sztukmistrzów i tancerki rozliczono za robociznę z awansem, to stało się coś, co odebrało i aranżerom, i studentom, i osobom z zewnątrz ochotę do uciech, co starło im uśmiech z buziek, zaś dużą część zabudowań uczelnianego Archiwum starło w kurz. Leżąca na dnie schowka, w ciemności, zawalona stertami klasówek, artefaktów i stelażami do szczot – mała, czarna, kwadratowa tablica zaczęła drżeć. Jasne niebo nad Oros zmieniło barwę na krwistoczerwoną. Śnieżnobiała wrona usiadła na dachu Archiwum, zakrakała, rzuciła coś w narzeczu orków i odleciała na wschód, w stronę Fenistei. Słońce sczerniało na moment i wnet wróciło do normalności. Rozbrzmiała sucha burza. Grzmot trzasnął w samo serce tłumu, raniąc wiele osób. Ciżba zaczęła wrzeszczeć, ale zaraz ucichała w strachu.

Coś się zmieniło.

Uśmiechnął się. Stara Brama okazała się nieszczelna, zleżała i nieco zniszczona. No, ale udało mu się truchło uruchomić, a to zawsze coś. Mała, zaniedbana, ale to wciąż Brama, równie nieokiełznana i śmiercionośna, co każda inna, a wszak na Herbii rozsiano ich wiele. Siedząc na tronie zastanawiał się: Gdzie też ich zaniosła?       




UWAGA! INFORMACYE!

Niestabilna, rozbudzona Brama, wchłonęła część mieszkańców Herbii i zabrała ich do świata czarów, monstrów, krwi, zimna, wróżb, ekstremistów i smrodu. Do świata [i]Wiedźmina. Podróż z uniwersum do uniwersum trwała moment i odebrała WYBRAŃCOM mnóstwo sił, ale went okazało się, że to nie zmęczenie będzie dlań kramem, a ambarasów czeka ich co niemiara. Na łączce za obozem redańskich wiarusów zjawiają się nowi (gracze). Straż sumiennie zanosi ich do obozu, wiąże sznurem i umieszcza za ostrokołem. I każdemu strzela w mordę. Tak dla kurażu, wiecie. [/i]

Każda osoba (poza startową dziewiątką), która chce dołączyć do zabawy, musi skontaktować się z Aishele, Vesperą bądź Hontharonem w celu ustalenia niuansów. Początkowe 9 osób – Yo, Ren, Aish, Caim, Raven, Leev, Ves, Hontharon, Melawen – zacznie w obozie, związane sznurem i niezdolne do rzucania czarów.

Biorąc pod uwagę, że zebrało się nas niemało, gra odbędzie się bez udziału MG (Barda), a każda osoba może sobie pozwolić na nieco większą władzę nad światem niż normalnie. Każdemu z Was, w granicach rozsądku, naturalnie, wolno więc kierować ruchami NPCów oraz otoczeniem. Od czasu do czasu Aishele, Vespera bądź Hontharon wezmą  ster i, w razie konieczności, skierują historię na właściwe tory.

Także wiedzcie, że zawsze ktoś nad Wami czuwa! Obowiązuje zakaz kefirowania i hoffmanowania.

Ze względu na brak nadzoru MG oraz brak kolejności wstawiania postów, prosi się Graczy o zachowanie rozumu, o wzmożoną kulturę. Przeszkadzanie komuś w prowadzeniu dialogu, złośliwe nadużycia i inne niechciane zachowania będą fabularnie karane. W razie wątpliwości warto korzystać z miniCzatu i tam informować resztę o chęci oddania posta/ zrobienia znaczącego ruchu/ o swoich zamiarach.

Wasze postacie NIE ZNAJĄ obowiązującej w wiedźmińskim świecie mowy.
Ostatnie, co pamiętają bohaterowie, to wydarzenia z ich najnowszego odpisu na Herbii.

JESTEŚMY TU, NA VATT'GHERNIE, GOŚĆMI. SZANUJCIE GOSPODARZY I BAWCIE SIĘ GRZECZNIE.

Ostatnio edytowany przez Hontharon (2016-08-26 14:43:53)

Offline

 

#2 2016-08-26 02:56:43

 Ren

Mniejsze zło

Miano: Elenora Yarrid
Rasa: półelfka
Wiek: około dwadzieścia

Re: NA OBCZYŹNIE

Rennel z paniką wypisaną na twarzy klękała przy Necronomiconie, drżąc na samą myśl, co jej zrobiono. A coś się jej stało, czuła to w swoich trzewiach. Była zimna na zewnątrz i wewnątrz, blada, a wszystkie żyły, ba, tętnice! były widoczne na tle papierowej skóry. Nie wspominając o tym, że czuła się słabo, głowa ją okropnie bolała, a na oczy ledwo widziała. Ciekawość jednak zwyciężyła, szczególnie, że sytuacja, w jakiej się znajdowała, była z lekka przerażająca, ale i intrygująca. Ren zresztą chciała wiedzieć, co się z nią dzieje. Dlatego dotknęła księgi, chcąc ją przekartkować w poszukiwaniu czegoś, co da jej odpowiedzi. Uznała tak, bo gdy się obudziła, wśród chłodu i ciszy, słysząc bicie serca, nie swoje zresztą, a roznoszącą się imitację wśród rur i ścian, ujrzała to tomiszcze, tajemnicze i straszne – odpowiedź na jej pytania. Niestety, dotknąwszy go i otworzywszy na przypadkowej stronie, coś się stało. Plamy szalonego malarza stały się jeszcze bardziej plamiaste i jeszcze bardziej szalone, w uszach piszczało niemiłosiernie, a głowa półelfki zaczęła pękać mocniej, aniżeli przed chwilą, zaszumiało jej tam także. W końcu dziewczyna nie wytrzymała tego, a plamy zamieniły się w ciemność. Rennel straciła świadomość.

Jak poprzednio, bardzo ciężko było jej otworzyć oczy. Wręcz jeszcze ciężej! Siły całkowicie opuściły jej ciało, nie pozwalając ruszyć ani palcem. Nawet oddychanie przychodziło jej z trudem. Zajęczała więc płaczliwie, mając szczerze dość życia. Po krótkiej chwili otrząsania się z przywrócenia świadomości i towarzyszącym im ostrym bólom głowy oraz większemu osłabieniu niż przed zemdleniem, Rennel zaczęło być niewygodnie. Chcąc zmienić pozycję, zarejestrowała jedną, znaczącą rzecz – ruszyć zbytnio się nie może i coś ją uwierało w szyję. Uchyliła więc z trudem oczy, próbując się rozejrzeć. Z tego, co mogła zauważyć wśród zamazanych bohomazów, była... na zewnątrz? Nie potrafiła tego dojrzeć dokładnie, ale była prawie pewna, że tak. Jej przyćmiony umysł zarejestrował również, że chyba jest związana, bo coś ją uwierało, zarówno w kostki, jak i nadgarstki oraz kolana. Na szyi też coś miała, tylko ciężko było jej stwierdzić, co. Z powrotem zamknęła oczy, skrajnie zmęczona. Nie miała sił na coś więcej.

Dla postronnego obserwatora Rennel była prawdziwą anomalią. Wysoka dziewczyna o długich, splątanych, brązowych włosach, której uszy były lekko spiczaste – jasnym było jak słońce, że to półelfka, Wysokiej krwi zapewne. Jej nienaturalnie blada skóra ukazywała fioletowe, wyraźnie zaznaczone żyły oraz, co dziwne, inne naczynia krwionośne, jakby ktoś naświetlił ją specjalnym światłem, które wywlekło na wierzch wszystkie zbiorniki na krew. Dziewczyna była zimna, wręcz lodowata, a ubrana tylko w pożółkłą koszulę o krótkich rękawach i sięgająca jej kolan. Miała na sobie tylko tę koszulę. Ktoś mógłby uznać ją za żywego trupa lub inną anomalię, nawet na herbijskie standardy, o tutejszych, o których elfka nie miała pojęcia, nawet nie wspominając.


Karta Postaci  | Monety: 20 novigradzkich koron

Offline

 

#3 2016-08-26 10:50:19

Melawen

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Felivrin schodził po shodach do podziemi Uniwersytetu. Czuł narastające zainteresowanie względem celu w jakim go wezwano. Czego mogli od niego chcieć? Z zamyślenie wydarło go jednek potężne magiczne uderzenie... tak potężne iż elfowi przez otwarte ze zdumienia oczy zdało się iż przelatuje przez ścianę tunelu. Ostatnim co błysnęło mu w głowie było coś w stylu "Aaaaaaargaaaahhh!!!"... potem była już ciemność.

Elf zamrugał... i od razu tego pożałował bowiem leżał twarzą do ziemi i pył z wielką uciechą zatakował jego gałki oczne. Probujac je przetrzeć doszedł do ciekawych wniosków. Po pierwsze... był związany... po drugie... nie mógł użyć magii aby uciec z tych więzów. Zaklął w ojczystym języku po czym rozejrzał wkoło. Jakoś tak się złożyło iż jego wzrok napotkał coś co wyglądało na całkiem świeżego trupa... nie było wątpliwości... ktoś robi sobie z niego jaja! Gdzie on był? Co to za ludzie? Czemu jest tu trup? Aukcja dla zboczenców czy ki demon? I dlaczego go tu przysłano. Z gardła elfa dobiegło coś na wzór warkotu. Zirytowany do granic kożliwości podniusł głowę do nieba i mruknął sam nie wiedząc do kogo.

- Jeśli ten buc za tym stoi... zatłukę go jak psa którym jest.

Pozostali więźniowie zobaczyć mogli szlachetnie wyglądającego elfa w szacie profesorskiej... choć niewiele było w nim obecnie profesorskiego dostojeństwa. Długie włosy Czarodzieja opadały mu częściowo na jego osławione bezdenne oczy w kolorze morskich głębin... ale nawet włosy nie były w stanie zakryć wyrazu wściekłości na jego twarzy. Spod potarganej szaty wystawała zielonkawa blizna ktora ciagnęła się od końca mostka do lewego ramienia. Bardziej uważni zauważyliby też, że spod obroży na szyi elfa wyskakiwało foś przypominającego... iskierki? Był to zapewne efakt kilkukrotnej usilnej próby rzucenia jakiegokolwiek czaru. Czarodziej dosłownie wyglądał jakby miał wybuchnąć...

Offline

 

#4 2016-08-26 15:54:12

Hontharon

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Cienka, drżąca struna, muśnięta dłonią mistrza, ucichła, kończąc ostatnią nutę w balladzie o cenie miłości i zaufaniu kochanków. Coen uśmiechnął się smutno i zerknął na tańczącą anemicznie ciżbę. Czarne wesele trwało. A za oknem czarnonocna ciemność wciąż roztaczała swe koszmarne cienie, niewiele robiąc sobie z zabaw w karczmie oraz światła, które lało się na Herbię zza chmur. W mroku zawirowało coś, co zmusiło rudzielca do zastanowienia się nad mocą wina z wiśni, które z konieczności wlał w siebie ze dwie chwile temu. Po siwusze w nadmiarze można widzieć białe zwierzęta, wiedział to z doświadczenia. Jednakowoż w komerażach mówi się o myszach – ale biała wrona? To ekstremum, zda się.

Diabelnie dobra ta berbelucha – zreasumował sobie w duchu, tracąc z wolna kontakt ze światem. No i w końcu mu ten kontakt, cholera, zabrano. Ciemność z zewnątrz wdarła się do środka i wzięła barda we władanie, a on osunął się w nicość, w strachu mocno dzierżąc swą ukochaną... Lutnię z hebanu...

***

Hu? Co za buc? Pies?

Coś uwierało Coena w biodro tak nieciekawie, że aż musiał wstać i się odwinąć. Chciał to zrobić, zebrał w sobie dość animuszu, całą swą werwę – i nic. Próba ruszenia się w którąś stronę nie zadziałała. Związane sznurem, a nadto dokumentnie odrętwiałe ciało barda odmawiało manewrowania. Ostatecznie udało mu się zmusić zleżałe mięśnie do zaniechania bierności. Udało mu się usiąść z brodą na kolanach i ramionami za sobą. Ułożenie może i mało komfortowe, ale za to nic nie uwierało w koście, więc ten, no, sukces. Wzrok trubadura zaćmiewała szarość i w szarości obserwował otoczenie. Mrowie ludzi. I nieludzi. Paru tu, z nim, za ostrokołem. Paru tam, na wolności, z halabardami, w skórzniach i u tarcz z herbem, którego za nic nie umiał dobrać z którąś z  kerońskich rodzin. A znał ich niemało.

Obok Coena siedziała dziwna osobistość. Jedna z wielu. Ubrana w uczelnianą szmatę, ostroucha, a zdenerwowana tak, że aż sczerwieniała na mordzie. Rudzielec miał wrażenie, że obręcz na karku waszmości trzęsła się i strzelała skrami dokoła, ale dotarło doń, że to nic, a refleks światła na fakturze metalu. Łuna słoneczna. Odruchowo zerknął na swą własną obrożę, która zakleszczała się ciasno – ona też tak uroczo świeciła.

— Na srom Krinn — zacharczał cicho, bo miał sucho w ustach. — Od dziś koniec z alkoholem...     

> Melawen, nie ma iskier, nie widać żadnych efektów Twoich czarów. W zmęczeniu i zdezorientowaniu mówiłeś sobie, że obroża ciska skrami, bo ewidentnie tęsknisz za swą mocą.

Ostatnio edytowany przez Hontharon (2016-08-26 15:58:21)

Offline

 

#5 2016-08-26 16:33:51

Leev

Rozbitek

Miano: TMAD
Rasa: Potężny Krasnolud z Kosmosu
Wiek: +893

Re: NA OBCZYŹNIE

Mówię wam, to był smok. – zarzekał się krasnolud przez sen.

Był wtedy w Oros. Ale nie tym wielkim i oświeconym mieście z najsłynniejszym w całym świecie uniwersytetem, olśniewającym mieszkańców swoim intelektualnym blaskiem. Jego Oros wyglądało inaczej. Pełne zła i nienawiści wobec ludzi, szczególnie nieludzi. Gdzie żyło się w nędzy i bez nadziei na lepsze jutro, a wszelkiej maści przestępcy stąpali bezkarnie w jego murach. Do takiego miejsca trafił, szukając sposobu, rozwiązania, leku, czegokolwiek, co mogłoby pomóc. Zamiast tego "zyskał" kolejnych dwóch bliskich śmierci do ratowania, których właśnie wtedy transportował – bynajmniej bez wysiłku – przez najwyraźniej siedzibę jednego z władców tego dziwnego, strasznego oblicza największego miasta Królestwa. Nietypowy zapach dziwnych, prawnie zabronionych substancji rozchodził się po całym domu. Uderzał w węch tak intensywnie, że Anjean czuł jakby zaraz miał znowu paść na tych schodach, lecz tym razem wstałby dopiero, gdy ktoś łaskawie zawlókłby go na świeże powietrze. Okazało się jednak, że ze wszystkich możliwych zdarzeń, jakie mogłyby przerwać mu tę górską wspinaczkę na pierwsze piętro, zdarzyła się ta najmniej zwyczajna i prawdopodobna – nagle nastała ciemność. Każde źródło światła, czy to okno, czy świece, na moment  osłabiło swój blask, a promienie światła, które docierały z zewnątrz, przybrały krwistoczerwoną barwę. Wszystko zakończyło się wraz z grzmotem. Tak potężnym, że mogłoby się wydawać, iż właśnie całe Oros eksploduje.

Później nie było już nic.

Najprawdziwszy! – potwierdził ponadprzeciętną prawdziwość wspomnianego stwora.

Minęło trochę czasu zanim odzyskał przytomność. W końcu jednak się zbudził i zaczął przeczesywać jasnozielonym wzrokiem te prowizoryczne więzienie, próbując znaleźć coś, co pomogłoby mu w znalezieniu jakiegoś połączenia między swoją obecną sytuacją, a tą z przed – jak mu się wydawało – paru chwil. Im dłużej trwały te bezowocne poszukiwania, tym bardziej pogłębiało się jego zagubienie. Z dwóch nieprzytomnych nagle zrobiło się ośmiu, a sceneria zmieniła się całkowicie. Żadna z twarzy nie wydała mu się znajoma. Czy to robota Fostera? Anjean chciał sprawdzić czy miał wszystko, co najważniejsze, przy sobie, lecz, gdy tylko ruszył swoją wątłą – jak na krasnoluda – dłonią, odkrył, że nie może nią ruszyć. Musiał znaleźć inny sposób, by dowiedzieć się, co zostało mu zabrane. Nie czuł ucisku w pasie, a więc stracił pieniądze i wodę. Pokręcił głową parę razy, ale niestety nie poczuł amuletu na szyi. Została mu ostatnia cenna rzecz, którą mogli mu zabrać... Uf. Kiedy spuścił wzrok na swoją rudą brodę, kwiat dalej w niej tkwił. Czuł, że to ta sama biała róża z gaju pośrodku polany, ale... To nie była róża, tylko stokrotka. I to całkiem dobrze zachowana – jedynie jeden płatek opadał wyschnięty. Mag nie wiedział jak to wytłumaczyć. Jakby w ogóle był w stanie wyjaśnić choćby w najmniejszym stopniu działanie tych czarów. Ważne, że jest lepiej, prawda? Nie mógł teraz o tym myśleć, gdy sam siedział związany nie wiadomo gdzie, jak i dlaczego.

Ktokolwiek wie, co to za miejsce? – spytał, widząc powoli budzących się ludzi wokół, będących w podobnej sytuacji do niego – To dalej Oros?

Ostatnio edytowany przez Leev (2016-08-26 16:35:21)

Offline

 

#6 2016-08-26 17:27:52

 Ravenill

Rozbitek

Miano: Nelion
Rasa: Pół-elf
Wiek: 24

Re: NA OBCZYŹNIE

"Kur..."
Nelion nie zdążył nawet dokończyć swojej myśli. Ot, przed chwilą skradał się po lesie, w pogoni za mordercą, gdy nagle przed nim rozbłysło jasne światło. Był pewien, że został zauważony przez bandytów, a za chwilę zostanie ostrzelany lub co najmniej wzięty do niewoli. Ryzyko zawodowe, można by rzec.
"Mogliby chociaż nie grzać tym światłem po oczach, bo zaraz wykituję" - przeszło mu przez myśl.

Co jednak zabawne zrobili odwrotnie - wzmocnili światło, tak jakby chcieli zrobić mu na złość. Czytali w myślach? "Nie, to raczej moja paranoja. Wątpię by mieli tak potężnego maga...".
W tamtym momencie był coraz mniej pewny swojej teorii o pojmaniu. Czuł się źle, powietrze wibrowało od fal cieplnych, a jemu samemu z sekundy na sekundę robiło mu się coraz bardziej gorąco, aż w końcu...

Zapadła ciemność.

***

Nie potrafił wyjaśnić co tam się wydarzyło. W jego pamięci istniała jedynie czarna dziura, tak jakby poprzedniego dnia wypił całą beczkę krasnoludzkiego specjału. Jedyna różnica polegała na tym, że nie czuł się tak, jak po takiej ilości alkoholu czuć się powinien. Choć i tak nie był wzorowym okazem zdrowia. Może nie bolała go głowa (choć twarz bolała, tak jakby ktoś go uderzył), a pragnienie specjalnie nie dokuczało, lecz z chęcią przyjąłby jakiś płyn. "Już nawet nie musi być ładna, ale gdyby jakaś nieziemsko miła niewiasta podała coś do picia, byłbym cholerne wdzięczny". Nic jednak nie zapowiadało, by życzenie pół-elfa zostało spełnione.

"Gdzie ja jestem?' - cały ten czas plątało mu się po głowie. Nie był pewien, ale biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia jakie zapamiętał, wydedukował, że został najzwyczajniej w świecie porwany i uwięziony.
"Być może mag, który ówcześnie próbował mnie usmażyć, stwierdził że nie przepada za chrupiącą skórką? Albo spodobał mu się mój tyłek... O zgrozo!".

Do całej tej kuriozalnej sytuacji należało dodać towarzystwo w jakim się znalazł.
"Paniczek, Bardzik, ktosiek, który wyglądał na uczonego pana menela i... kilka innych, także uroczych osobistości, czy to w ubraniach całych, czy też podartych... Prawie mi niektórych szkoda" - wyliczył, nie komentując na głos, a także starając się nie wpatrywać w roznegliżowaną damską część towarzystwa. Uznał, że tak po prostu będzie bardziej przyzwoicie. "Ach, te poświęcenia". Jednakże szczególną uwagę elfa zwróciła pewna trupioblada elfka. "Albo pół-elfka? Toć to kobita-śmierć. Blada, wychudzona, podkrążone oczy... Żyły na wierzchu? Papierowa skóra? Półprzeźroczysta? Szlag jasny to trafi... Mam nadzieję, że humanoidów nie zjadasz, prawda uroczy Potworku?". Zatrzymał na niej wzrok chwilę, zastanawiając się tak naprawdę co dziewczynie mogło się stać. Musiał przyznać, że w pierwszej chwili miał ochotę sięgnąć po miecz, lecz po krótkiej chwili z zawstydzeniem zreflektował się, że to najzwyczajniejsza w świecie elfka.

Wtedy też odkrył, że zabrano mu jego rynsztunek, począwszy od miecza, na zbroi kończąc, tak że został w samej czarnej, lnianej koszuli. "Tego już wam nie daruję, kurwie syny" - wściekł się, zachowując mimo wszystko kamienną twarz. Zamiast otwartego buntu, próbował wyczuć swoją energię magiczną, która wydała się oddalona, prawie że od niego odcięta. Nie próbował jednak jej przyciągnąć. Czuł, że to nie najlepiej by się dla niego skoczyło. Pozostało więc tylko ochłonąć. "Policzyć do dziesięciu, czy cholera wie co... Dali by jakieś piwo na uspokojenie, a nie... ludzie to są jednak bez serca" - marudził sobie w myślach.

Niepokoiła go też wizja ataku strażników, których do tej pory nie widział. To był prawdziwy powód chęci do uspokojenia swoich myśli. Pika, miecz, tarcze... Coś mu się nie zgadzało. Stwierdził bowiem, że bandyci nie powinni mieć tak dobrego uzbrojenia, nie wspominając już o wyszkoleniu i postawie bojowej, którą przyjęli czuwając. Uświadomił sobie, że gdyby był więźniem złodziei, czy innych morderców, nie siedziałby związany pod ostrokołem, a w jaskini, albo podobnym pomieszczeniu z kratami. Najpewniej byłby też zakneblowany i o wiele brutalniej potraktowany. Nie podobało mu się to... Tym bardziej, że tym samym stracił orientację w całej sprawie. "Cóż... Krasnal chyba też wydaje się zaniepokojony" - skomentował w myślach słowa poprzedniego mówcy.

- Na pewno nie Oros... Prędzej Fenistea. Jakby się uprzeć, to znajdujemy się w jakimś bardzo ekstrawaganckim, bandyckim obozie... Wiesz... Taki z tanimi dziwkami, mocnym alkoholem i areną do mordobicia dla złapanych na szlaku. Choć prawdę mówiąc myślałem, że to ja jestem tu najnowszy... - mruknął, żartując w odpowiedzi i rozglądając się przy tym po dochodzących do siebie ośmiu twarzach. "Ze słów krasnoluda wynika, że i on nic nie pamięta, a także, że i on także pierwszy raz na oczy te jakże cudowne persony widzi" - wywnioskował.

- Z uwolnieniem się na tę chwilę może być ciężko - dodał po chwili przerwy, szarpiąc nieco węzłami w ukryciu przed strażnikami, starając się jednocześnie zachować spokój i nie panikować. - Ale pogadać chociaż można... Kiedy Was złapali? - zapytał tych już przebudzonych, chcąc zebrać informacje, by ułożyć sobie wszystko w głowie. Nie mógł teraz panikować, musiał myśleć i... zrozumieć co tu właściwie się działo.

Ostatnio edytowany przez Ravenill (2016-08-26 20:30:31)

Offline

 

#7 2016-08-26 18:56:13

Caim

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Prawa dłoń zacisnęła się pewniej na rękojeści łuku. Pierwsza z trzech strzał powędrowała na cięciwę, elf naciągnął ją. Nie miał pewności czy nie znaleźli się w pułapce. Zarośla były zarówno atutem jak i wadą a czas nie działał na ich korzyść. Znalezione ślady oraz słowa Valandila nie pozostawiały cienia wątpliwości... Jedna z maszkar ich zobaczyła. Zwiadowca musiał wytropić i unieszkodliwić przeciwnika. W przeciwnym razie zostaną pozbawieni szansy na dokończenie spraw na tej wyspie, a do tego nie można było dopuścić. Wysoki elf prowadził, jakimś cudem był w stanie odnaleźć trop którego Caim nie był w stanie złapać.
Zasrani magicy, całe szczęście, że trafił nam się jeden— pomyślał elf.
Przyśpieszyli ponaglani przez łucznika. Misja pokomplikowała się od samego początku, ale mimo wszystko chłopak był dobrej myśli. Miał potężnych towarzyszy, broń w dłoniach, co mogło pójść źle? Naiwny głupiec, nawet nie wiedział jak bardzo się mylił... Coś w niego uderzyło. Siła z jaką to się stało była ogromna, wydarła dech z piersi. Upadł na kolana, przynajmniej tak mu się wydawało. Płuca odmawiały zaczerpnięcia świeżego powietrza. Drugi cios nadszedł równie niespodziewanie jak pierwszy, nie wytrzymał. Stracił przytomność.

Ciemność, uczucie spadania. Ból związany z upadkiem? Nie, niemożliwe.

Gwiazdki przed oczami, niewyraźna bełkotliwa mowa. Orkowie? Nie, ich język był bardziej gardłowy, nie mógł być to również dialekt goblinów, na archipelagu za często go słyszał. Ludy północy? Prawdopodobnie, ale skąd kurwa mieliby się tu wziąć ludzie północy!?

Caim otworzył oczy, czuł się... Czuł się tak jak dzień po święcie Sulona z dobre cztery wiosny temu. Pełnił służbę na wojennej galerze, kapitan wezwał sztab i otworzył swoje "szpecyfiki" jak je dumnie nazywał. Skurwysyn, wszyscy struli się niemiłosiernie, kolejne dni spędzili zwisając z relingów i na zmianę rzygając do morza. Potrząsnął głową starając się zebrać myśli. Obraz zaczął się stabilizować, jego uszy ponownie wyłapywały dźwięki. Był związany sznurem, więzy były mocne, bez ostrego narzędzia nie ucieknie. Dodatkowo założyli mu coś na szyję. Obrożę? Jak zasranemu psu. Zabrali łuk, strzały i miecz. Ogołocili go nawet z pieniędzy i płaszcza!
Kurwie syny— mruknął sam do siebie.
Rozglądnął się uważniej. To nie był archipelag... Pociemniało mu w oczach i zakręciło mu się w głowie.
Gdzie ja jestem— pomyślał z przerażeniem. Jeszcze przed chwilą uganiał się po wyspach w klimacie wręcz tropikalnym. Teraz budzi się, a wszystko wygląda jak w środku kurewskiego kontynentu!
Gdy pierwszy szok minął zorientował się, że nie jest sam. Kilku elfów, czystej lub mniej czystej krwi, krasnolud i kilku ludzi, jak mu się na pierwszy rzut oka zdawało. Wszyscy jak jeden mąż wyglądali żałośnie. Ci półnadzy już kompletnie, lecz u wszystkich malowała się ta sama nutka szoku... Łucznik był niemal pewien, że przeszli przez coś podobnego. Odwrócił głowę w kierunku krasnoluda, a przynajmniej na tyle na ile pozwalały więzy.
Jakie Oros!?- wycedził — jeszcze chwilę temu uganiałem się za goblinem na atolu! Na zasranych archipelagach!
W ogóle mu się to nie podobało. Cała sprawa śmierdziała magią tak, że nawet ansomik by ją wyczuł.
—Po kolei... Pan Krasnolud trafił do nas z Oros, ty mój długouchy przyjacielu, jak wnioskuje z twojej wypowiedzi, byłeś gdzieś w okolicach Fenistei. Reszta towarzystwa? Pamiętacie jakieś daty? Coś więcej? Śmierdzi mi to magią... Miejsca są od siebie zbyt oddalone, żeby zorganizować porwania na taką skale trzeba by ogromnych środków. Poza tym, było ze mną jeszcze dwóch wojowników, nigdzie ich nie widzę, gdzie ich wcięło?
Elf odwrócił głowę i splunął na ziemię, dając jasny obraz tego co myśli o magii i o tych którzy się nią parają.

Offline

 

#8 2016-08-26 22:01:02

 Yoel

Coś więcej

Miano: Belle
Rasa: elfka

Re: NA OBCZYŹNIE

Pierwszy w jej świadomości zaistniał ból. Coś masywnego obciążało jej delikatną szyję, a krepujące ruchy więzy niemal uniemożliwiały swobodny przepływ krwi. Żywym ogniem palił ją nadgarstek - ten, na którym jeszcze niedawno miała obręcz, magiczną bransoletę, która obróciła w nieludzką torturę jej własną moc. Wciąż czuła poprzez wspomnienia jak rozgrzany do białości metal dzień w dzień przyczyniał się do jej cierpienia, jak ją zmusił by znienawidziła swą własną naturę, jak ją złamał i zmusił do płaszczenia się przed oprawcą.  Ale nie to było najgorsze...

Z ust Yoel wyrwał się stłumiony, pełen bólu i zaskoczenia okrzyk. Poruszyła się zaledwie odrobinę, ale to wystarczyło, by jej ciałem wstrząsnęła nagła fala cierpienia. Zgięła się wpół, otumaniona gwałtownym skurczem w podbrzuszu i właśnie wtedy uświadomiła sobie coś strasznego. Niemal całe jej posiniaczone ciało od pasa w dół było odsłonięte. Jej uda, pośladki i nawet część pleców wystawiona była na widok publiczny, nawet bujne, długie włosy nie były w stanie ich zakryć. Zerwała się z miejsca, czy raczej próbowała to zrobić - jedynym osiągnięciem była zmiana pozycji na klęczącą. Plus był taki, że zobaczyła co się dzieje, chociaż prawdopodobnie lepiej by się czuła leżąc - zarówno ze względu na ból, który nie pozwalał jej usiąść, jak i na tragiczną świadomość tego, co znajdowało się wokół niej.

Wokół było pełno ludzi. I nieludzi. Mnóstwo mężczyzn krążących dookoła, mężczyźni leżący obok, mężczyźni... wszędzie. Przez chwile Yoel tkwiła nieruchomo, sparaliżowana strachem. Jej niebieskie oczęta błądziły po zgromadzonych twarzach, jej wątłe ramiona drżały. Co się stało? Zemdlała? Gdzie ja przenieśli? Dotarły do niej słowa: "znajdujemy się w jakimś bardzo ekstrawaganckim, bandyckim obozie" i wtedy jej zachowanie uległo zmianie. Nie tkwiła już w niemym przerażeniu. Najzwyczajniej w świecie wpadła w histerię.

- NIE!!! - wydarła sie na całe gardło. - NIE! NIE ZOSTANE TU! WYPUŚĆCIE MNIE! WYPUŚĆCIE, SŁYSZYCIE?!


Dziewczyna zaczęła się desperacko szarpać, próbując uwolnić się z więzów. Bezskutecznie. Jedynym i bardzo wątpliwym sukcesem było przetarcie świeżej, wypalonej na nadgarstku rany, z której zaczęła się teraz sączyć krew. Bezsilność i wstyd wycisnęły na policzki Yoel łzy, tworząc wyraźne ślady w kurzu, który zebrał się na nich przez ostatnie wydarzenia.

-OSURELO! OSURELO! - zawołała przez łzy do nieba. W kilku dramatycznych szarpnięciach podjęła ostatnią próbę odzyskania wolności, a potem nad jej ciałem zapanowała rozpacz i gwałtowne fale przepełnionego czystym cierpieniem szlochu.


http://i.imgur.com/GpVicNP.jpg
100 denarów
>mówi lekko zachrypniętym głosem<
>EVENT: aktualnie zasłonięte uszy i lewe, fioletowe oko<

Offline

 

#9 2016-08-26 23:30:00

Vespera

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Zatlony zwój w dłoni zajął się chyżym pląsem gorąca, zdradziecko płonął nikczemny atrament kacerstwa. Nie było intencją Vespery, ażeby deskrypcje przepowiedni Marii Eleny z annuałów spopielić, kiedy w swej komnacie Srebrnego Fortu zgłębiała chronografię słynnego kronikarza. Snadź zamysł to musiał być boski, iże akcydentalnie kartelusz musnął świecę swym koniuszkiem, i to akurat wtenczas, gdy zapoznawała się z dokumentacją przeciwko innocencji przyszłej podsądnej. Cóż, jak to mówią littera docet, littera nocet, a fortunnie dla niej wiele inszych egzemplarzy szkodliwej litery zachowało się jeszcze w świętej ostoi Zakonu Sakira. Gorzała Maria Elena w dłoni, ciemny dym począł kłębić się coraz to mocniej i mocniej, i zbyt późno wymiarkowała Czarna Osa, że wszystko nie tak toczy się jak powinno, a chyba siły jakoweś inkursję na jej osobę sobie poczyniły. Duszny dym płomienia jął wdzierać się w krtań inkwizytorki, nagła fala kaszlu zgięła wpół jej smukłe ciało, na dobitkę ostre szarpnięcie nią zakołysało, aż z trudem powstrzymała pokłosie żołądkowych fluktuacji. Pomroczność, pomroczność nieokiełznana na ostatek ją pochwyciła, i nie było już nic krom tego zgubnego cienia.

Już pierwsze żołdackie danie po pysku otrzeźwiło Vesperę na tyle, by przebudzić ją ze swoistego letargu. Afront zniosła z podziwu godnym opanowaniem, które w przekonaniu jej urażonej dumy wcale nie było podszyte tylko faktem niemożności wykonania jakiegokolwiek ruchu. Jednakowoż oczu nie otwierała, nieprzytomną udawała, nasłuchiwała. I analizowała. Hucpiarski popis braku szacunku dla symbolu Zakonu znajdującego się zarówno na jej szyi, jak i srebrnym hafcie na sercu nie ostawiał wątpliwości co do diagnozy. Heretycy. Czyżby spalony zwój z przepowiednią Marii Eleny był obarczony klątwą, abo i inszą pułapkę stanowił? Coś wisiało w powietrzu, i bynajmniej nie chodziło o tę parszywą piaskową kurniawę. Jednakże nawet takie turbacje nie frasowały umysłu Vespery bardziej niźli to, że w tym dziwnym miejscu nie czuła obecności Sakira, nie słyszała jego głosu, nie doświadczała boskiego błogosławieństwa. Pan wystawia mnie na próbę, skonstatowała w myśli z niejakim zatrwożeniem, nim zdecydowała się otworzyć oczy na znajdującą się w uwięzieniu hołotę.   

- Nie srom Krinn winieneś teraz wzywać, a łaskę Sakira – rzekła spokojnie, usłyszawszy ciche bluźnierstwo znajdującego się nieopodal człowieka o włosach w kolorze dobrze rozżarzonego stosu. Ujrzawszy, jak sprawnie zmienił pozycję na quasi-siad z ramionami z tyłu, również uczyniła wysiłek, by znaleźć się w podobnym mu położeniu i w ten sposób większe pole widzenia sobie utorować. Kiedy tałatajstwo ucinało sobie pogawędkę, lustrowała wzrokiem ostrokół, spoglądała bacznie po ziemi, a nawet w niebiosa, wpierw stawiając sobie za cel wydostanie się z pęt, a dopiero później zgłębienie arkan tej niecodziennej sytuacji. Dopiero po zasłyszanych słowach o Oros i magii, wypowiedzianych przez elfa proweniencji wyspiarskiej, rezolwowała się wtrącić swe zdanie do konwersacji i obrzuciła interlokutora chłodnym spojrzeniem.
Ingerencja magii jest w tym przypadku bezsporna. Tym się w istocie kończy uprawianie tej zatrutej i nikczemnej sztuki, w błędzie której trwają heretycy. Chaosem – skomentowała szorstko Osa. – A teraz miast prowadzić jałowe dywagacje bądź czczymi okrzykami zwoływać tu naszych adwersarzy rozejrzyjcie się bacznie po podłożu, a nuż natkniecie się na choćby okruch kamienia.

Offline

 

#10 2016-08-26 23:36:57

 Ren

Mniejsze zło

Miano: Elenora Yarrid
Rasa: półelfka
Wiek: około dwadzieścia

Re: NA OBCZYŹNIE

Jedyne, czego chciała Rennel, to ciszy, spokoju i wygodnej pozycji. Niestety, żadnej z tych rzeczy nie dane było jej doświadczyć, ale mogła temu zaradzić. Odetchnęła głębiej, wciąż czując się wyczerpana, zarówno fizycznie, jak i psychicznie, ale uznała, że trzeba coś zrobić. Wcześniej zdążyła zarejestrować, że jest związana w trzech miejscach – kolanach, kostkach i nadgarstkach, co znacznie utrudniało jej ruch. A właściwie to z jej ówczesną siłą, uniemożliwiało ruch. Uniosła więc ciężkie powieki, próbując się dowiedzieć, czemu tyle ludu rozmawia i rozmawia. Zaraz też skojarzyła, że nie jest sama. Nie jest sama! Zmrużyła oczy, spoglądając po zebranych, będących jedynie zamazanymi kształtami. Leżąc na boku, uniosła minimalnie głowę, skupiając się jeszcze bardziej... a wtedy coś wrzasnęło, a wraz z tym czymś Rennel, wydobywając z siebie przeciągły, całkiem głośny jęk. Jak tak można maltretować człowieka? Półelfkę głowa bolała niemiłosiernie, a każdy dźwięk przyprawiał o dreszcze i załamanie nerwowe. Szarpnęła się niemrawo i wręcz wyjęczała:

- Ciszeeeeej – głos miała łamiący się, chrypliwy i wciąż niezbyt głośny, choć na pewno ktoś usłyszał, że ten żywy trup jakiejś elfiej panienki nagle ożył i prosi o ciszę, a nawet się rusza mało zauważalnie, z widoczną niemocą.


Karta Postaci  | Monety: 20 novigradzkich koron

Offline

 

#11 2016-08-27 03:32:22

Szczur

Kwestia ceny

Miano: Griffin
Rasa: Człek
Wiek: Około trzydziestki

Re: NA OBCZYŹNIE

Czas płynął leniwie, z godzinę na godzinę. Z dnia na dzień. Obozowanie z redańczykami miało swoje plusy, szczególnie jako jeden z nich. Pominąwszy chwalenie Radowida co toast żytniej i sterczenie jak kołek przed stanicą, byłoby nawet przyjemne. Gdyby nie było tak cholernie nudne. Griffin, członek wydziału realizacyjnego temerskich sił specjalnych, przywykł już do ździebko dynamiczniejszego stylu pracy. Choć cenił każdą nudną godzinę spędzoną z konfraternią, w wątpliwej reputacji przybytku i przy butelce wódki, to tego rodzaju zadanie zdecydowanie nie leżało w jego gestii. Miał spuszczać wpierdol, a nie być szpionem. Co prawda, była to sezonowa robota. Prawdopodobnie nawet jedyny raz w jego życiu, ale jednak. Fakt, że wyciągnął najkrótszą słomkę cały czas nie dawał mu spokoju. Roche postanowił zostawić kogoś na przeszpiegi i los wskazał właśnie jego.
Tak też Griffin, Niebieski Pas... A raczej teraz Gniewko, kapral redańskiej armii, dłubał niemrawo trzonkiem halabardy w uklepanej ziemi za stanicą. Dzieło dalekie było do prac van Rogha czy też van der Hooia, jednak Szczur był zadowolony ze swojej kreacji. Baba z cyckami wielkości dorodnych kapust. Istne cudo obozowej sztuki. Z krótkiej radosnej chwili wyrwała go burza, która z nikąd rozpętała się nad nimi. Karmazynowe niebo jedynie dodało niezwykłości tej chwili. Piorun walnął, grzmot trzasnął, ludzie leżą. Ludzie leżą? Oparł halabardę na ramieniu i przetarł oczy. Leżą. Tak jak wcześniej nie leżeli, tak teraz leżą.
- Co do kurwy...? - szepnął do samego siebie, chwytając broń w dłoń.
Nie on jeden ich widział. Kilku chłopaków stojących nieopodal też wlepiało swe gały na owych turystów. Któryś w końcu wrzasnął i wezwał resztę hołoty wraz z rotmistrzem na czele i od tego momentu wszystko potoczyło się szybko. Znaleźli się przy obcych, sprawdzili ich. Pierw trzonkami halabard, potem czubkiem buta, aż w końcu odważono się położyć na nich łapska. Towarzystwo było nad wyraz dziwne. Niby ludzie i nieludzie, bardziej ponętne lub takie o aparycji trupa, jednak wszystko to wyglądało jakby nie z tego świata. Tak ja cała ta sytuacja. Rotmistrz jednak, stary wiarus, łba nie stracił. Wpadł na pomysł, by związać grupkę liną i zakuć w dwimeryt. Pomysł, który wydał się Szczurowi słuszny. Nie wiadomo kim byli i czy w ogóle parają się magią, ale nie warto było ryzykować. Wiedział do czego zdolni są czarodzieje. Szczególnie Ci wkurwieni. Widząc jak reszta chłopaków zabiera się za ferajnę, nie czekał. Chwycił za chabety najbliższego nieludzia, który wyglądał najbardziej elficko. Wyniosłe, zbyt mądre rysy twarzy. I do tego w szacie ja jakiś profesor. W sam raz. Zamachnął się i na odlew zdzielił go w pysk, idąc w sukurs za resztą. Jak kogoś bić, to tak by mieć z tego jakąś satysfakcję. Zaciągnął go wraz z resztą do obozowiska, sunąc nieprzytomnym profesorem po ziemi, którego zostawił po środku ostrokołu.

Czas zleciał szybciej, niż się spodziewał. Sam zgłosił się na ochotnika do pilnowania więźniów i wpatrywał się w nich od samego początku. Wsparty na halabardzie, z hełmem przytroczonym do paska. Jego łysa głowa świeciła blado w słońcu, które niemrawo zaczęło się przebijać przez chmury. Griffin wciąż nie mógł się nadziwić, co tu się właściwie stało. I kim oni do cholery byli. Wsłuchując się w pierwsze rozmowy więźniów, pocierając bliznę na lewym policzku i wgapiając w odsłonięty tyłek jednej z nich, niczego sobie swoją drogą, rozmyślał, co dalej robić. Ich rozmowa była stekiem niezrozumiałych dźwięków i charknięć, jak sam to ocenił. Nie licząc kilku słów jednego ze związanych elfów. Przez swoje doświadczenie, podsłuchiwał nie raz Starszą Mowę. Brzmiała podobnie. Roche byłby zainteresowany tymi informacjami. Ale to i tak nie jego działka. Więc gdyby tak postarać się o transport do...
Wrzask. Nagły, przeraźliwie głośny wrzask. To była ta, której kształty były wyeksponowane. Nawet nie zauważył gdy się obudziła, a już zdążyła się załamać i wpaść w jakąś histerię. Cóż, ciężko było się spodziewać innej reakcji. Niespodziewanym natomiast był cud zmartwychwstania trupio-nieludzkiej dziewczyny. Upiór jakiś. Albo wąpierz chędożony. Chociaż takowy nie dałby się złapać w tak nędzny sposób. Ale na to kto inny będzie miał odpowiedź. Odwrócił się na pięcie i ruszył niczym wystrzelony z procy pognał do stanicy, do rotmistrza.

***

Zbicie i wzmocnienie odpowiednio dużej klatki na jednym z wozów zajęło kilka godzin. Solidna, dębowa konstrukcja z żelaznymi okuciami powinna wytrzymać wszelkie wysiłki. Dwimeryt i liny zrobią resztę. Transport podstawiono pod ostrokół wraz z gotową eskortą kilku dzielnych redańskich chłopców, aż rwących by się wykazać. Sam kapral Gniewko, za wkład na rzecz Redanii, został nagrodzony zadaniem wyboru więźniów do transportu. Zostawiając swoją halabardę pod ścianą, wszedł między nich. Wprawny obserwator od razu zauważy różnice. Nie poruszał się jak reszta żołdaków. Jego ruchy były spokojne, opanowane. Nie wykonywał niepotrzebnych. Przechadzał się powoli w około, przypatrując każdemu przez chwilę. Chłodne spojrzenie nie zdradzało burzy myśli w jego głowie. Współczuł im. Nie miał zielonego pojęcia skąd są, jak to się stało, ale współczuł im. Znaleźć się nagle na obcym terenie i do tego w łapskach szeregowego wojska Redanii. Nie był to czas jednak na takie rozterki. Należało wybrać najbardziej ciekawe okazy... Wskazał jako pierwszą trupią dziewuszkę.
- Ona. - rzucił do dwóch poborowych przy wozie. Niezwykła dziewczyna wydawała się najlepszym wyborem. Jeśli coś jej dolegało, to najpewniej tam otrzyma pomoc. Żołdactwo po krótkiej acz burzliwej dyskusji wybrali dwóch bohaterów do tego zadania. Obydwu o aparycji świniaka żyjącego w rynsztoku. Obaj bez większych ceregieli zaciągnęła ją za ręce i ułożyli na wozie. Nawet nie przejmując się czymś takim jak delikatnością.
Następnie uwagę Griffina przykuł nikt inny jak sam profesor, któremu miał zaszczyt walnąć w mordę. Stanął przed elfem, trącając go butem w bok.
- A Ty coś taki naburmuszony. Panie docent? - przywitał się ze swoim znajomym. Krótkim ruchem głowy wskazał elfa przed nim. - Jedziesz pan do swoich.
Ci sami wrócili po Felivrina, rozpoczynając znajomość od profilaktycznego lewego sierpowego po którym zaraz zafundowali mu podobną atrakcję co Rennel, obok której wylądował na wozie. Reszta nie wykazywała się niczym szczególnym, wskazał więc pozostałą trójkę mniej lub bardziej losowo. Wyznaczono jeszcze dwóch elfów i wciąż nieprzytomną kobietę. Dokonawszy selekcji, Szczur wrócił porozmawiać z dowódcą eskort i poprosić o przekazanie ustnej wiadomości do kuzyna. Która w istocie była zaszyfrowaną wiadomością, znaną tylko w kręgach temerskich sił specjalnych i wywiadu. Więcej kurtuazji ze strony redańskiej już nie było. Straż wróciła na swoje miejsca na zewnątrz obmurowania, oddając się ponownie nic nierobieniu. Kratę zaś zamknięto i spięto grubym łańcuchem. Konia pognano naprzód i cały transport wyruszył w drogę późnym południem. Kierując się traktem prosto do Oxenfurtu, sławetnego centrum oświaty na Północy. A w obozie znów zrobiło się spokojnie. Nie liczących wścibskich redańskich oczu.


Żeby nie było niejasności - do transportu wyznaczono: Aish, Ren, Mela, Rava oraz Caima.

Ostatnio edytowany przez Szczur (2016-08-27 17:22:12)


Karta Postaci  | Monety:   12 novigradzkich koron

Dla Temerii zrobię wszystko. Nawet się skurwię.

Offline

 

#12 2016-08-27 16:20:16

 Aishele

Sezon Burz

Miano: Burza
Rasa: człowiek
Wiek: młoda

Re: NA OBCZYŹNIE

Dopiero nieprzyjemne wstrząsy pędzącego wozu i stukot końskich kopyt zdołały dobudzić nieprzytomną do tej pory kobietę.

Choć włosy miała siwiuteńkie, osiwieć musiała mocno przedwcześnie, bo twarz i figura należały do osoby niespełna trzydziestoletniej. Jej fryzura i strój były w stanie dość fatalnym, jakby cudem udało jej się właśnie przeżyć katastrofę morską i jakby ledwo obudziła się na plaży wśród pogruchotanych desek statku, a jakiś kawaler szarmancko ofiarował jej swoje wierzchnie okrycie, dopóki jej sukienka nie wyschnie gdzieś na słońcu. Jakoś tak to właśnie było. Stąd te sklejone morską wodą kłaki, stąd brzydki i sztywny od soli męski płaszcz na grzbiecie dziewczyny – dziewczyny, kobiety raczej, która w gruncie rzeczy była całkiem urodziwa i w delikatności jej rysów, w bladości cery znać było wysokie urodzenie. Chociaż nie miała na ciele żadnych ran czy zadrapań, to po odciskach zdobiących dłonie można było zgadywać, że ostatnich miesięcy lub lat nie spędziła bezczynnie w żadnym pałacu, a raczej ciężko gdzieś pracując. Oprócz tych odcisków posiadała jeszcze dwie ozdoby: cienką obrączkę ze złota i ametystowy pierścionek z wyciętym herbem. Żołnierze mimo prób nie zdołali ściągnąć ich z jej palców przez napuchnięte stawy. Miała szczęście, że nie postanowili zrobić tego przy użyciu siły i noża.

Aishele otworzyła sennie swoje popielate oczy, próbując powoli poskładać rzeczywistość. Niezbyt szczęśliwa skonstatowała, że ktoś ją okropnie ciasno związał, a na szyję wraził lodowatą obrożę z jakiegoś nieznanego jej metalu. W dodatku była zamknięta w klatce z kilkoma osobami i jechali dokądś. A właściwie gnali, nie oszczędzając ciągnącego ich wóz konia.

— Czy mógłby pan nieco poluzować moje więzy? Ręce mi strasznie drętwieją! - poprosiła spokojnie jednego z członków eskorty, którego wzrok akurat udało jej się pochwycić. Mężczyzna miał na imię Griffin i nie zrozumiał ani słowa z jej prośby, ale żadnej z tych rzeczy nieszczęśliwa szlachcianka jeszcze nie mogła wiedzieć.

Wtedy wspomnienie uderzyło ją z siłą obucha. Tamto niebo nad ich wyspą, które poczerwieniało, choć był środek nocy. Tamto słońce, które nocą zajaśniało czarnym światłem. Niewyobrażalne i nieopisywalne. Suchy grzmot, który zdawał się dochodzić i z całego nieba, i z całego morza, i spod ziemi, i z jej własnego ciała nawet. Fale, które wrzały. Później coś porwało ją w pustkę, a teraz się przebudziła. Ale był jeden plus. Wśród otaczających Aishele twarzy nie było tego smętnego amanta, z którym miała spędzić na bezludnej wyspie swoje ostatnie dni. Cokolwiek się w takim razie teraz działo, było w zasadzie wybawieniem.

Rozglądając się raz jeszcze po otaczających ją twarzach, kobieta wybrała tę, która wzbudzała jej największe zaufanie. Elf w profesorskiej szacie przypominał jej trochę Dardanusa, maga który był doradcą jej ojca, a ją samą nauczył o świecie wszystkiego, co ważne.

— Przepraszam, dokąd jedziemy? Co się dzieje? Coś musiałam przespać...

A wóz z terkotem pędził w nieznane.


Ciąg dalszy nastąpi w nowym wątku dla naszej grupki, O TU

Ostatnio edytowany przez Aishele (2016-08-27 20:04:13)


Najczęstszy ludzki błąd – nie przewidzieć burzy w piękny czas.
Karta Postaci  | Monety: 11 koron novigradzkich, 4 denary i 6 kopperów

Offline

 

#13 2016-08-27 19:30:37

Hontharon

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Czasem świat tak się nam urządza, że zdarzenia nachodzą na siebie żwawo – wzorem kostek domina – a zanim takiemu Coenowi uda się choć zmiarkować, że siedzi w odchodach i się w nich babrze, to na dodatek niucha dookoła, chcąc znaleźć sens w chaosie scen. Sensu, zasię, niezmiennie nie ma. Jest za to smród, zawsze ten sam, i to on nuże budzi barda z marazmu, każąc mu trzeźwo zerknąć na otoczenie. A on zerka niewolniczo, z ciekawością bachora, któremu zabrano zabawkę i wciśnięto w dłoń trzon miecza. Gawrona zabrano z wesela, omotano sznurem, zakuto w żelastwo oraz bezceremonialnie wrzucono, nie wiedzieć czemu, wraz z resztą – cokolwiek się na ową resztę składało – do odwachu. A teraz znów działo się coś. Jakaś nieowłosiona menda, osoba z twarzą tak szczerze łaknącą kastetu, że nawet w trubadurze wzbudzała niezdrowe rozdrażnienie, weszła za barierę z częstokołu i zaczęła rozsądzać. Wskazała na chorobliwie bladą dziewuchę i wtem dwu drabów zawlekło biedaczkę na wóz, któren ustawiono niedaleko. Duża, metalowa klatka, która na furze stała, wzniecała w rudzielcu strach. Nie chciał się tam znaleźć, za nic. Szczęśnie, nie musiał. Facet kazał zabrać dodatkowo tę siwowłosą oraz trzech asanów. Coen ich nie znał, nie miał wobec nich ani zobowiązań, ani nic, co miało zmusić nieboraka do rzewności. Zwierzęca brutalność, z którą ich traktowano, dodatkowo zniechęcała do buntowania się, bronienia kumotrów. Gasiła skutecznie nonkonformizm i dziecięce bohaterstwo. Połowę uwieziono, rachował sobie cicho. Została ta nawiedzona, a także brodacz z Oros oraz tamta cholernica, którą wzięło na wrzeszczenie. Miała niezłą skalę tembru – ocenił odruchowo, na co zezwalało mu zawodowe zboczenie.

— Siedź cicho — warknął w stronę dziewczęcia. Zainteresował się nią, choć obecnie, brudna i nachmurzona, wzbudzała ino obcesową żałość. Zrobiło mu się szkoda, zaczął rozumieć, co nią kierowało. Uznał, że skoro nie ma ani noża, ani nawet władania w ramionach, to zda się na swą wrodzoną broń, na mowę. Niefortunnie, nie wiedział, że na redańską straż to nie zadziała. — Panowie, cni mężowie, kurwa żeż mać, bądźcie chociaż humanitarni. Możecie dać nam koc? Ta mała nie może siedzieć tu z dziurą na wierzchu!

Żaden z wartowników nie zainteresował się manifestem barda. Ktoś zawarczał nań w złości, a Coen – wcale słusznie – uznał, że właśnie kazano mu zawrzeć mordę.  A morda, zaczerwieniona od uderzenia, zestarzała mu się wnet o dziesięć roków bez mała. Zmęczona, zakurzona, zraniona, nie konweniowała do trubadura, nie nadawała się do uwodzenia i kuszenia widzów w karczmach. Patrząc na wóz na wzniesieniu za stanicą, rudzielec zaczął tęsknić za swoim instrumentem. Rozłąka z Belladonną , hebanową lutnią, zawsze, ale to zawsze dostarczała mu osowiałości.

— Na srom Sakira — westchnął cicho, cichuteńko, nie chcąc drażnić się z nawiedzoną. — Przesrane...

Ostatnio edytowany przez Hontharon (2016-08-27 19:32:12)

Offline

 

#14 2016-08-28 11:52:39

Hunmar

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Krasnolud stał na skraju kamiennego szybu spadającego pionowo w dół, Kiri jedynie wie, jak głęboko. Ściany jaskini wokół niego skutecznie tłumiły cały rozgardiasz Herbii. Mógł spokojnie pomyśleć. O tym jak tu się znalazł. O tym co powinien teraz zrobić. Niestety chwile, jak to chwile, bywają ulotne a im milsze tym brutalniej odchodzą. Ta postanowiła zakończyć się lawiną. Kamienną lawiną. Hunmar tak przynajmniej wywnioskował z nagłego trzęsienia ziemi i czarnej zasłony która opadła mu na oczy.

„Koniec” – tylko to słowo kołatało mu się po głowie.

***
Najpierw poczuł pod palcami trawę. „Umarłem… Pewnikiem umarłem… Głaz oderwał się od ściany… rąbnął w głowę i koniec… wiele nie potrzeba…” Kapłan bał się otworzyć oczy, ale przez zamknięte powieki czuł światło słoneczne. „Gdy otworzę oczy zobaczę oblicze Sulona. Jestem tego pewien”.

I zobaczył. Jakieś rozmazana twarz przyglądała mu się uważnie.

- Sulonie! – Krasnolud mrugał intensywnie a coraz wyraźniejsza twarz coraz mniej przypominała jego wyobrażenie o boskości – Sulonie czy to ty?!

Na widok przebudzonego krasnoluda postać wstała z klęczek, zaczęła krzyczeć i wymachiwać rękami a wokół Hunmara migiem zebrała się gromadka ludzi mówiących nieznanym językiem. „Nie rozumiem boskich słów? Jak to możliwe?” Krajobraz wokół niego też nijak nie pasował do jego wyobrażeń o raju. Łąka, pagórek, szare chmury… Nic nadzwyczajnego. Nie tak wyobrażał sobie boski świat.

- Sulonie? Gdzie my jeste… - Dostał pięścią prosto w żuchwę. Ból jaki zaraz potem nastąpił skutecznie uświadomił mu, że jest w miejscu dużo odleglejszym od Astrala. Mężczyzna który go uderzył jeszcze kilkakrotnie imitował ruch uderzenia krzycząc coś niezrozumiale do krasnoluda.

-Nic nie rozumiem! Nic nie wie… - Kolejny cios, tym razem w skroń, sprawił, że w głowie zaszumiało a obraz znowu zrobił się mętny. Krasnolud czuł, że ktoś trzyma mu ręce a inna osoba siada mu na piersi i zakłada coś na szyję. Przez chwilę myślał, że będą go dusić więc zaczął się szamotać co sprowokowało kolejny cios w skroń. Po tym trzecim pokazie siły krępowanie poszło już sprawnie. Obroża zatrzasnęła się wpijając się boleśnie w grubą krasnoludzką szyję. Następnie kapłan został obrócony na brzuch a ręce skrępowano za plecami grubym konopnym sznurem. Gdy zamroczenie ustąpiło Hunmar był już związany a jego skórzana torba znalazła się w rękach żołnierzy. Podniesiony na nogi był gotowy do drogi.

Wokół siebie widział tylko strażników a w oddali przypatrujących się całemu zajściu wieśniaków. Było dość ciepło. Cieplej niż bywa w Morlis o tej porze roku. Ale nie tylko to zastanawiało krasnoluda. Domy, drogi, zagrody, ludzie. Wszystko niby znane, ale jakieś inne. Jakieś szczegóły, drobne detale które kłuły w oko. „Nie jest to Salu… Nie jest to północ… Gdzie też ja jestem?”

Krasnolud został pchnięty w stronę zabudowań. Wojownicy idący wokół niego pchali go co kilka kroków. A Hunmar rozglądał się. W duchu dziękował Sulonowi, że nie zawiązano mu oczu. Starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Droga wiodąca na wschód. Budynki. Najpierw w dużym oddaleniu, potem coraz bliżej. Obóz. I wszędzie ludzie. Wpatrujący się w niego wystraszonym wzrokiem. Szepczący do siebie w dziwnym języku. Chciał do nich przemówić. Powiedzieć, że nie on jest tu zagrożeniem. I tak by go nie zrozumieli a naraziłby się tylko na kolejny cios w mordę. Szczęka bolała go już wystarczająco.

Nagle usłyszał krzyk. Wykrzyczane słowa były dziwie, jak na obecną sytuację, znajome. „Wypuście!... Osurelo!” Zaraz potem zlokalizował źródło dźwięków. Była to drewniana palisada do której i jego ewidentnie prowadzono. Sprzed niej właśnie odjeżdżał wóz na którym dostrzegł kilku więźniów. Żołnierz który go prowadził podszedł do innego prawdopodobnie wyższego rangą. Chwilę rozmawiali po czym wyższy rangą wskazał palcem na bramę. Nim krasnolud zdążył się zorientować już stał w otwartej bramie a dwóch wartowników brutalnie wepchnęło go do środka. Kapłan zatoczył się po czym wylądował nosem w ziemi.

Towarzystwo w którym się znalazł niespodziewanie umilkło. Kapłan szybko zerwał się na klęczki i rozejrzał wokoło. Trójka ludzi z czego dwie kobiety i krasnolud. Wszyscy wpatrują się w niego. Dostrzegł jedną ciekawą rzecz: wszyscy prócz niego mieli związane nogi. Strażnicy zostali na zewnątrz palisady spoglądając jeno raz na jakiś czas na więźniów. Można to wykorzystać, ale najpierw musi się rozeznać z kim ma do czynienia.

- Kim jesteście i co zrobiliście, że was zamknęli?

Spoiler:

Przepraszam za pewną "toporność" tego tekstu... Muszę się rozpisać... Jeśli coś pomieszałem to proszę o korektę.

Ostatnio edytowany przez Hunmar (2016-08-28 12:39:33)

Offline

 

#15 2016-08-28 13:26:58

Evony

Dezerter

Re: NA OBCZYŹNIE

Wszystko szło jak z płatka. Evony skorzystała z zamieszania wywołanego przez bliżej nieznaną substancję, która po zderzeniu z podłożem, uwolniła chmurę duszącego dymu. Chęć pozbycia się ostatniego z napastników zaprzątała myśli czarownicy. Wszak ci, którzy zdecydowali się podnieść na nią rękę, muszą zostać ukarani. Czy warto ponownie ryzykować życie dla zemsty? Czas naglił, Pan czekał i choć honor ważna rzecz, to Lord Crater był dla wiedźmy cenniejszy, niż urażona duma.

Po uwolnieniu się z objęć duszącej substancji, Evony postanowiła ocenić swój wygląd. Szkarłatna krew znaczyła ścieżkę od szyi czarownicy i prowadziła przez materiał białej sukni, rozdzielając się przy dekolcie. Swoją drogą te dwa kolory całkiem nieźle współpracowały z rubinową barwą czółenek. Prócz tego w dłoni wiedźmy znajdował się sztylet pokryty juchą, który po chwili znalazł się za podwiązką na udzie, zostawiając kolejne plamy na stroju kobiety. Przeczesała ręką włosy i spięła je w kok, zostawiając dwa niesforne kosmyki po przeciwnych stronach czoła. Widząc swoje odbicie w oknie, Evony doszła do wniosku, że ani trochę nie przypomina kobiety, która chwilę temu walczyła o życie.

Zapomnij o klasie. Teraz jesteś Ines.

Ta myśl towarzyszyła jej, gdy przekraczała próg karczmy "Pod Kogutem".
***
Och, kurwa.

Świadomość wróciła wraz z niemiłosiernym bólem głowy, pulsującym w potylicznej części czaszki. Ostatnia noc była dla wiedźmy czarnym punktem w pamięci, chwilową amnezją. Nie miała pojęcia, jakim cudem znalazła się na polanie, tak daleko od Querel. Odruchowo chciała przyłożyć rękę do czoła, jednak coś krępowało jej nadgarstki. Podobnie było z kostkami i szyją. Czuła się fatalnie i miała ochotę zwymiotować.

Archipelag? Czyżby matka w końcu się o mnie upomniała?

Starała się przyjąć wygodniejszą pozycję, gdy jej oczom ukazał się strażnik z białym orłem w herbie. Najemnik? To dość popularna profesja na wyspach. Dłoń mężczyzny boleśnie zderzyła się z twarzą wiedźmy, która pod wpływem uderzenia przegryzła dolną wargę. Metaliczny smak krwii wypełnił usta kobiety.

- Popełniasz wielki błąd- warknęła, unosząc dumnie głowę ku górze. W odpowiedzi mężczyzna wzruszył ramionami. Evony zapamiętała tę twarz, wierząc w okazję do rewanżu. Nie stawiała oporu, gdy strażnik poprowadził ją w nieznanym kierunku. Nie zamierzała zadawać zbędnych pytań, stąd nie odczuła różnic językowych, jakie ich dzieliły.

Po krótkim marszu, Evony trafiła za palisadę, podobnie jak inni więźniowie. Teraz był czas na nawiązywanie relacji, czyli to, co wiedźma lubiła najbardziej. Co prawda wyczerpała już całą swoją moc w Querel, więc miała tylko jedną maskę do założenia.

Ines Charbonneau

Ekscentryczna, złośliwa i wygadana dziewczyna z Archipelagu, prawdopodobnie malarka, choć nikt nigdy nie widział jej dzieł. Momentami nieco obłąkana i oderwana od rzeczywistości. Jej uwagę zwróciła piątka towarzyszy- naga dziewczyna, dwóch krasnoludów, rudzielec z obitą gębą i tajemnicza kobieta, którą porównała do wrony. Nie przepadała za innymi rasami, do gołej wolała się nie zbliżać, a od ostatniego spotkania z Coenem trzymała "rdzawych" na dystans. Pozostała jej wrona.

Uzbrojona w złośliwy uśmieszek Ines zbliżyła się do czarnowłosej kobiety. Było w niej coś niepokojącego i tajemniczego zarazem. Taka bratnia dusza, choć bliżej jej było do Evony niż do obecnej formy. Żałowała, że nie ma przy sobie paczki skrętów z Archipelagu. Wspólne palenie sprzyja rozmowie.

- Ciekawy strój... Niech zgadnę, najemniczka? Potrzebuję kogoś, kto pomoże mi wyrwać się z tej nory - powiedziała, mierząc kobietę wzrokiem od stóp do głów.

Ostatnio edytowany przez Evony (2016-08-28 14:02:29)

Offline

 

#16 2016-08-28 15:13:51

 Yoel

Coś więcej

Miano: Belle
Rasa: elfka

Re: NA OBCZYŹNIE

Płakała i płakała. Ledwie zwróciła uwagę na to, że połowa jej "towarzyszy" zniknęła, całkowicie skupiając się na własnym cierpieniu. Po długim czasie takiego bezsilnego szlochu przypomniała sobie, że już nie krepuje ją bezduszna bransoleta, wiec nic nie stoi na przeszkodzie, żeby uleczyła wypaloną w nadgarstku ranę, a także szkody, które poczynił w jej ciele brodaty bandyta. Starając się stłumić łzy przymknęła oczy i skupiła się na tym jedynym rodzaju magii, nad którym miała kontrolę, po czym skierowała jej dobroczynne działanie w stronę zranionych miejsc. A w każdym razie... próbowała.

Przez chwilę tkwiła nieruchomo, starając się zablokować bolesny strumień świadomości o własnym położeniu. Nie. To nie mogło być prawdą. Przecież jej magia pokonała opór bransolety. Kosztem niepojętego bólu rozsadziła blokującą ją siłę tylko po to, by znów zostać spętana?! Oddech dziewczyny coraz bardziej przyspieszał, emocje gwałtowniej zalewały jej świadomość.

- Wy... WY...! - wściekłość coraz bardziej przejmowała nad nią kontrolę i pozbawiała racjonalnych odruchów. Mówi sie, że najlepsza obroną jest atak, a w przypadku Yo atak mógł nastąpić jedynie słownie. - ZŁODZIEJE! ODDAJCIE JĄ, DRANIE! TE WSZYSTKIE DNI PRZYPALANIA ŻYWCEM TO ZA MAŁO?! Czerpiecie jakąś chorą satysfakcję z cudzego bólu?! Co najlepiej zrobić jak ktoś ma świeże, krwawiące rany?! NAJLEPIEJ ZACISNĄĆ NA NICH SZNURY, OCZYWIŚCIE! I odebrać jakiekolwiek możliwości uleczenia! NIE MACIE PRAWA NAS PRZETRZYMYWAĆ! Jesteście bandą chorych bestii, nikt normalny tak by się nie zachowywał! Gorzej niż bydło! Gorzej niż demony! WYPUŚĆCIE NAS ALBO NIECH WAS PIEKŁO POCHŁONIE!!!

Yoel się nakręciła. Nigdy nie była mistrzynią w panowaniu nad sobą. Nie potrafiła też właściwie zorientować się w sytuacji i określić na co może sobie pozwolić, a co lepiej przemilczeć. W tym momencie nie chciała przemilczeć nic, tylko dać ujście frustracji, która gromadziła się w niej przez ostatni tydzień niewoli. Zalała ją furia, w końcu jednak zaczęło się jej robić słabo. Dotychczas wszelkie emocje wyrażała nieświadomie za pośrednictwem magii. Nic dziwnego, że i teraz jej moc chciała coś wysadzić w powietrze, zamrozić pól obozowiska albo zrobić jeszcze inne paskudne rzeczy pomagające rozładować napięcie. Ale nie mogła zdziałać nic. Dwimerytowa obroża tłumiła całą magię, negatywnie oddziałując na samopoczucie dziewczyny. Jakiś rudy typ najpierw ją chciał uciszyć, a później jakoś pomóc, ale nic z tego nie wyszło. Mężczyzna zarobił za apel o humanitarność całkiem solidny strzał w twarz, co pomogło wykrzesać Yoel siły na dorzucenie jeszcze trzech groszy ze swojej strony.

- WSZYSCY JESTEŚCIE ŚWINIE I POMIOTY KRINN! PRZYJEMNIE SIĘ TAK GAPIĆ?! JAKIM ŻAŁOSNYM TRZEBA BYĆ, ŻEBY NAWET NIE POZWOLIĆ SIĘ ZAKRYĆ?! ROBACTWO MA W SOBIE WIĘCEJ SUMIENIA NIŻ WY WSZYSCY RAZEM WZIĘCI!!!


Żołnierz, który potraktował pięścią wyrozumiałego rudzielca podszedł do dziewczyny i chwyciwszy za przód jej sukienki pociągnął ją w górę. Nie było mu trudno, wystarczyła jedna ręka, bo Yoel była lekka jak piórko. Wysyczał jej coś w twarz, a chociaż młoda kapłanka nie zrozumiała ani słowa, wyczuła że to nie było nic miłego. Brzmiało jak groźba, ale zanim zdołała cokolwiek odpowiedzieć rzucił ją do tyłu tak, że uderzyła plecami i głową o twarde podłoże. Powietrze uleciało z jej płuc, umysł zamroczył tępy ból. Ku uldze wszystkich dziewczyna w końcu umilkła.


http://i.imgur.com/GpVicNP.jpg
100 denarów
>mówi lekko zachrypniętym głosem<
>EVENT: aktualnie zasłonięte uszy i lewe, fioletowe oko<

Offline

 

#17 2016-08-28 18:06:04

Hontharon

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Zeszłą zimą, tą która trwała w Keronie dwukrotnie dłużej niż winna, w ręce Coena dostało się stare, zniszczone i znane wszem wobec dzieło naukowe, które autor – hierofant druidów abo inna, zakochana namiętnie w naturze driada – nawał fachowo Studium zbutwienia mas technokratów oraz niewolników urbanizmu. Balladzista nie wiedział może wiele o technokratach, a urbanizm miał sobie za coś, co znaczeniem nie różni się bardzo od onanizmu, ale szerokie tomiszcze zostało sklecone tak dobrze, że wchłonął całe we dwie, zaledwie, noce. Temat utworu nie ruszał nim wcale, szczerze mówiąc, ale nawet dziś, siedząc w obozie w zmęczeniu i z krwią na mordzie, Coen widział ostatnią kartę wolumenu i ostatnie wolumenu zdanie: Wszakże w naturze, która nam matką i nieraz kochanicą, równoważą się moce zawsze, bo natura, mać nasza, nie znosi stronniczości. Patrząc na to, co stało się z nimi, bard miał dowód, że słowa te są w istocie dokumentne. Zminimalizowana, szara forma wozu z więźniami znikała właśnie w oddali, wioząc ich dokądś, a do obozu dostarczono dwie dodatkowe osobistości. Coś zabrano i coś dorzucono – moc została zrównoważona, driada się uśmiecha, hierofant się uśmiecha. Szczęście oraz uczciwość. Świat zakwita kwieciem.

No, nie do końca.

Coen nie widział kwiatków. Nawet kamieni, o które wnioskowała nawiedzona czarnowłosa, nie zauważał dokoła. Przeszkadzała mu trochę krew, która zalała część oka. Jarzmowa kość rozcięła skórę, a czerwień oznaczała mu twarz, niknąc w chaszczach zarostu. Drąca się – wzorem ciuszków na dziwkach z tanich zamtuzów – dziewucha wreszcie zamknęła usta. Choć na moment. Odezwała się za to nowa, brodata, zwalista, beczkowata dusza. Krasnoludowa dusza, w istocie. Bard nie miał nic do dzieci Turoniona. Miewał wśród nich ziomków. Często, w karczmach, słuchał ich bon motów i kawałów o dziwkach z tanich zamtuzów właśnie. Nawet tę książeczkę, która została wzmiankowana, dostał od krasnoluda w ramach fantu za triumf w kości. Tak. Coen musiał znaleźć sobie kumów, zwolenników, nie chciał siedzieć w odchodach tak samotniczo. Brodacz nadawał się ku temu wcale nieźle.

— Jestem... — zacharczał, odetchnął i zaczął od nowa. —  Mów mi Coen. Chętnie uścisnę ci dłoń, ale nie teraz, wiesz, sznur mi trochę zawadza. Sam nie rozumiem, czemu nas tu wsadzono. Może weszła nowa uchwała i od teraz nieziemską urodę wraz z mistrzowskim talentem uważa się za zbrodnię? Jeśli tak, to słabizna, bo nieuchronnie czeka mnie szafot — uśmiechnął się od niechcenia, co razem z obrażeniami na mordzie musiało stwarzać nieciekawe wrażenie wzrokowe. Chciał coś dodać, rozbawić rozmówcę, szukać ocalenia w żartach, ale zerknął na buzie morusów i musiał się zawrzeć, bo uczuł, że zaraz znów straci świadomość i z nadobnością worka z ziemniakami runie na ziemię.

To ONA. Prawdziwa. Nie Chloe, nie siostra, nie oszustka. To Ines. Siedziała tuż obok, metr, może dwa, oddzielała ich od siebie służka Sakira. Coen z trudem wciskał oddech w nozdrza, zrobiło mu się słabo, niedobrze, zaczął kasłać ze zdenerwowania, ale rzucił okiem na ciemnowłosą donnę. Cudna. Udało mu się ostudzić żar uczuć. Ines. Tu. Gdzieś. Z nim. Bard zrozumiał, że dawna kochanka go nie rozpoznała. Zrobiło mu się smutno. Bardzo, bardzo smutno. Obserwował Ines zza firaneczki włosów, którą Zakonnica zasłaniała mu widok i nie odezwał się nawet mruknięciem. Odwrócił się w stronę krasnoluda i znów uśmiechnął kwaśno. Goła dziewucha rozwrzeszczała się, dostała od strażnika i ucichła, ale do rudzielca – chodź normalnie kobieca krzywda budzi w nim wściekłość – to nie docierało. Teraz złości nie wzbudziło nawet donośne trzaśnięcie, dobrze znana mu nuta, którą rozbrzmiewa worek z ziemniakami w kontakcie z ziemią.

Ostatnio edytowany przez Hontharon (2016-08-28 18:16:49)

Offline

 

#18 2016-08-29 00:23:16

Leev

Rozbitek

Miano: TMAD
Rasa: Potężny Krasnolud z Kosmosu
Wiek: +893

Re: NA OBCZYŹNIE

Krasnolud siedział i obserwował, co się działo dookoła, próbując zrozumieć całą sytuację. Obserwował wszystko, poza krzykliwą dziewczyną, od której odsłoniętych części ciała z grzeczności odwrócił wzrok. Chciał coś powiedzieć, by ją uspokoić, ale z jednej strony nie wiedział co, z drugiej nie dała mu nawet miejsca, by to zrobić, w swoim nieprzerwanym potoku słów. Było mu jej szkoda, gdy podszedł facet w zbroi, ale przynajmniej po tym umilkła i pozwoli teraz skupić się drużynie spętanych na zorientowanie się w sytuacji i wymyślenie jakiegoś planu wyjścia z niej. Patrząc na to z nieco szerzej perspektywy, strażnik wyświadczył wszystkim przysługę. Kto wie, może i nawet dziewczynie, jeśli uda im się stąd wydostać.

Część z nich zabrali Redańczycy, lecz mag nie miał pojęcia gdzie i w jakim celu, ani że ci dziwnojęzyczni ludzie zwani są Redańczykami. Wiedział jednak, a bardziej przeczuwał z dużym prawdopodobieństwem, że nie mogą być to ludzie Fostera. Bo czemu szef szajki narkotykowej miałby ubierać swoich ludzi w czerwone ciuszki z białym orłem? To nie mogła być jego sprawka. Tylko kogo w takim razie? Jakiś nieudany uniwersytecki eksperyment? W takim razie powinni być tu i inni. Ehmer, odźwierny, staruszka, półświadoma para. Dlaczego ich nie nigdzie nie widać? Może udało im się jakoś uciec orłom lub przywiozą ich tu wkrótce, jak przed chwilą krasnoluda i kobietę? I, co najważniejsze, gdzie właściwie jest to "tu"?

Jestem Anjean – odpowiedział nowo przybyłemu – I za nic nie wiem, co zrobiłem, że mnie tu zamknęli. Fakt, byłem dość w niebezpiecznej odległości od pewnego zamieszania w Oros, a potem jeszcze byłem zmuszony do odwiedzenia bynajmniej legalnej instytucji – dodam, że z dobrymi intencjami – ale nie było tam nikogo, kto mógł chcieć mnie uwięzić. Przynajmniej w tamtej chwili. Poza tym, jeszcze nigdy nie widziałem, by ktoś gasił słońce na czas aresztowania. A dam sobie rękę uciąć, że tuż przed tym jakby noc nagle nastała. A może mi się tylko wydawało... Ale pamiętacie, co mówił tamten elf, zanim go wywieźli, nie? Że z Fenistei go zabrali. Dziwne to, bardzo dziwne.

A ty? Zacząłeś od pytania, a sam się nie przedstawiłeś.

Offline

 

#19 2016-08-29 11:10:52

Hunmar

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Krasnolud nigdy nie należał do towarzyskich stworzeń. Nie jest rozmowny, nie rozumie żartów, nie wyłapuje sarkazmu a przy kobietach robi się dziwnie milczący. Ale cóż zrobić. Sam z więzienia nie wyjdzie. Trzeba współpracować bo w kupie siła jak to zwykło się mówić.

Kapłan przysunął się do Coena i Anjeana. Nie wstawał z klęczek by strażnicy nie zorientowali się, że ma niesplątane nogi i nie naprawili swojego błędu. Człowiek wypowiedział kilka słów by nawiązać kontakt i uśmiechnął się. Krasnolud odpowiedział krótkim wymuszonym grymasem – tak się robi w towarzystwie – po czym z uwagą wysłuchał słów krasnoluda.

- Możemy mówić swobodnie. Z tego co zdążyłem zauważyć strażnicy nas nie rozumieją. – Kapłan wypowiadał słowa powoli. Starał się mówić wystarczająco głośno by mężczyźni go słyszeli. Na uwadze kobiet mu nie zależało - i tak trzeba będzie je bronić. – Ja nazywam się Hunmar. Jestem medykiem i kapłanem Sulona. W trakcie... "porwania"... znajdowałem się na północy, w pobliżu Morlis. Gasnącego słońca zauważyć nie mogłem bo znajdowałem się akurat pod ziemią, ale poczułem wstrząs. Mogę was natomiast zapewnić, że nie jesteśmy w żadnym ze wspomnianych trzech miejsc. Z niemalże całkowitą pewnością można stwierdzić, że działała tu jakaś demoniczna magia. – Kapłan zrobił krótką pauzę po czym zwrócił się ponownie do mężczyzn. - W takim razie, Panowie, widzę dwa wyjścia z obecnej sytuacji. Możemy czekać. Nie robić nic i zobaczyć jak rozwinie się sytuacja, liczyć na uczciwy proces – wszak nic nie zrobiliśmy - lub błagać o litość, ale może być ciężko zważywszy na to, że nie rozumiemy się wzajemnie. – Kapłan zrobił kolejną pauzę by grupa pomyślała nad tą opcją. – Drugie, za którym ja bym osobiście głosował, zakłada pewien rodzaj działania z naszej strony. Należałoby ułożyć plan. Nie musimy go koniecznie realizować, ale powinniśmy go mieć na wszelki wypadek. Pęta to nasz najmniejszy problem. Musimy dokładnie wiedzieć co każdy z nas zrobi po uwolnieniu. Jaką bronią możemy powalić przeciwnika. Bo cóż nam przyjdzie z tego, że się uwolnimy gdy chwilę później między naszymi żebrami miejsce umości sobie bełt… Ja to widzę tak: luzujemy więzy, odwracam uwagę strażników, ci wchodzą by związać mi nogi, wy ich ogłuszacie, odbieramy im broń i tym sposobem zdobywamy pierwszy szaniec. Co wy na to?

Offline

 

#20 2016-08-29 13:22:17

Vespera

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Zaiste sądny to był dzień dla pacjencji Vespery, prawdziwy dopust boży dla jej umiłowania opanowania i moresu. Nie nawykła do takiego bezhołowia, dyzgust wywoływała w niej już sama konieczność kooperacji z jakimikolwiek profanami spoza Zakonu Sakira, a co tu dopiero mówić o hołocie tak niesfornej i pobudzonej. Pan wystawia mnie na próbę, powtórzyła ponuro w myślach, obserwując w milczeniu coraz to kolejne rotacje po tej znacznie mniej fortunnej części ostrokołu. W przeciwieństwie do swych niezbyt użytecznych kamratów dość rychło uświadomiła sobie, że jakiekolwiek próby negocjacji z wrogiem implikują co najwyżej siarczysty kułak w facjatę - jedyne remedium na wszelkie dolegliwości znane tym trywialnym apostatom - tedy siedziała i w ciszy czekała dopóty, dopóki sytuacja się nie ustabilizowała. Dla dobra sprawy nawet tego ryżego sowizdrzała znowu nie upomniała.

I  apiać, zupełnie tak jak z poprzednią hurmą więźniów, zaczęły się wzajemne prezencje, historie i próby eksplikacji enigmatycznego pojawienia się w tym miejscu, choć czas nieuchronnie upływał i niezbyt temu sprzyjał. Kiedy ktoś, kogo całe życie upływa na indagacji innych stwierdza, że to nie jest najlepszy moment na przesłuchania – wiedz, że coś się dzieje.
Zważaj na słowa, gdy zwracasz się do przedstawicieli Zakonu Sakira – napomniała dyscyplinująco ciemnowłosą sekutnicę z nieprzychylnym błyskiem w oku. Niewiasta wyglądała złowieszczo, jakby ledwo przed chwilą dokonała zamachu na króla Aidana, toteż jej aparycja pozwalała tuszyć, że w przypadku ucieczki okaże się użyteczna i nie zawaha się splamić rąk krwią. W przeciwieństwie do reszty jako pierwsza zwróciła się do Osy ze sprecyzowanym zamiarem ucieczki,  jednakowoż niefortunnie dla egzotycznej piękności – niestosownymi słowami. Niestety dalszą interlokucję przerwało coś, co zmusiło służkę Sakira do rychłej interwencji.

Inkwizytorka Vespera d’Oxantres, komturia Srebrny Fort – przedstawiła się służbowo na wypadek kolejnej fali braku estymy. Usłyszawszy rozmowę mężczyzn, poczuła się zobowiązana sprostować pochopny zamysł krasnoluda, którym mógł sprowadzić niechybną klęskę na wszystkich i przekreślić jakiekolwiek szanse na ucieczkę. – Cieszę się, że dojrzeliście wreszcie do momentu powzięcia konkretów w związku z zaistniałą sytuacją i uświadomiliście sobie, że na interrogatoria przyjdzie jeszcze dogodniejszy czas. Wasz plan jest prosty jak budowa cepa i dziurawy jak kuchenny cedzak. Osobiście nie pozwolę na tak ryzykowny popis bezmyślności – orzekła zimno ex cathedra. – Nie widzę wśród was bojowników zdolnych bez broni bądź z jednym mieczem pokonać wroga znacznie liczebniejszego i ani chybi w wojsku przeszkolonego, tedy walka jest wykluczona. Najwyżej dwóch sołdatów wejdzie tu, by ci nogi spętać, a co z resztą żołdactwa za ostrokołem, która przy takim hałasie rychło podniesie alarm? Jedynie ucieczka pod osłoną nocy jakowąś szansę nam daje. Stąd właśnie rzekłam wcześniej, ażeby poszukać kamieni, by powrozy przepiłować. Gdy zbliżymy się do siebie tyłem, jedna osoba drugiej przecinać sznur może, i wcale to nie taka faramuszka jak twierdzisz, bowiem wartownicy co jakiś czas zza ostrokołu okiem na nas łypią. Tedy zawżdy winien ktoś z nas pilnować strażników, ostrzegać, gdy któryś nazbyt się wpatruje, a w razie niebezpieczeństwa ich uwagę zaabsorbować, by ją od nas odwrócić.  Bez ochyby zajmie nam to kilka godzin, a nawet gdy skończymy, udawać należy, że ostajemy nadal spętani. Gdy zmierzch zapadnie, wymkniemy się stąd cichcem, racząc skrytobójstwem tylko tych stróżów, którzy staną nam na drodze do wyjścia. Ze sznuru można uczynić niezgorszą garotę do duszenia – zakończyła wywód z niewzruszonym wyrazem na twarzy.

Offline

 

#21 2016-08-29 16:48:07

 Yoel

Coś więcej

Miano: Belle
Rasa: elfka

Re: NA OBCZYŹNIE

Gwałtowny kontakt z ziemią ostudził emocje Yoel z kilku powodów. Po pierwsze dość mocno ją zamroczyło. Jej głowa nie była przyzwyczajona do tego, żeby nią trzaskać o twarde powierzchnie, a do takich z całą pewnością zaliczała się ziemia, na którą rzucił ją mężczyzna. Druga przyczyną był właśnie ów człowiek, a raczej to, że w ogóle jej dotknął. Pobladła do granic możliwości, a jej sine usta drżały na samą myśl o tym. Przyczyną numer trzy był ból w podbrzuszu. Przez te kilka godzin jej porozdzierane wnętrze zaczęło się goić, ale gwałtowność, z którą uderzyła o ziemię naruszyło jakieś struktury i dziewczyna ze zgrozą poczuła, że coś ciepłego delikatną strużką spłynęło po jej udzie.

Tkwiła nieruchomo, bojąc się, że najdrobniejsze drgnięcie wywoła jakiś śmiertelny krwotok. Oczywiście nic takiego nie nastąpiło, ale przez lęk dziewczyna w końcu mogła usłyszeć i zrozumieć co mówią inni więźniowie. No... z tym rozumieniem to tak średnio. Czarnowłosa kobieta używała zwrotów, których młodziutka kapłanka nigdy nie poznała, wiec znaczenie całej wypowiedzi musiała sobie jakoś wydedukować. Pomijając wszystkie interblabla i faracośtam pojęła, że chodzi o kamień. Taki kamień, jaki właśnie wbijał się w jej w plecy, znacznie zmniejszając komfort jej żałosnej egzystencji.

Ze wszystkich osób, których słowa chociaż częściowo rozumiała, z największym sensem mówiła właśnie owa kobieta. Brzmiała rozsądnie, władczo i przede wszystkim nie była mężczyzną, co Yoel zdecydowanie poczytywała na jej korzyść. Wzbudziła w dziewczynie jako takie zaufanie, więc robienie tego, co mówiła, było jedyną właściwą opcją w zaistniałej sytuacji.

- Pani d'Oxantres... - zaczęła cicho, nadal leżąc. Cała adrenalina opadła, więc wcześniejsze krzyki, wyrywanie się i podnoszenie były po prostu zbyt bolesne. Yoel po psychicznym jako takim ochłonięciu w końcu poddała się fizycznemu wymiarowi cierpienia, więc jedyne, do czego aktualnie była zdolna to  wpatrywanie się w niebo dość bezbarwnym i zmęczonym wzrokiem. Było o tyle korzystne, że w końcu jej nagość nie była wystawiona na widok publiczny. - ...chyba... znalazłam.

W dość inteligentny jak na siebie sposób dziewczyna przemyślała pomysł z rozcinaniem więzów.  Musiała, naprawdę musiała przyznać się przed sobą, że nie będzie w stanie udawać, że jest związana. Jakiekolwiek przejawy zagrożenia z czyjejkolwiek strony i prawdopodobnie wpadnie w panikę, a od tego bardzo blisko do machania rękoma na wszystkie strony. Ponad to jej dłonie były cale zakrwawione. Ranny nadgarstek i głębokie cięcie po kawałku kieliszka znaczyłyby po kolei wszystkich, więc strażnicy na pewno zorientowaliby się, że coś jest nie tak. Tylko że... Yoel bardzo nie chciała być uwolniona jako ostatnia. Tym bardziej, że ta egzotyczna kobieta wyglądała, jakby mogła zostawić na pastwę losu wszystkich, byle zdołać uciec.


http://i.imgur.com/GpVicNP.jpg
100 denarów
>mówi lekko zachrypniętym głosem<
>EVENT: aktualnie zasłonięte uszy i lewe, fioletowe oko<

Offline

 

#22 2016-08-29 22:45:41

Hontharon

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Chcąc nie chcąc, Coen dość uważnie wsłuchiwał się w to, co brodaci koleżkowie oraz mało urocza służebnica boża uznali za stosowne rzec. W kazusie, w któren ich tak nietaktownie a bestialsko wsadzono, marnowanie oddechu na mówienie bzdur zdawało mu się tak dalece durne, że ichnie słowa wziął on sobie za ważne, a słuchanie ich za owocne inwestowanie w nadchodzące dnie – wszak każda, mała nawet nowinka może wkrótce okazać się cenną wiadomością, zaś każde imię i nazwisko warto zachować abo w razie śmierci osób, które się z nimi noszą, abo dla udokumentowania ich w balladach, które balladzista zamierzał, naturalnie, sformować skoro wróci do domu. Scenariusz Hunmara miał ręce oraz odnóża, a chociaż coś na wzór członków. Nawet Coen doskonale wiedział, że nie ma na co czekać, że bierność równa im się ze śmiercią, ewentualnie torturami, a ostatecznie ze straszną, niemożebną nudą. Dlań i tak każda chwila za ostrokołem oznaczała smutek, żałość i nierówno chodzące serce. Obecność Ines miała na barda działanie, które nie różniło się zanadto od oznak zatoru układu krążenia, choć choroba nie bolała aż tak bardzo i nie odbierała swoim ofiarom rozumu. A on obecnie nie czuł się nawet sobą. Na szczęście rozmowa zmuszała nieboraka do skoncentrowania się na konkretach. Nie miał wszak czasu na użalanie się nad swoim dramatem. Musiał szukać kamienia.

Zaraz, kamień? – Rudzielec wciąż odczuwał ucisk w biodrze, coś uwierało mu biodro odkąd obudził się w obozie, a choć zelżało wraz ze zmienieniem ułożenia ciała, to wciąż dokuczało nieco. Coen usiadł na zadzie i manewrował ramionami zwinnie, aż wreszcie znów miał związane sznurem ręce na widoku. Przed sobą. Obolałe, obtarte, ale częściowo ruchome. Dziarska dłoń barda zawędrowała do kieszeni, a choć nie mieściła się tam cała, bo miała do się uwiązaną swą bliźniaczą siostrę, to koniuszkami dotarła do schowanego w otchłani sztanów świecidełka. Truwer zerknął na małe cacko. Srebrna obrączka ze szkłem, które miało imitować rubin. Zawsze miał ze sobą takie maleństwa, wszakże często trafiała się w karczmie dama, która miast duserów i czułości wolała materialne świadectwo uczucia i oddania. Czerwonawe oczko świeciło się radośnie. Los uśmiechnął się do Coena, ewidentnie, że też takie cudo nie zostało mu odebrane. Choć, widząc nieunieruchomione kolana Hunmara, niesumienność wartowników nie dziwiła rudzielca aż tak bardzo. A za to miała na wiele mu się zdać.

Wrzeszcząca do niedawana dziecina znalazła kamień. Łatwa ucieczka zdawała mu się obecnie wcale realną możnością. — No dobrze, koleżanko — zwrócił się w kierunku do d'Oxantres, a że siedział tuż obok, nie musiał zakradać się doń na klęczkach. — Mam coś, co może się nadać. Zacznę ciąć sznur na twoich rękach, ale nie wierć się, nie chcę cię zranić. Siebie też, zresztą, nie chcę. Powinno nam się udać, ale... — Coen odetchnął. Pauza trwała sekundę. — Ines, skarbie, musisz obserwować odwach. Siedź tu, z nami, ostrzeż mnie w razie konieczności, a ciebie też zaraz rozwiążę.

— Zaś Panowie — mruknął do obu krasnoludów — niech się wezmą za szukanie kamieni, o!

Po skończeniu zabaw z więzami służki Sakira – oraz, ech, Ines – i tak miał zamiar oddać im obrączkę, ale uznał, że dwa krasnale brudzące sobie brodę w ziemi będą doskonale odwracać zainteresowanie strażników. Rozwiązanie dziewuszki z odsłoniętą dolną częścią ciała, które to z kolei dość skutecznie odwracało zainteresowanie Coena, rudzielec zostawił na koniec. Również ona zostanie oswobodzona, ale aktualnie, manualnie ułomna, zdolna ino do wrzasku — i doń skora! — winna zaczekać, aż reszta będzie w stanie zdziałać cokolwiek. Echo wrzasku dziewuszki wciąż hulało mu w uszach. Tak. Ona winna zaczekać, bo straci rezon i znów narobi zamieszania.

Ostatnio edytowany przez Hontharon (2016-08-29 22:46:26)

Offline

 

#23 2016-08-31 23:01:39

Leev

Rozbitek

Miano: TMAD
Rasa: Potężny Krasnolud z Kosmosu
Wiek: +893

Re: NA OBCZYŹNIE

Zakonnica. Zabawne, że jeszcze przed paroma, zdawałoby się, chwilami był przekonany, że żadnych Sakirowców w najbliższym czasie nie uświadczy. Rzeczywistości chyba się to nie spodobało i musiała natychmiast w pobliże jakiegoś inkwizytora go przenieść. Kto wie, może dzięki tej poprawce uchroniła samą siebie przed samozniszczeniem? Wtedy Anjean miałby udział w ratowaniu świata – to by było ciekawe! Ale kompletnie abstrakcyjne i nieprawdopodobne. Niestety. W każdym razie, tak jak wtedy – w Oros – zagrożenie od strony Sakirowców było znikome, tak i teraz krasnolud nie powinien móc się czegokolwiek obawiać bardziej niż zwykle. Wszak tu z wydarzeniem z Wiązkowej łączy go jeszcze mniej. Przynajmniej tyle dobrego w tej całej tajemniczej teleportacji. Miał jednak swoje, niezwykle ważne, sprawy do załatwienia w Keronie i nie mógł sobie pozwolić na siedzenie w jakimś dziwnym królestwie białych orłów, czekając na proces za nie wiadomo co. Potrzebował planu ucieczki, a ten przedstawiony przez krasnoluda, podającego się za duchownego, nie dawał wielkich nadziei na sukces. Zakonnica słusznie się sprzeciwiła, bo to by było szaleństwo w najczystszym tego słowa znaczeniu. Jej plan był znacznie bardziej racjonalny i miał wcale duże szanse na powodzenie. Szczególnie, że zaraz po jego wygłoszeniu uciszona głośna dziewczyna znalazła pierwszy klucz do wolności – kamień! W zamiarach Sakirki nie podobał mu się tylko jeden fragment.

Postarajmy się tylko, bardzo was proszę, ograniczyć te skrytobójstwa. Najlepiej do zera. Toć można chyba pozbyć się niechcianej pary oczu bez obierania im życia, prawda? – Kimkolwiek są ci ludzie w zbrojach, Anjean nie chciał wyrządzać im krzywdy. Sam był świadkiem ataku, który jedynie odebrał świadomość ofierze. Musiała istnieć opcja uniknięcia rozlewu krwi.

Wszyscy znaleźli dla siebie zajęcie, poza dwójką krasnoludów. Człowiek przedstawiający się jako Coen zalecił szukanie kamieni, lecz problem był taki, że w pobliżu było ich tyle, aż prawie ani jednego. Dziewczyna musiała mieć niezwykłe szczęście, że akurat na jakimś leżała. I to na takim odpowiednio dużym, by mogła wyczuć go plecami. Całe szczęście, że jeden powinien wystarczyć. Mieli dużo czasu do zmierzchu. Ktoś powinien odebrać od krzykliwej narzędzie ucieczki. Szukanie kolejnych kamieni nie miałoby sensu, gdyby ten już znaleziony leżał bezczynnie na ziemi.

Poruszanie się ze związanymi kończynami nie było ani wygodne, ani szczególnie efektywne, lecz w końcu udało mu się dopełznąć w pobliże dziewczyny. Młoda, zeszłabyś z tego kamienia, bym mógł go wziąć – powiedział, zbliżając się, jednak musiał się zatrzymać, widząc niezbyt przychylną prośbie minę na jej twarzy, która wtedy zbladła jeszcze bardziej, jakkolwiek to było możliwe. Chwilę temu dała pokaz swojej wybuchowej natury, więc Anjean musiał zachowywać się ostrożnie, bo inaczej upragniony kamień nie zobaczy już światła dziennego i zostanie on tylko w pamięci bardów, śpiewających ballady o dzielnym głazie w lśniącej zbroi, który powstrzymał więźniów przed ucieczką od sprawiedliwości.

Hej, spokojnie. Musimy się jakoś stąd uwolnić, prawda? Przesuń się nieco, proszę – nie mówił za głośno, ani za szybko, by przypadkiem jej nie zdetonować, choć właściwie nie wiedział, co dokładnie powinien powiedzieć.

Ostatnio edytowany przez Leev (2016-09-01 00:42:59)

Offline

 

#24 2016-08-31 23:37:02

Evony

Dezerter

Re: NA OBCZYŹNIE

Na dźwięk słów przedstawicielki zakonu, wewnętrzna Evony mimowolnie zadrżała. Wiele słyszała o sakirowcach- bezwzględnych łowcach czarownic, słynących z palenia swych ofiar na stosie. Ich skuteczność była godna podziwu, a egzekucje, które wykonywali, naprawdę robiły wrażenie, szczególnie na wiedźmie z Archipelagu. Do tego stopnia, że wolałaby wpaść w ręce matki, niż obecnej towarzyszki. Śmierć poprzez ścięcie była bardziej honorowa, nie odbierała człowiekowi resztek godności, jak palenie żywcem. Co nie zmieniało faktu, że mimo obaw, Evony postanowiła zabawić się z Vesperą tak, jak bawiła się z każdym, kto zasłużył na jej uwagę.

Maska Ines pozwalała kobiecie zapomnieć o etykiecie i konieczności zachowywania kamiennej twarzy. Dzieliła je głęboka przepaść charakterów, to na co pozwalała sobie w przybranej formie, nigdy nie miałoby miejsca, gdyby ukazała prawdziwe oblicze. Jedną z tych rzeczy było grubiaństwo, którym Evony szczerze gardziła.

- Sugeruję na czas pobytu w obozie zapomnieć o tytułach, które w obecnej sytuacji nie mają żadnego znaczenia. Będziemy wymieniać się uprzejmościami, gdy już się stąd wydostaniemy- odpowiedziała na reprymendę sakirki, podkreślając wypowiedź rozbrajającym uśmieszkiem. Wewnętrzna Evony była pewna jednego- zwróciła na siebie uwagę Inkwizytorki. Osoby charyzmatyczne nie docenią uległości, trzeba podejmować ryzykowne działania, które albo zasłużą na uznanie, albo na pogardę.

Nie tylko wiedźmie się oberwało. Z nieskrywaną przyjemnością wysłuchała, jak czarnowłosa wytyka bezmyślność jednego krasnoluda. Lepiej nie podejmować z nią walki na argumenty. Z miejsca wytrąca broń z ręki, robiąc z przeciwnika idiotę, ośmieszając go przy tym w oczach reszty. Roześmiała się przez zaciśnięte zęby, kierując wzrok na Hunmara. Nie musiała nic dodawać, jej mina wyrażała wszystko, co sądziła o planie ucieczki z bronią w ręku. Sztuka milczenia często bywała bardziej dosadna niż jakiekolwiek słowa. Podjęcie ostatecznej decyzji pozostawiła osobom z większym doświadczeniem, wszak była arystokratką, a nie wojowniczką. Tak jak myślała- większość poszła za wskazówkami Vespery. Przez chwilę nawet sama miała ochotę zacząć grzebać w ziemi w poszukiwaniach kamieni, jednak wewnętrzna Evony stanowczo zaprotestowała, grożąc Ines palcem.

Zamiast tego postanowiła przyjrzeć się swoim towarzyszom i ocenić, którzy z nich nadają się do czegokolwiek, a którzy są całkowicie bezużyteczni. W kryzysowej sytuacji wolała mieć pewność, za kim warto pójść, żeby przeżyć. Potrzebowała kogoś, kto będzie w stanie wznieść się ponad własne emocje i logicznie oceni sytuacje. Dwójka towarzyszy o dość wątpliwej użyteczności, ku jej zaskoczeniu, znalazła coś do przecięcia więzów. Wtedy pierwszy raz Evony zwróciła uwagę na rudego mężczyznę z opuchniętą twarzą.

Coen.

Ulubiona zabawka z Oros znów pojawiła się na jej drodze. Widocznie Sulon lubił drażnić się z Królową Ludzkich Serc, karząc ją za brak konsekwencji poprzez obecność niedoszłego kochanka. Tym razem zamierzała doprowadzić sprawę do końca, bez względu na konsekwencje.

- Proszę, proszę, mistrz Coen we własnej osobie! Coś mi podpowiadało, że nasze kolejne spotkanie odbędzie się w piekle- gdyby teraz mogła użyć magii, zapewne przybrałaby postać Chloe, nucąc przy tym jedną z piosenek, którą zaśpiewała wraz z bardem ostatniej wspólnie spędzonej nocy w karczmie "Pod Upadłym Kuroliszkiem". Bez wahania zgodziła się na obserwacje strażników i ewentualne odwrócenie uwagi, co swoją drogą całkiem nieźle jej wychodziło. Skorzystała z okazji do rozmowy, podczas gdy Coen przecinał więzy na jej rękach za pomocą pierścienia z jej ulubionym kamieniem- rubinem.

- Ironia losu, niedawno śniłam o naszym spotkaniu. W moim śnie również byłeś związany- gdy tylko pęta zostały przecięte, Evony dyskretnie złapała barda za rękę.

- A może to nie był sen?- dodała szeptem.

Offline

 

#25 2016-09-01 01:24:20

 Yoel

Coś więcej

Miano: Belle
Rasa: elfka

Re: NA OBCZYŹNIE

Yoel leżała nieruchomo, a w jej umyśle snuły się jak cienie czarne myśli. Wszyscy coś robili, rozmawiali, działali. A ona? Ze wszystkich więźniów to ona była najmniej przydatna, stanowiła balast dla pozostałych. Czy będzie w ogóle w stanie się podnieść? Iść? Biec, jeśli zajdzie potrzeba? Co ona mogła sobą wnieść do całej tej ucieczki? A nawet jeśli ucieknie, to co dalej... Co dalej na tym świecie... Albo na jakimkolwiek innym... Od tylu tygodni błąkała się po Herbii, szukając sensu i nic. Wioska zamieniła się w popiół, to była jej wina. Przez jej dziką magię zniknęło wszystko, na czym kiedykolwiek jej zależało. Zniknęło całe jej życie. Może więc i jej ciało powinno przestać istnieć...?

Zaczął przysuwać się do niej jeden z krasnoludów. Co? Nie, nie! Co on zamierzał? Niech jej nie dotyka, niech trzyma się z daleka! Miała podejść pani z zakonu, to jej Yoel ufała, a tymczasem... Nie, nie...

- Nie podchodź... - chciała krzyknąć, ale z jej ust wydobył się ledwie słyszalny szept. Poszarzała na twarzy jeszcze bardziej, czując, że nie zniesie już nic więcej. Ale nie. Mężczyźnie chodziło o kamień. Niech go bierze, niech się uwolni, niech robi co chce. Ona pragnęła już tylko spokoju. Z trudem się dźwignęła na łokcie czując, ze na więcej nie ma sił. Gdyby chociaż miała o co się oprzeć, gdyby tylko ktoś jej pomógł się podnieść...

- Proszę... - szepnęła z rezygnacją, na znak, że spełni prośbę. A później dotarła do niej myśl, że właśnie oddaje jedyną rzecz, która stanowiła tutaj jakąś wartość. Jedyna kartę przetargową w czymkolwiek. Zabiorą kamień, uwolnią się, a ona zostanie, zdana na łaskę losu i żołdaków za ostrokołem...! Jej oczy zaszkliły się, pierś zafalowała w szybszym oddechu. - Nie zostawiajcie mnie tu... Nie pozwólcie mi tu zostać, proszę... Nie chcę zostać sama... Nie chcę znów... Nie chcę znów być...

Zatrzęsła się, a jej urwana wypowiedź nie pozwoliła się dowiedzieć krasnoludowi o co konkretnie mogło jej chodzić. Dziewczyna skupiła się na tym, żeby uspokoić oddech, nie dopuścić do płaczu, a także aby nie opaść na kamienne narzędzie, które miało już niedługo rozciąć ich więzy.


http://i.imgur.com/GpVicNP.jpg
100 denarów
>mówi lekko zachrypniętym głosem<
>EVENT: aktualnie zasłonięte uszy i lewe, fioletowe oko<

Offline

 

#26 2016-09-01 15:08:50

Leev

Rozbitek

Miano: TMAD
Rasa: Potężny Krasnolud z Kosmosu
Wiek: +893

Re: NA OBCZYŹNIE

Udało się! Przed oczami krasnoluda ukazał się szary, nie większy od dłoni, kamień, będący w przeszłości zapewne częścią jakiegoś większego głazu, rozłupanego na pół lub bardziej przez coś jeszcze twardszego od niego. Świadczy o tym jedna ze ścianek skały, która w przeciwieństwie do pozostałych, gładkich i zaokrąglonych, jest szorstka i miarę prosta. Dobrze to wróżyło więźniom orłów. Ostre, jak na kamień, krawędzie przy tej ściance powinny pozwolić na nie najwolniejsze przecinanie więzów. Anjean postarał się jak najszybciej zabrać ich klucz do wolności. Nie było to łatwe ze względu ograniczonych przez sznury ruchów, lecz w końcu udało mu się go pochwycić i szybko się odsunąć. Dziewczyna zdecydowanie nie była uradowana jego obecnością w tak bliskim otoczeniu, to też nie chciał za długo tej obecności przedłużać.

Nie zostawimy cię tu, nie martw się. – pocieszał.

Hunmarze, zwracasz najmniej uwagi straży. Nie chciało im się nawet wiązać ci nóg, więc nikt nie zauważy, gdy i ręce będziesz miał wolne. Odwróć się. – rozkazał – A ty, – zwrócił się jeszcze do Yoel – rób, co robisz. Ewentualnie coś więcej, jeśli któryś z nich zbliży się za bardzo, dobrze? Zaraz jak tylko skończymy, weźmiemy się za twoje więzy, obiecuję.

Po tych słowach dopełzł z powrotem do krasnoluda, trzymając kamień tak, by ukryć go w dłoniach. Już radził sobie lepiej w takim sposobie poruszania się. Wątpił, że ta umiejętność jeszcze kiedyś mu się przyda, ale przynajmniej teraz doczłapał do medyka nieco szybciej. Ustawił się tak, by oprzeć swoje plecy na jego, co pozwoliło mu ułożyć ostrą krawędź dokładnie nad sznurem. Nie była to najwygodniejsza pozycja, ale przynajmniej z każdą chwilą puszczała któraś z tysiąca nici, które składały się na więzy.

Mówiłeś, żeś kapłanem Sulona. Nie słyszałem by wiele krasnoludów się tym zajmowało. Zawsze mi się wydawało, że tym borykają się głównie elfy. Jak to jest? – spytał, by nie piłować w ciszy.

Ostatnio edytowany przez Leev (2016-09-01 15:09:48)

Offline

 

#27 2016-09-02 11:27:04

Hunmar

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Rozkazy zostały wydane. Szkoda. Krasnolud liczył na dyskusję. Wspólne opracowanie planu. Cóż… jak widać plan inkwizycji został wszem zaakceptowany. Tyle dobrze. Jak coś się posypie to będzie miał komu wytknąć winę.

Zostało jeszcze tylko jedno.

-pfff… No proszę inkwizycja nam się objawiła… Można się było spodziewać, wszak w każdą dziurę swój czarny nos wkłada. Jeszcze chwila a dziewka będzie nam tu stosy z nudów budować! Pomnicie moje słowa gdy na tych stosach stać będziecie.
-Co do planu to poddałem pomysł jeno… chciałem skłonić do dyskusji… ale cóż… oddaję pole… niech inkwizycja robi to co umie najlepiej: ucieka… przed demonami i plugastwami. Pamiętaj jeno, że nocą pewnikiem podwoją straże. Wszak nie jest to wioska rolników a nas nie pilnują parobkowie. To jest obóz wojskowy psia jucha.

Skończył. Przynajmniej na razie. Nie zniesie obelg pod swoim adresem kierowanych od inkwizycji która miast demony ubijać pali na stosach bogu ducha winnych ludzi.

Przebiegł jeszcze wzrokiem po towarzyszach niedoli. Widział nieprzychylność w oczach Vespery, ale zauważył też kobietę od której właśnie wracał Anjean. Posiniaczona, poturbowana i bledsza niż powinna być.

-Cóż to długa historia. Krótko mówiąc to Sulon zesłał na mnie swoją łaskę gdy byłem w potrzebie i to Sulonowi mogę dziękować za to, że żyję. Powiedz mi Anjeanie, ta kobieta z którą przed chwilą rozmawiałeś… wymaga pomocy? Trzeba ją opatrzyć?

Krasnolud czuł jak więzy na rękach puszczają. Nić po nici. Gdy tylko zostanie uwolniony przejmie kamień od krasnoluda i zacznie piłować jego więzy lub gdy nieprzychylne oczy strażników odwrócą się na dłuższy czas spróbuje je rozwiązać.

-Tak jak mówiłem więzy to nasz najmniejszy problem.

Offline

 

#28 2016-09-03 00:52:32

Vespera

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Sugeruję, ażeby bez względu na cyrkumstancje pamiętać, z kim macie do czynienia – rzekła surowo Vespera w replice zarówno do ciemnowłosej niewiasty, jak i zuchwałego krasnoluda, na którym skupił się cały impet jej spojrzenia - zimnego, wpatrującego się bez żadnego wyrazu, a jednocześnie zanadto wieloznacznego. – Emocje są złym doradcą, Hunmarze. Zmityguj język, póki jeszcze go masz, bowiem nazbyt pochopnie szermujesz kalumniami. Nie potrzeba tajemnej wiedzy, by wymiarkować, że łacniej o bełt między żebrami w świetle dnia niźli nocy. Tym większy uśmiech pobłażania na twarzy wywołuje twe pragnienie dyskusji, bo ciężko o polemikę z klechą Sulona, który nikłe pojęcie ma o wojaczce.

Vespera nie uznała za godne wszczynać dalszej konwersacji z arogantem, tedy zbliżyła się nieco do rudego ancymona, gotowa poddać się jego torturom. A w istocie były to tortury, bowiem Coen ciął niezgrabnie, na oślep, bez pomyślunku i do krwi. Nieco bolały ją te koślawe eksperymenty ryżego wesołka, ale dla powodzenia misji wytrzymała je bez choćby słowa skargi do czasu, gdy wreszcie dopełnił swego dzieła.
- Daleko ci do precyzji mistrzów przesłuchań ze Srebrnego Fortu – podsumowała bez gniewu w głosie, pokazując mu poharatane dłonie. Nie mitrężyła długo, odebrała narzędzie zbrodni od Coena i sama przystąpiła do działania, tnąc żwawo i dokładnie. Na szczęście dla rudzielca poniechała ambicjonalnej zemsty i postarała się, by jak najmniej udręki zadać jego kończynom. Ciemnowłosa Ines niepodziewanie okazała się doskonałym wabikiem na strażników, toteż zadanie zostało ukończone bez zbędnych komplikacji, zwieńczone uwolnieniem zarówno jego dłoni, jak i nóg Vespery. Wtenczas dopiero inkwizycja postanowiła ustąpić pola - oczywista jeno w kwestii dalszego przecinania więzów - i zajęła się obserwacją strażników podczas działań Coena na jego najwyraźniej znanej mu towarzyszce.

Czas nieubłaganie upływał, z wolna zapadał zmierzch, a pozostali jeńcy albo już się uwolnili, albo oczekiwali na oswobodzenie ostatnich pęt. Najwyższa to była pora na ustalenie planu działania, wszak najmniejsze kunktatorstwo mogło zaowocować klęską całej misji. Vespera przez wiele godzin mierzyła straż wzrokiem, coś tam w głowie koncypowała, nim w końcu się ozwała.

- Przypatrzcie się uważnie wartownikom. Najpierw przechodzi za ostrokołem strażnik z pochodnią, z lewej strony, zawżdy przystaje na tamtym dużym prześwicie i na nas zerka. Potem idzie wzdłuż częstokołu, mija nasze wyjście z palisady i znika na około pięć minut, nim znów pojawi się w początkowym prześwicie. Snadź tyle zajmuje mu jego trasa obchodu. Odwach z prawej ucina sobie pogawędki, jeno czasem któryś z dwójki żołdaków od niechcenia spojrzy, a i nieraz na chwilę od ostrokołu odejdzie. Rychtujcie się! Kiedy wszyscy będą gotowi zaczekamy do czasu, aż ruchliwy sołdat z łuczywem minie nasze wyjście. Wtenczas przekradnę się z kimś z was do niego na rekonesans, czy teren przed ostrokołem jest czysty. Skiniemy ręką w dół na znak, że możecie ruszać, wy zaś rozejrzycie się, czy towarzystwo z prawej niezbyt jest wami zaaferowane, czy nie zbliża się pochodnia dynamicznego żołdaka, i wtedy cichcem do nas dołączycie. Byle rychło, bo czasu nie mamy zbyt wiele. – Vespera poczyniła krótką przerwę, by dać interlokutorom czas na przeanalizowanie jej słów.

Kto ze mną najsampierw do wyjścia się zbliży? Najlepiej, by to była persona, która widziała obóz za palisadą i po zerknięciu  za nią od razu wskaże, kędy zbiegać. – Choć nie padło żadne imię, a wśród nich znajdowało się przynajmniej dwóch więźniów spełniających te kryteria, nolens volens wzrok Osy spoczął na egzotycznej piękności. Zdawało się, jakby miała w sobie coś, co sprawiało, że uchodziła wręcz za idealną do wszelkiego rodzaju podstępnych zadań.

Ostatnio edytowany przez Vespera (2016-09-03 11:57:38)

Offline

 

#29 2016-09-03 16:53:14

Leev

Rozbitek

Miano: TMAD
Rasa: Potężny Krasnolud z Kosmosu
Wiek: +893

Re: NA OBCZYŹNIE

Ciekawe. – sucho podsumował skróconą historię Hunmara – A więc Sulon potrafi kogoś uratować? Myślałem, że zajmuje się tylko i wyłącznie wyżynaniem księstw! Czy odpowiedział ci czemu strącił elfom gwiazdy na łeb? Dobrze, że żyjesz, twoje szczęście, ale dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby ten twój Sulon siedział w Astralu i się stamtąd nie wychylał! Słyszałeś, żeby taka Osurela kiedyś kogoś zabiła? – zrobił przerwę na głęboki wdech i wydech, by nie powiedzieć za dużo do kogoś, kto trzyma ostry przedmiot tuż za jego plecami – Nie bierz tego do siebie. Pół życia spędziłem we wschodnim Keronie i widziałem, jak fale uciekinierów z Fenistei przybywały do nas, a później umierali pod śniegiem w trakcie długiej zimy. Kobiety z dziećmi. Chore, ranne, głodne, wystraszone. Były ich tysiące, a na każdego przypadała z setka poległych podczas Nocy. Wszyscy wychwalali Sulona, a jak im się odwdzięczył? Wkurza mnie, że ktoś taki zaskarbia sobie wdzięczność w tak prostacki sposób. Wszak czym jest dla bogów uratowanie jednego krasnoluda? Niczym! Także uważaj, by czasem nie zachciał ci zwrócić odebranej śmierci.

Nawet jeśli dziewczyna potrzebuje pomocy, nie widzę byś miał przy sobie jakieś opatrunki. Strażnicy nie mogli być na tyle niedokładni, by oprócz niezwiązania nóg, nie zabrać też sprzętu felczerskiego. Lepiej daj mi kamień i patrz, czy ktoś nie idzie.

Więzy puściły. Teraz należało się wywiązać z obietnicy. Nie mógł jednak przedwcześnie zdradzić wolności swoich rąk, więc trzymając je dalej za plecami, nie ruszając się z miejsca, zwrócił się do Yoel – A skoro mowa o tobie, domyślam się, że nie będziesz miała nic przeciwko braku sznurów na nadgarstkach? – podpełzł trochę, ale nie za dużo, czekając na jej reakcję – Możesz usiąść?

Ostatnio edytowany przez Leev (2016-09-03 16:58:31)

Offline

 

#30 2016-09-03 23:06:01

Hontharon

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Świecąca obrączka nie nadawała się do cięcia sznurów. Szkło, będące rzekomo rubinem, zaczęło się rozkruszać, a choć ostatecznie nie rozłamało się aż do końca, to rozerwanie nim więzów nastręczało mnóstwa trudności. Widząc na dłoniach d'Oxantres małą, szczęśnie niekrwawą siateczkę skaleczeń oraz draśnięć, Coen wziął się do zadania ostrożnie, starannie tnąc nić za nicią. Terminalnie, w rezultacie, ręce madame referendarz z Zakonu Sakira ozdabiała nawet większa seria szram. A z części z nich dodatkowo ulewała się strużkami czerwień.  — Wasi mistrzowie — odrzekł rudzielec i oddał trefne narzędzie — nie szkolą się w uwalnianiu więźniów z okowów, a wręcz odwrotnie, w zakuwaniu ich łańcuchami. No i nie muszą cackać się z takim badziewiem  — wskazał na mało kosztowne kółeczko ze srebra i nadstawił swe własne dłonie do oswobodzenia. Pani cenzor rwanie węzłów szło bardzo zwinnie. Coen zdziwił się, bo nie uczuł na sobie nawet muśnięcia, a mniemał, że ramiona będzie miał równie zmasakrowane, co twarz. Ale obeszło się bez obrażeń. Szwanku doznała ino duma barda, bowiem okazało się, że to nie obrączka miała niedoskonałości, a on sam. Jednakowoż, balladzista uznał, że dumę schowa na razie do kieszeni, a to samo zrobił też z kawałeczkiem sznura zwodząc się, że umie zrobić zeń skuteczną broń. Nie umiał. Ale sznur i tak sobie zachował. Może się na coś nada. 

Bez więzów na kiściach manewrowanie ostrą końcówką oczka ze szkła zdawało się znacznie, ale to znacznie ułatwione. Bard wciąż miał sznureczki na kolanach, ale niezaciśnięte, dla oszukania strażników. Ręce również chował, nie machał nimi na widoku, nie chcąc się zdradzić ze swobodą ruchów. Przesunął się nieco na bok i usiadł za Ines. Ciemnowłosa miała irchowo cienką skórę, tu i ówdzie siną od otarć. Łatwą do skaleczenia, zimną oraz cudownie świeżą mimo warunków rodem z chlewa. Pierwsza nić rozleciała się bezdźwięcznie i równie cicho osunęła na ziemię. — Czekałem na ciebie tu, w koszmarze, czarnokwietna różo — zrewanżował się nieśmiało sformułowaniem, które zawczasu umieścił w swoim wierszu, a teraz, w stresie, uznał niesłusznie za całkiem czarowne. Jak na razie cera Ines została nienaruszona, a złożona kołowacizna sznurów malała w oczach. Coen naśladował metodę cięcia, którą obrała sobie zakonnica, a choć nie kierował akcesorium równie zręcznie, to szło mu wcale dobrze. I wtem, na dźwięk słów stworzenia, które kochał, a które odeń odeszło, ręka truwera omsknęła się nieznacznie. Na kciuku barda ukazało się małe zacięcie. W ostatnim momencie zabrał ostrze i ofiarnie zranił siebie. Nawet nie zabolało. Reszta więzów zsunęła się od razu. Rudzielec ścisnął chłodnawą dłoń Ines, którą donna szukała z nim kontaktu, uśmiechnął się smutno i wsunął obrączkę z rozkruszoną namiastką rubinu na serdeczny palec kochaneczki. — To nie sen — skonstatował cicho — a echo czasów, które nie wrócą.

Coen otarł ukradkiem załzawione oko, ale krew z kciuka zostawiła mu na buzi czerwonawą smużkę, która i tak została niewidoczna w brudzie, kurzu i reszcie siniaków. Ze szlochem na ustach zerknął w stronę odwachu. Para strażników rozmawiała ze sobą i nie obracała się do częstokołu. W mroczności zmierzchu wartownik ze świecą maszerował dokoła obmurowania i właśnie znalazł się tuż obok otworu w ostrokole, skierował wzrok na skazańców, ale zaraz udał się swą ścieżką w dalszą czatę; znicz rzucał nań rażące, drżące na wietrze światło. Bard westchnął.

— Powinnaś iść — zwrócił się do Ines. — Powodzenia, kwiecie.

Offline

 

#31 2016-09-06 15:58:19

Hunmar

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Więzy ustąpiły. Oba krasnoludy były wolne. Rozglądając się uważnie wokoło Hunmar pozbierał wszystkie części sznura które spadły gdzieś na ziemię i pochował je pod ubranie. Głupio by było gdyby któryś ze strażników je zauważył domyślając się tego co więźniowie przed momentem zrobili. Co prawda strażnicy niezbyt solidnie przykładali się do pilnowania ostrokołu zerkając na więźniów tylko sporadycznie, ale jak mówi mądrość ludowa: „strzeżonego Sulon strzeże”.

- Wiedz Anjeanie, że Bogowie nie działają w taki sposób. Nie ingerują w nasz świat w stopniu w jakim czasem myślimy. Czy to Sulon zesłał na elfy ten kataklizm? Nie wiem… Czy Turonion zesłał na naszych pobratymców wieżę odbierając życie naszym braciom i ojcom? Na to pytanie też nie potrafię odpowiedzieć. Moim zdaniem wszystko to co się wokół nas dzieje jest jedynie znakiem… przestrogą byśmy przestali grzeszyć. Byśmy, miast pysznić się, okazali chociaż szczyptę pokory!

Wypowiadając ostatnie zdanie kapłan podniósł nieco głos tak by jego słowa nie umknęły uszom inkwizycji. Wiedział, że dalsza polemika z kobietą nie ma sensu. Osoba ta musi pierw spaść z wysokiego konia by poznać czym pokora w ogóle jest. Im wyższy ten koń będzie tym dla kobiety będzie lepiej.

Hunmar również podpełzł do Yoel. Tylko ona z całej szóstki naprawdę potrzebowała pomocy. Vespera w jednej kwestii miała słuszność. Chociaż kapłan w swoim życiu widział więcej demonów niż się inkwizycji wydaje to wojownikiem nie jest. Musiał więc pomagać tak jak umiał najlepiej. Nawet bez swojej torby i łaski Sulona. Gdzie jesteś?

- Gdzie cię uderzali? Gdzie cię boli? Czy krwawisz? Kiedy ostatni raz jadłaś i piłaś? - Pytał nie patrząc kobiecie w oczy. Wzrokiem błądził po jej nogach i rekach. Szukał ran, złamanych kości, wykręconych stawów. Miał nadzieję, że ich nie dostrzeże.

Offline

 

#32 2016-09-06 20:07:43

Evony

Dezerter

Re: NA OBCZYŹNIE

Wewnętrzna Evony bawiła się w najlepsze podczas przecinania więzów, całkowicie zapominając o obecnym położeniu. Radowały ją słowa Coena, który wciąż wisiał na jej sznureczkach i tańczył w rytm granej przez nią muzyki. Przynajmniej tak jej się wydawało, gdyż daleko było rudzielcowi do jej obecnego Pana, który zdawał się niewzruszony na wszelkie próby przejęcia kontroli nad jego sercem. Wiedźma była święcie przekonana, że gdyby poczyniła odpowiednie starania, szybko odzyskałaby pełnię władzy nad bardem.

Jej uwadze nie umknął fakt, że Coen wyjątkowo starannie przecinał sznur, który krępował jej nadgarstki. Wbrew temu, co twierdziła sakirka, szło mu całkiem nieźle. Po chwili dotarło do czarownicy, że był to przywilej przeznaczony tylko i wyłącznie dla niej, coby nie uszkodzić jej rąk dodatkowymi bliznami. Wzruszające , westchnęła wewnętrzna Evony, po czym znów się roześmiała. Z podobną reakcją spotkało się romantyczne sformułowanie, które padło z ust barda, porównujące kobietę z "czarnokwietną różą". Było nad wyraz trafne, gdyż roślina ta prócz barwy słynęła również z ostrych kolców. Po dłużej chwili sznur ustąpił, a arystokratka odzyskała możliwość poruszania kończynami.

- Skoro tak zdecydowałeś...- szepnęła, całując Coena w policzek w ramach podziękowania za pierścionek, który świetnie pasował do reszty kreacji. Biel i rubinowa czerwień, jej ulubiony zestaw.

Słysząc wypowiedź sakirki dotyczącej podjęcia dalszych kroków w ucieczce z obozu, Evony nie chciała wychodzić przed szereg. Nadmiar odpowiedzialności za kogoś innego prócz samej siebie nie był wiedźmie na rękę. Szczególnie gdy w jakiejś dziedzinie nie była ekspertem, a w tym wypadku zdecydowanie nie była. Odwracanie uwagi wychodziło jej znacznie lepiej, niż planowanie a zmysł orientacji w terenie bardzo często ją zawodził.

- Myślę, że każdy z nas nadawałby się do wyjścia z Inkwizytorką. Pytanie tylko, kto okaże się najbardziej użyteczny? Jeśli nikt się nie zdecyduje, to ostatecznie mogę pójść z Tobą - ostatnie zdanie było skierowane bezpośrednio do Vespery. Z jej spojrzenia wiedźma wywnioskowała, że sakirka już upatrzyła partnerkę do wyprawy.

Ostatnio edytowany przez Evony (2016-09-06 20:09:52)

Offline

 

#33 2016-09-06 20:31:44

 Yoel

Coś więcej

Miano: Belle
Rasa: elfka

Re: NA OBCZYŹNIE

Następne wydarzenia wymagały od niej ogromnych pokładów siły woli i pełnego skupienia, bo bezposredni kontakt z mężczyzną był ostatnim, na co miała teraz siłę i ochotę. Działali wspólnie. Pomagali sobie wzajemnie, musieli sobie ufać. Zacisnęła zęby i usiadła bokiem na ziemi, podpierając się rękoma, za których uwolnienie zabrał się Anjean. Nie umarła, nie zaczęła się wykrwawiać, jakoś żyła. To był dobry znak. Plecy pulsowały jej dziwnym bólem, którego nie potrafiła zidentyfikować, a włosy odsłoniły policzek, z którego wciąż jeszcze nie zeszła opuchlizna po ciosie bandyty.

- Na nadgarstkach... Na nogach... I nie chcę kolejnej blokady... - wyszeptała, bardziej do siebie, niż do rozmówcy.

Marzyła już tylko o tym, żeby się uwolnić i żeby odejść jak najdalej z tego miejsca. Naruszane przez rozcinanie sznurów rany  bolały coraz mocniej i nadal spływała z nich raz po raz szkarłatna kropla. Praca zapowiadała się na długa i mozolną, bo kamień nie był już taki ostry, jak na początku. Tymczasem podszedł do nich drugi przedstawiciel rasy i zadał Yoel pytania, na które ona bardzo, ale to bardzo nie chciała odpowiadać. Widząc, jak jej się przygląda, zamknęła oczy, starając się o tym nie myśleć. Był kapłanem. Lekarzem. Tylko na tym powinna się teraz skupić.

- Nie pamiętam kiedy - postanowiła zająć się pytaniami od końca, starając się być jak najbardziej rzeczowa i oszczędna w słowach. - Chyba nie krwawię mocno. Boli wszędzie. Zepchnęli mnie do jakiejś dziury, upadłam na plecy, a-... a p-potem...

Nie była w stanie wyjaśnić, co działo się potem. Chwile wstrzymywała łzy, ale później szczęśliwie poczuła, jak jej ręce zostają uwolnione. Trzymała sznury dalej, żeby strażnicy nie nabrali podejrzeń, jednocześnie nabierając nieco nadziei. Uda im się. Na pewno się uda.

- Dziękuję za troskę, panie Hunmarze - powiedziała, starając się brzmieć na silniejsza, niż w istocie była. - Jestem pewna, że dam radę iść, nic innego teraz nie ma znaczenia. Musimy po prostu się stąd wydostać i... i wszystko będzie dobrze, prawda?

Długo, długo później, gdy już była rozwiązana, pani d'Oxantres znów się odezwała, ponownie zalewając umysł dziewczyny słownictwem, którego nie pojmowała. O cokolwiek chodziło, teraz nie należało się ruszać, ani zwracać na siebie zbytniej uwagi, tylko czekać. Czekać i milczeć. To właśnie Yoel zamierzała robić, póki nie pojawia się następne polecenia.


http://i.imgur.com/GpVicNP.jpg
100 denarów
>mówi lekko zachrypniętym głosem<
>EVENT: aktualnie zasłonięte uszy i lewe, fioletowe oko<

Offline

 

#34 2016-09-11 23:38:58

Hontharon

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

W ciemności wieczora odezwała się szarodzioba sowa, która namawiała wiatr do koncertowania. Cichuteńkie trzeszczenie obróżek na karkach obozowiczów wtórowało rewii wichru i stworzenia z boru za stanicą. Ziemię we wnętrzu częstokołu zasnuwała motanina złożona ze skrawków sznura, nieróżniąca się za bardzo od armii zaskrońców. Czułościom, rozmowom i smętności stało się wreszcie zadość. Coen zerknął na szczura, co otarł mu się właśnie o zabłoconą ciżmę. Potem zasię skierował wzrok na Ines, która wraz z Zakonnicą zbliżała się do krańca ostrokołu. Pochodnia znów minęła otwór w barierze z żerdzi i udała się tą samą ścieżką dokoła. Oddalona od więźniów czata również robiła to, co zawczasu – nie zważała na skazańców. Donna d'Oxantres cichcem dostała się na zewnątrz, odwróciła się na moment do swoich rodaków i zaraz znikła w cieniach, za namiotami strażników. Ines też nie marnowała czasu i odmaszerowała w inną stronę. Ona też odeszła w mroczność i wkrótce Coen stracił swą umiłowaną z oczu. Ścichło nawet światło rubinu w obrączce. — Zaraz wrócą — zaskrzeczał, choć chciał zabrzmieć mężnie, donośnie. — Czekać na znak.

Wrzasnęła sowa, znowu, ale to nie to, nie na taki anons kazano im oczekiwać. Lutnista zmierzwił szczurowi siwą sierść na brzuszku, a ten wtarabanił się mu do kieszeni. Żadna z dam nie dała o sobie znać od dwu minut. W trakcie dwu minut Coen znalazł sobie zwierzaczka. Chciał nazwać futrzaka – nie wiedzieć czemu – Białym Płomieniem Tańczącym Na Kurhanach Wrogów, acz zdało mu się to nienowe i nieco kuriozalne i trudne do zdrobnienia, więc dał mu na imię Jacuś. Razem z nim oraz resztą czekał na wezwanie.

Nie minęło sześćdziesiąt sekund i wróciła Ines, a zaraz za nią cenzorka. Stercząc na froncie obmurowania, ciemnowłosa zamieniła ze służką Sakira dwa słowa i zamachała do nich, do Herbian, dłonią zwróconą do dołu. Coenowi zadrżało serce. Są wreszcie! Można uciec! Ona... cała... zdrowa...

Szczur udziabał rudzielca w udo. Aua!

Na zewnątrz zmrok rozlewał się na ścianach namiotów i drzewach, które zasadzono tam dawno, dawno temu i w większości, wbrew zaleceniom druidów z Kaedwen, zerżnięto. Coen ostrożnie stawiał krok za krokiem za ostrokołem. Nie widział wartownika ze zniczem, a madamme referendarz wciąż mówiła mu, że muszą się streszczać. A on, co zrozumiałe, chciał się dostać na wolność w miarę żwawo – zanim wachta dostrzeże ich nieobecność, zanim ich również wsadzą na wóz i zawiozą w nieznane. Chciał, acz znów stało się COŚ.  — Co to? Lutnia? — Balladzista stanął w bezruchu. Z centrum obozu istotnie docierało amatorskie, nieudane, niezdarne brzęczenie strun. Zamarł z dłonią na ustach. —  O kurwa, o kurwa, Bella! Szmaciarze! Ja im dam do wiwatu!  — Ozwał się z obcą sobie werwą oraz heroicznością i zerwał w stronę złodziei. Wrzała w nim złość.

Offline

 

#35 2016-09-12 11:59:55

Hunmar

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Kapłan słysząc słowa Yoel kiwnął głową i wrócił powoli na miejsce w którym siedział wcześniej. Dziewczyna była poturbowana, ale nie miała złamań ani rozległych ran. Pewnie da radę iść, ale bieg może spowodować u niej krwotok wewnętrzny. Oby tak się nie stało.

Hunmar zamknął oczy usiadł na klęczkach i pogrążył się w modlitwie. Mijały minuty a kapłan nie czuł nic. Utracił łaskę. Utracił moc. Gdzie jesteś? Nie usłyszał odpowiedzi na usilnie zadawane pytanie.

Słońce w końcu zaszło pogrążając wnętrze ostrokołu w mroku. Plany należało zmienić w czyny tak więc inkwizycja wraz ze wsparciem ruszyła na zwiad.

- Ja pójdę ostatni… - wyszeptał do pozostałych więźniów.

Krasnolud wciąż miał w pamięci śmierć pewnego mężczyzny w dolinie śnieżnych elfów. Śmierć do której by nie doszło gdyby nie jego niezdarność. Za grosz nie mógł sobie przypomnieć jak ten mężczyzna miał na imię. Pamiętał za to ze szczegółami jak jego głowa toczyła się po ośnieżonej ścieżce znacząc szkarłatny ślad.

Ines wróciła dając znak, że droga wolna. Pierwsza ruszyła Yoel, dalej Coen i Anjean. Nadeszła kolej kapłana. Wychylił się ostrożnie zza ostrokołu sprawdzając czy aby na pewno droga jest wolna. Faktycznie pole przed ostrokołem było puste. Hunmar nie mógł uwierzyć ich szczęściu i w duchu chwalił niekompetencję straży, która w tym konkretnym przypadku była na jego rękę. Ktoś pewnikiem straci za to głowę. Nie czas jednak rozmyślać nad cudzymi problemami.

Krasnolud stawiał uważnie krok za krokiem. Starał się iść szybko ale nie biec by na coś przypadkiem nie wpaść i nie zrobić rumoru, który zgubi całą ucieczkę. Wszystko szło nad wyraz dobrze. Grupa przemieszczała się zostawiając między sobą nieduże odległości. Gdy wtem ni z tego ni z owego Bard zatrzymał się w miejscu niby rażony paraliżem. Idący zaraz za nim Anjean, z rozpędu niemal w niego wpadł ostatnim wysiłkiem wymijając go z lewej strony. Gdy Hunmar doszedł do tego miejsca Bard już szarżował w stronę obozu. 

- Na Sulona! Co on robi? - Kapłan przewrócił oczami i spojrzał w kierunku kobiet które oddaliły się w mrok nie wiedząc pewnie co tu zaszło. Może to i dobrze. Niech przynajmniej one będą bezpieczne Nie było czasu na opracowanie planu. Hunmar spojrzał tylko bezsilnym wzrokiem na Anjeana i ruszył za Coenem. Nie było szans żeby go dogonił, ale starał się go nie spuścić z oczu. Krył się w cieniu gdzie tylko mógł i obserwował przebieg zdarzeń.

Ostatnio edytowany przez Hunmar (2016-09-12 13:01:01)

Offline

 

#36 2016-09-21 11:41:21

Hunmar

Rozbitek

Re: NA OBCZYŹNIE

Nie było najmniejszych szans na to by krasnolud dogonił Coena. Bard biegł jak szalony w stronę ogniska znajdującego się w centrum obozu. Hunmar za wszelką cenę starał się nie spuścić go z oczu. Widział jak mężczyzna podnosi z ziemi kamień. Jak podchodź coraz bliżej kręgu światła rzucanego przez palące się kłody. Jak zachodzi od tyłu jednego ze strażników brzdąkającego na lutni. Kapłan stanął jak wryty. Nie udało mu się powstrzymać barda. Ludzi takich jak Coen trzyma się szczęście i wychodzą fartem z niejednej opresji. Pewnikiem będzie tak i tym razem.

Strażnik siedzący naprzeciw brzdąkającego nagle zarwał się na równe nogi, chwycił nabitą kuszę i zaczął krzyczeć coś w kierunku barda. Mężczyzna orientując się, że jego plan nie wypalił spróbował jeszcze wyrwać swoją lutnię z rąk marnego grajka.

Cięciwa brzdąknęła Coen zatoczył się o krok w tył i upadł na plecy. Krasnolud spuścił oczy ku ziemi. Sulonie umiłuj się nad jego duszą.

Podniosła się wrzawa. Cały obóz stanął na równe nogi.
By móc opłakiwać umarłych musi żyć dalej. Trzeba stąd uciec. Krasnolud wziął głęboki oddech obrócił się na pięcie i… pierwsze co zobaczył to czarne zęby stojącego przed nim strażnika. Potem poczuł ciepło rozlewające się po jego podbrzuszu. Gdy spojrzał w dół ujrzał połowę długości głowni krótkiego miecza wystające z jego ciała. Pod kapłanem ugięły się nogi. Żołnierz wyszarpnął swój miecz z rany.

Krasnolud był bez sił, ale świadomość pozostała. Czuł ciepło rozlewające się po jego ciele i wsiąkające w materiał ubrania. Strażnicy przeciągnęli go po ziemi i rzucili obok ciała Coena. Jak się okazało bard żył jeszcze. Bełt wystawał z jego klatki piersiowej a mężczyzna ostatkiem sił próbował łapać powietrze niby ryba wyrzucona na brzeg. Przebite płuco – odma. Jego własna sytuacja nie była wiele lepsza. Zabije go albo brak krwi albo zakażenie wewnętrzne.

Przed nimi stali strażnicy. Jeden z nich, ewidentnie wyższy rangą, spacerował w tę i nazad krzycząc coś na pozostałych. Świszczący oddech barda ewidentnie mu przeszkadzał gdyż co rusz zatrzymywał się i patrzył w milczeniu na więźniów zastanawiając się co z nimi zrobić. W końcu podjął decyzję. Stanął butem na klatce piersiowej barda, wyciągnął z cholewy krótki nóż i szybkim ruchem poderżnął mu gardło.

Krasnolud zamknął oczy i zaczął się modlić. Po chwili poczuł ucisk na klatce piersiowej a na szyi ukłucie które szybkim ruchem przesunęło się przez całą jej szerokość. Nim kapłan stracił przytomność poczuł jeszcze w ustach swoją własną krew.

Spoiler:

To był mój ostatni post w tym wątku. Dziękuję całej ekipie tego forum za to, że przyjęliście nas w biedzie pod swoje skrzydła. 'H e r b i a' odżyła i czas wracać do siebie. Krasnolud będzie kontynuował swoją przygodę w tym wątku ale nigdy nie zapomni o wydarzeniach w świecie Wiedźmina.
Pozdrawiam i dzięki jeszcze raz!

Offline

 
POLECAMY: Herbia PBF Everold

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.politologia07.pun.pl www.moherpowerpaintballteam.pun.pl www.zslia.pun.pl www.pokemon-adventure.pun.pl www.rymy.pun.pl