Licho - 2014-12-08 19:14:00

http://oi60.tinypic.com/fattle.jpg



Wielka miejska giełda — ostatek życia w podupadającym Starym Mieście. Wcale żwawy ostatek, bowiem w tę najlepiej zachowaną część dzielnicy i szeroką, wybrukowaną aleję co dzień ściągają setki, nawet tysiące mieszkańców oraz przyjezdnych. Novigrad jest celem kupców, handlarzy i wielkich przedsiębiorców pośród największych z północnych miast, zaś giełda jest ich celem w Novigradzie. Ciągnie się przez zachodni skraj Starego Miasta i kończy olbrzymim, kwadratowym placem, otoczona z dwóch stron przez rzędy zabytkowych kamienic, starannie odnowionych z kieszeni inwestorów. Niegdyś domostwa mieszczańskich elit, dziś pełnią rolę przede wszystkim magazynów, cekhauzów, domów towarowych i urzędów celnych bądź lombardów. Małe banki i izby pożyczek wyglądają zza każdego rogu.

Na giełdzie lza w jeden dzień z przeciętnego przedsiębiorcy stać się prawdziwym magnatem lub stracić cały dorobek swego życia. Każdego dnia zjawiają się tam nowi inwestorzy, a pieniądz płynie nieprzerwanie, uśmiechając się do jednego, drugiemu w tej samej chwili czmychając sprzed nosa. W miejscu tak gwarnym i pełnym narodu nie brak ludzi gotowych wykorzystać to do ostatniego grosza. Swojego lub cudzego.

Morria de Helt - 2015-01-04 13:05:25

Młoda powierniczka woli wiecznego, palącego ognia, który trawił mrok, spacerowała sobie po rynku, zaglądając to tu to tam. Oglądając przedstawienia sztukmistrzów, słuchając muzyki i bajdania bardów. Było gwarno, tłoczno, a słońce prawie było w zenicie. Tak dawno nie miała sposobności do tego, żeby przejść się gdzieś sama, bez ciekawskich spojrzeń nikogo. W końcu mogła zrobić coś dla siebie, zrobić coś na co miała ochotę. Zawitała do kramu sklepikarza, który handlował słodyczami, kupiła trochę orzechów w czekoladzie i suszonych owoców, które uwielbiała jeść. To była miła odskocznia od ciągłych ćwiczeń, wart. Przystanęła na chwilę przy jakimś mężczyźnie, który grał na flecie zasłuchując się w muzyce.

Dziki Gon - 2015-01-04 14:37:49

Nie zauważyła, gdy nadeszli od tyłu. Dwóch rosłych mężczyzn wyrosło tuż za dziewczyną na tyle blisko, że mogła poczuć ich oddech na swoim karku. Pierwszy z nich, trochę niższy i wyraźnie grubszy, swoją aparycją przypominał knura, nawet śmierdział jak on. Stał nieco bliżej Morrii, mlaskając co jakiś czas grubymi, czerwonymi ustami, w których stare, zeżarte próchnicą zęby policzyć można na palcach jednej ręki. Drugi mężczyzna, wyższy i chudszy, zdecydowanie odbiegał wyglądem od grubasa. Twarz miał szarą i naciągniętą, pociętą zmarszczkami. Nos świecił niczym czerwona latarnia, wystające zęby i rozrzedzony wąs dokładały jeszcze do szczurzej, lekko przygarbionej sylwetki. Obaj ubrani byli w ciemne łachmany, ukryte pod dużymi, skórzanymi kurtami w kolorze czerni. Na głowach wisiały stare, podarte czapy, pod którymi kłębiły się kępki czarnych, tłustych włosów. Morria poczuła ich spojrzenia na swoim ciele, wiedziała, że na twarzach gości zaległy obleśne uśmiechy.

-Witamy piękną panienkę... Może panienka się zgubiła? Chętnie ja i Oczybor, tutaj obecny, odprowadzimy panienkę... Gdzie by chciała panienka... Miasto niebezpieczne, wielu zbirów się kręci, a panienka sama, samiuteńka jak palec, paluszek...- Zaśmiali się grubym, ochrypłym śmiechem, zbliżając się delikatnie do dziewczyny. Czuła ciepło ich ciał, obrzydliwy oddech na karku. Nikt na całą sytuację nie zwrócił uwagi, gwar wzmagał się z każdą chwilą - można było odnieść wrażenie, że oprócz Morrii i dwóch bandytów na rynku nie ma nikogo. Dziewczyna była osamotniona, miała małe szanse zwrócić się do kogokolwiek. A panowie podchodzili coraz to śmielej, coraz to bliżej.

Morria de Helt - 2015-01-05 21:19:19

Słyszała za sobą ten obskurny, obleśny głos, pełen niezdrowej fascynacji. Coś jak warkot wygłodniałych wilków, które upatrzą swoją małą, niewinną ofiarę, by zaraz dać nań susa, wbić kły w tętnice i dać się porwać w tańcu śmierci. To jednak nie było przetrwanie, lecz tylko lubieżna potrzeba prostego motłochu. Dziewczyna odwróciła się, zobaczyła dwóch mężczyzn. Nie pomyliła się, z pewnością to nie były ani dobrotliwe elfy, które chciały jej wręczyć medal za odwagę, ni zwykły, porządny obywatel Novigradu. Samo najbrudniejsze i najbardziej smrodliwe szambo, które wylewało się z rynsztoków w nadmiarze. "To miasto się mnie boi. Widziałem jego prawdziwą twarz. Ulice to przedłużenie rynsztoków, a rynsztoki są pełne krwi i kiedy studzienki pokryją się wreszcie strupami, całe robactwo się potopi. Nagromadzony brud seksu i morderstw spieni im się na wysokość pasa a wszystkie kurwy i politycy spojrzą w górę i zakrzykną: „Ocal nas!”, a ja spojrzę w dół i szepnę: „nie”." Lecz ona nie mogła powiedzieć, nie nie była takiego charakteru, nie była ni szara, ni czarna, lecz biała, biała róża, która zawsze będzie w niej kwitła, a wieczny ogień zawsze płonąć. W tłumie było nierozważnym podjąć walkę, można było narazić ludność na niebezpieczeństwo. Musiała załatwić to bardziej dyplomatycznie.
-Wybaczcie Panowie, pochodzę z Novigradu, znam tu każdy zakamarek i uliczkę, w dodatku jestem tutaj na służbie. Z Zakonu Białej Róży.-wyjaśniła spokojnie sytuację mając nadzieję że odpuszczą, w końcu nikt normalny nie będzie się porywał na zakonnika w biały dzień, w dodatku, w mieście, gdzie jest tak mocno zakorzeniona wiara w Wieczny Ogień.

Dziki Gon - 2015-01-06 00:53:33

-Wie... Wieczny Ogień?- spojrzeli po sobie, jakby z niekrytym strachem, ale i również zmarnowaną okazją do łatwej zabawy. Jeden z nich mruknął coś pod nosem, spluwając niedaleko stóp dziewczyny gęstą, żółtawą śliną. Jak na sygnał stracili kompletnie zainteresowanie zakonnikiem - odwrócili się i podeszli na drugą stronę ulicy, do małego punktu z warzywami i mięsiwem. Często ich wzrok wracał na piękne, kształtne ciało dziewczyny, zaś usta wypowiadały najgorsze znane człowiekowi przekleństwa. Niedługo się nastali - tuż po kilku minutach można było dostrzec ich idących za samotnym, nieco podstarzałym kupcem. Kątem oka widać było, jak w całym ferworze ulicznym chudy zbir złapał biedaka za kark, szepnął mu kilka słów, po czym cała trójka zniknęła w sąsiedniej uliczce. Każda normalna osoba wiedziała, co się stanie. Najpewniej starzec straci pieniądze, a być może i życie. Pod koniec dnia młody chłystek na swoim pierwszym dniu patrolu znajdzie go - szarego starucha z poderżniętym gardłem, wyprutymi wnętrznościami, pozostawionego pośród śmieci, obrabowanego ze wszystkiego, co warte trochę grosza. Do małego, marmurowego domu z pięknym ogrodem oliwnym dotrze tragiczna wiadomość. Straż zapuka do drzwi, wyważając słowem ściany. Na wieść o śmierci ojca dwie dorosłe córki upadną na podłogę z przeraźliwym skurczem niszczącym im serca, z krzykiem pełnym bólu, szaleństwa i niedowierzania. Jeden sztylet zabije wiele osób. Będzie w stanie zmiażdżyć serca i umysły, wyważyć wielkie, mahoniowe drzwi, zburzyć marmurowy dom na przedmieściach, spalić stary ogród oliwny. Odwróci szczery uśmiech w obłąkańczy ryk, wypali łzy na policzkach, zatrzyma czas.

Zbierało się na deszcz.

-Niesamowicie ich panienka przegoniła, ny ma co!- zagadnął flecista, jakby po przyjacielsku. Dopiero teraz Morria dokładnie się przyjrzała mężczyźnie - ciemna i delikatna karnacja, duże sarnie oczy, piękny uśmiech, krótkie, migdałowe włosy. Patrzył na dziewczynę w sposób zupełnie inny niż ten, do którego się przyzwyczaiła w ciągu ostatnich chwil. Widać było w jego oczach szacunek, ciepło, a nawet i religijny żar. Uśmiechnął się ponownie, tym razem podsuwając się bliżej dziewczyny. Po kilku małych krokach nieoczekiwanie zdecydował się zawirować wokół niej, wygrywając niesamowicie skomplikowaną i równie piękną melodię. Gdy już skończył szaleńczą sekwencję, stanął twardo na obu nogach, łapiąc głębokie, ciężkie wdechy. Cały czas patrzył na dziewczynę, a z jego twarzy nie znikał szeroki uśmiech.
-Mam na imię Yasmir, choć często wołają na mnie Szczurołap. A jak Ty się zwiesz, panienko?-

Morria de Helt - 2015-01-27 11:37:40

Kobieta zauważyła blady strach w oczach zbirów i ten zawód, że nie będą mogli się zabawić z panienką de Helt. Ależ w końcu po pierwsze była to wielka panna rodu, nie do zabaw z prostactwem i kołtuństwem jakie reprezentowali ci dwaj, a po drugie, śluby. Nigdy jakoś jej to jednak nie przeszkadzało, że umrze nie zasmakowawszy w fizycznych uciechach jakie niósł ze sobą seks, ten spontaniczny czy bardziej zaplanowany, dalece było jej nawet do fantazji o tym, toć dziwne. Mawiają, że kobieta jest siedliskiem zła, nieczystości, podatna na plugawe praktyki i zabawy erotyczne z diabłami. A może to było tylko tak, że to mężczyźni dorabiali sobie swoją samczą ideologię, by przykryć oraz obarczyć kobiet swoimi słabościami? Cież to oni, byli rozpustni, pożądali, gwałcili i zabijali. Och przewrotności losu, na Wieczny Ogień, toż to oni byli rozpustni, nieczyści i plugawi. Jak może być inaczej, kiedy mężczyzna czerpie satysfakcję z wymuszonego seksu na bezbronnej kobiecie. Jakąż winą jest to, że jest ona ładna, a on pożąda? Morria zwyczajnie ich nie rozumiała, może była zbyt młoda, zbyt niewinna, zbyt pochłonięta walką z mrokiem jako mała biała róża, która wyrastała spośród cierni Novigradu, złego, zepsutego miasta, które cuchło krwią, mordem i tanimi dziwkami w porcie. A może to status społeczny z jakiego się wywodziła? Odwróciła się od nich, nie chciała nawet na nich patrzeć. Przyprawiali ją o mdłości. Chmury coraz bardziej gęstniały, szarzały a słońce skryło się za nimi, przygasło niemal jakby miało się zaraz schować za horyzontem. Zwiastowało to szybką zmianę pogody i lepiej byłoby już wracać do kwatery głównej, kiedy jednak usłyszała głos grajka, który niespodziewanie się do niej odezwał. Zdziwiło ją to, a jeszcze bardziej została zaskoczona, kiedy się zbliżył, odruchowo cofnęła się o krok nie wiedząc jakie ma zamiary muzyk. Po spotkaniu oprychów była o wiele czujniejsza mimo tego, że nie wyczuwała zagrożenia, postanowiła zachować dystans.
-Jesteś artystą?-zadała beznadziejnie głupie i wymijające pytanie. Jakże niegrzecznie. Nie odpowiada się pytaniem na pytanie. Zreflektowała się natychmiast.
-Jestem Morria.-nie chciała zbyt wiele o sobie zdradzać przypadkowemu mężczyźnie, który nie wiadomo czemu do niej zagaił. Nadal była zdystansowana i czujna. Coś mówiło jej, by mu nie ufać, a może to po prostu zwykłe przewrażliwienie wywołane przez oprychów.

Dziki Gon - 2015-01-27 13:37:14

Yasmir rozszerzył oczy w zdziwieniu, po czym stanął w lekko przygarbionej, smutnej pozycji. Ale nic to, skoro za chwilę wybuchnął czystym, głębokim śmiechem, świecąc wszędzie swoimi białymi, równymi zębami. Zdążył zachwiać się kilka razy, zanim stanął pewnie na nogach. Starł z twarzy łzy, poczochrał się po migdałowej głowie.-Ar.. artystą? Och nie! Jam jest Yasmir, syn Jonasza, wojownik Północy, Cień Wśród Drzew!- przybrał szermierczą pozycję, wymachując fletem w stronę dziewczyny. Cięcie z lewej, obrót, wyjście w górę z jednoczesną in-quartatą - nie były to bynajmniej ruchy nowicjusza. W każdym spięciu mięśni dało się wyczuć gładkość, opanowanie mistrza. Chłopak tętnił życiem.



-Ale... to było dawno i nieprawda! Wyznam Ci tajemnicę... tak naprawdę jestem wędrownym grajkiem. Ta cała szopka z wojownikiem to tylko przykrywka, ale ci! Nikt nie może się dowiedzieć!- Znów zrównał z nią spojrzenie, przeczesał włosy. Miał ochotę na dłuższą pogawędkę z piękną panną, ale gdzieś z tyłu głowy, z najgłębszego miejsca w umyśle coś pulsowało. Słaby i chichy tętent nie pozwolił o sobie zapomnieć. Starał się wyrzucić go z głowy, ale nie było to możliwe. Zresztą wydawało mu się, że panna zwyczajnie nie widzi w nim niczego interesującego. Przysiadł na bruku i zdawać by się mogło, choć było to niemożliwe, że osłabł. Brakowało mu sił, zapału do życia. Nie raczył nawet się uśmiechnąć, zaszczycić Morrię swoim pięknym, jelenim wzrokiem. -Piękne imię. Jak na piękną kobietę przystało. Ale widać, że panienka, Morrią zwana, ma dużo spraw na swojej głowie, nie będę tedy przeszkadzać! Oh nie!- Yasmir kiwnął głową. -Jeśli natomiast muzyka się podobała, wtem proszę o grosz, a nawet grosik! Trza mieć z czego żyć, a i tonący potrafi chwycić się pirackiej szabli...-

Morria de Helt - 2015-01-27 14:18:28

Chłopak był żywy, energiczny, entuzjastyczny. Widać nie wygasła w nim wola życia, tak jak w większości mieszkańców Novigradu, co mogła tłumaczyć tym, że prowadził dość zmienny tryb życia, pełen przygód. Wyciągnął do niej flet i wykonał dość skomplikowany wymach nim. Kobieta nie chciała po sobie zdradzić zdziwienia, jego umiejętnościami, szczególnie, że później zaprzeczył, iż kiedyś był wojownikiem. Jego postać z minuty na minutę stawała się dla niej coraz bardziej tajemnicza i przez to w jakiś sposób pociągająca. Sama nie wiedziała, co to za dziwne uczucie, chęć poznania go może nieco lepiej, niż każdego grajka na ulicy, ale on przecież nie był każdy. To on do niej zagaił, a ilu muzyków tak robi? Nie zbyt wielu. Chciał tylko porozmawiać, zaczął od grzeczności, na co ona odpowiedziała również pewną formą uprzejmości.
-Skoro mówicie panie, że z wojskiem macie niewiele wspólnego, bowiem to daawno i nie prawda, to powiedzcie mi, skąd znacie te ruchy? Nie uwierzę wam, że w Oxenfurcie na wydziale sztuk pięknych uczą szermierki.-po raz pierwszy się uśmiechnęła tym razem szczodrze i serdecznie. Było w jej osobie coś niezwykłego, co pociągało mężczyzn, czy to to, że służyła w zakonie, miała krótkie, jasne włosy niemal białe? Muzyk, usiadł zrezygnowany na ulicy, jakby stracił nadzieję, że w dzisiejszych czasach ktoś taki jak on może wzbudzić zainteresowanie.
-Dziękuję ślicznie za komplement, wygadani jesteście nieludzko.-przerwała na chwilę, zastanawiając się, czy obdaruje grajka pieniędzmi po czym się uśmiechnęła lekko, niezauważalnie, unosząc jeno kącik ust, co dodawało jej zawadiackiego wyglądu.
-A pewnie, pewnie, jeno najpierw mi coś zagrajcie. Może coś o Wiecznym Ogniu? Możecie panie zmyślać, ja się nie obrażę.-jej oczy załyskały entuzjazmem. Od dawna nie czuła się swobodna, czuła, że praca ją bardzo męczyła, dopiero teraz jakby się pozbyła brzemienia stresu.

Dziki Gon - 2015-01-29 00:03:34

Pytanie o mistrzowską technikę minęło Yasmira niczym pojęcie kąpieli przeciętnego chłopa. Zdawał się nie usłyszeć pytania, choćby i zostało ono zadane kolejne kilka razy. Usłyszawszy ciepłe słowa chłopak wystrzelił jak z procy, stając przed Morrią z nową dawką energii, z jeszcze większym uśmiechem i z jeszcze bielszymi zębami. Chwycił swój instrument w dłoń, wykonał kilka delikatnych pchnięć i ataków, przecinając powietrze - wyraźnie ironizował, nabijając się nieco z dziewczyny. Ale po jego twarzy było widać, że śmiech ten, choć nieco zduszony, był jak najbardziej szczery i nieco pobłażliwy. Uderzył butem w bruk i zaśpiewał, przecinając każdy wers wysokim, aczkolwiek szybko schodzącym w dół staccato:



"I spojrzała na mnie biała,

Pełna strachu, krwi i krzyku,

Pod powieką wątła, słaba,

Toż to jej krwi teraz pragną!



I choć mrok mieszka wokół,

Ogień bucha, łaknie życia!

Boś nie sama w czarnym mroku,

Cienie duszą nie zawładną!"




Melodia kąsała przeraźliwie umysł, sycąc kolorami, burzą wspomnień. Zanim Yasmir skończył występ, zdążyła się zebrać spora grupa osób. Skupiła się jednak ona nie na pieśni, a na pobliskiej uliczce. Słychać było gorączkowe krzyki, nawoływania, zduszone szlochy. Z urywanych w gwarze wypowiedzi można było wywnioskować, że ktoś znalazł zmasakrowane ciało szanowanego kupca, obdarte ze wszelkich kosztowności. Wrzawa zdawała się kołysać wśród zebranych, pełznąć od jednego człowieka do drugiego, aż w końcu, przynajmniej tak się Morii zdawało, przybywało i do niej. Podniosły się głosy. Ktoś krzyknął, że chwilę wcześniej widział tą białą dziewczynę w towarzystwie dwóch zbirów. Tak, tych samych, których widziano z ofiarą. Tłum może i nie był skory do pomocy, ale do osądu - już tak. Anonimowość nadawała mu niespodziewaną siłę, zaś ta, wymieszana z głupotą ciemnego ludu, potrafiła nieść spustoszenie. Teraz na nic się nie zda Wieczny Ogień. Cała nadzieja we własnych nogach. Yasmir chwycił kurczowo dziewczynę za rękę i pociągnął ją w drugą stronę ulicy. Morria widziała jego spojrzenie na nadchodzący tłum, który powoli się rozpędzał w ich stronę.

Morria de Helt - 2015-01-29 12:06:03

Słuchała pięknej ballady, daleko pogrążona w świecie imaginacji, gdzieś, gdzie dawno nie była, chyba jako dziecko. Dzieckiem już jednak nie była, tylko kobietą, która właśnie poczuła, że może w wilczej zamieci znaleźć duszę, w której płonie Ogień. Na tyle zapadła w myśli, że nie słyszała nawet krzyków, nie zauważyła krzątaniny ludzi na placu, ocknęła się kiedy, chłopak skończył grać, a i ona poczuła, że łapie ją za rękę i wiedzie w głąb uliczki. W pierwszym momencie, była zdezorientowana, lekko przestraszona nagłą gwałtownością chłopaka, lecz po chwili zauważyła tłum gapiów, krzyki, głośne rozmowy. Prócz tego co werbalne wyraźnie wyczuwało się złość, gniew, rozpacz i gotowość do zrywu. Takie sytuacje najlepiej, trzeba było załagodzić w samym zarodku. Jej krok przyspieszył, stał się stanowczy. Z trybu słodkiej, zasłuchanej marzycielki przeszła do swojego normalnego trybu, zakonniczki. Twardej, nieco szorstkiej, zdecydowanej.
-Odsunąć się, przejście, przejście, no dalej!-warknęła zdecydowanym, władczym tonem jak do młodych zakonników podczas ćwiczeń z szermierki.
-Proszę mnie przepuścić, jestem z Zakonu Białej Róży.-powiedziała łagodniej przedzierając się przez tłum spoconych, śmierdzących ciał obwiesiów, gapiów, sklepikarzy, którzy otoczyli ciało korowodem jak na jakimś pochodzie.
-Prosiłabym cię, byś poszedł do kwatery i powiadomił resztę zakonników, żeby przybyli ze wsparciem.-rzuciła rozkaz muzykowi, który tu ją przywiódł. Teraz trzeba było zachować spokój. W końcu przedarła się do ciała.
-Proszę się odsunąć od zwłok o kilka kroków.-wydała polecenie do tłumu i sama rzuciła okiem na denata, by móc jak najwięcej zapamiętać szczegółów. Nie znała się zbytnio na sekcji, ale pewne informacje mogły być cenne w późniejszym dochodzeniu, głębokość ran, umiejscowienie. Nie nowością było, że ludzie się zarzynali od wieków i pokoleń, lecz równie dobrze, mógł być to jakiś bardzo śmiały potwór, który ma możliwość zmiany wyglądu, omamienia ludzkiego umysłu.

Dziki Gon - 2015-01-29 21:08:14

Tłum delikatnie się odsunął, tworząc wąski korytarz. Morria, wchodząc dzielnie między ludzi, poczuła silny uścisk na ramieniu. W pewnym momencie ręka pociągnęła ją do tyłu, z dala od gapiów, w uliczkę tuż za straganem z owocami. Trwało to nie dłużej niż sekundę. Stała między wysokimi budynkami, ramię piekło jak cholera. Yasmir po raz kolejny pokazał, że bynajmniej nie zalicza się do ludzi zwykłych. Jego siła i aparycja wykluczały się całkowicie.

-Oszalałaś!? Ludzie i tak są wystarczająco wściekli na zakon! Napięcie jest tak duże, że można je kroić nożem! A Ty jeszcze wyjeżdżasz, że jesteś jedną z nich!? Daj spokój, Ci ludzie byli gotowi na lincz za wszelką cenę!- Yasmir starał się nie krzyczeć, ale słabo mu to wychodziło. Schował flet w spodnie, wziął kilka głębokich oddechów i przeprosił dziewczynę. Szczerze. Wyjaśnił jej jednak, że powinni się stąd jak najszybciej zabrać. On i miejscowy dowódca straży nie darzyli się szczególnie pozytywnym uczuciem, co mogło by mieć duży wpływ na fakt, że na miejscu zdarzenia jego poplecznicy spotkaliby Szczurołapa. Powiedzieć, że Yasmir miałby przesrane, to tak jakby nic nie powiedzieć.

Zaczął iść pośpiesznie w stronę uliczki wychodzącą na plac po drugiej stronie. Po kilku krokach odwrócił się do dziewczyny, spojrzał w jej piękne oczy, po czym roześmiał się zdawkowo, odzyskując spokój. -Czy panienka Morria miałaby zachciankę ze szlachcicem Yasmirem, synem Drana, uciec jak najdalej, czy raczej woli towarzystwo wideł i pochodni? Domyślam się, że wybór ten prostym nie jest, ale czasu na rozmysł jest mało!-

Kawka - 2015-03-29 22:13:57

Oślica wydała z siebie charakterystyczny zew kiedy ktoś dotknął ją po zadzie rulonem jakiegoś taniego szarego materiału. Zwierzę nie omieszkało odpłacić się nieostrożnemu tragarzowi i wyrzuciło tylne kończyny w powietrze. Na szczęście była już osłem drugiej młodości i źle oceniła odległość, a jej wykop nie był tak mocny, jakby oślicy mogło się wydawać. Dzięki czemu nie trafiła tragarza i nie zrzuciła z siebie licho wyglądającego jeźdźca. Dziewczynka podziękowała za to wszystkim bóstwom o jakich kiedykolwiek słyszała. Nie chciała zwracać na siebie uwagi. Popędziła Wiedźmę cmokaniem i obie ruszyły do przodu razem z nurtem ludzkiej, elfickiej i krasnoludzkiej rzeki ciał. Kawka była świadoma tego, że zapasy powoli im się kończą, starczą na dzień lub dwa. Przyjechanie tu było pewnym ryzykiem, ale wiedziała, że jeśli przestaną jeść, opadną z sił, będzie po nich. Nie miały już grupy, przyjaciół ani znajomych którzy pomogliby im gdy będzie już na prawdę źle. Musiała więc coś ukraść, albo znaleźć. Skłaniała się raczej ku drugiej opcji. Postępowała tak od kilku miesięcy, co sądząc po jej lichym wyglądzie i niskiej masie ciała było raczej złym wyborem. Kawka jednak ponownie oceniała za i przeciw. Ryzykować nie potrzebnie w jej przypadku także nie jest warto. Kradnące i przyłapane na gorącym uczynku  dzieci albo obija się porządnie, albo brakuje ze stada głodnych istot ulicy. Widziała takie przypadki. Nie miała zbytniej ochoty dołączyć do grona nieszczęśliwców. Chociaż czasem... czasem miała już ochotę się poddać. Rozglądała się bacznie na boki szukając jakiejś ciekawej rzeczy która mogłaby wypaść z kosza jakiejś gospodyni albo kilku pieniążków, które jakieś kupiec upuścił i o których zapomniał w pośpiechu wydając resztę. Przy takiej masie istot która się tu tłoczyła o to nie trudno. Czasem widziała jak jakiś nieuważny przechodzień niemal uderza ją sakiewką przyczepioną do pasa. Kilka razy wyciągała rękę, ale... w ostatniej chwili powstrzymywała sama siebie.
W pewnym momencie Wiedźma stanęła i zakwiczała w ośli sposób bijąc przednim kopytem o ziemię.
No tak, nie ma nic za darmo. Osioł jak to osioł był uparty, a Wiedźma w dodatku nie robiła niczego za darmo. Kawka uśmiechnęła się tylko na zaistniałą sytuację i wyciągnęła "paliwo" w postaci jabłka i podała je zwierzęciu które wyciągało ku niej pysk na ostro wygiętej do tyłu szyi.
Zatankowana stara oślica ruszyła znowu do przodu słuchając jako tako swojego jeźdźca.

Dziki Gon - 2015-03-30 18:15:49


Wiedźma stąpała leniwie z prądem motłochu, oganiając ogonem wyliniałe boki od much, kołysząc jeźdźcem i trzepiąc okazyjnie długimi, kosmatymi uszami. Czy był to jej charakterystyczny aromat, czy niezłomny upór z jakim poruszała się leniwie naprzód, oślica bezbłędnie torowała Kawce drogę przez ściśniętą między jedną fasadą kamienic a drugą miejską ciżbą. Czasem przystanęła, niepomna na szturchnięcia. Czasem denerwowała się na gwar i skwar lejący się z rozpogodzonego nieba, i zaczynała ryczeć bez miłosierdzia. Ale niosła swoją właścicielkę — albo podopieczną — niestrudzenie. Podjezdki pędzone na targ rżały dziko, płosząc się i bijąc kopytami o bruk, wiosna w powietrzu je kąsała. Oślica nie podnosiła już nawet głowy.

Tłum nagle zafalował i zaczął rozstępować się na brzegi szerokiej alei wśród przekleństw oraz splunięć. Znaczy się, Giełdą przeparadowywał ktoś ważny. Kawka miała nawet okazję popatrzeć, bo wylądowały z Wiedźmą na samym skraju stłoczonego pospólstwa i nikt nie zasłaniał jej brzuchem ni zwalistymi ramionami. Oślica też patrzyła, znudzona.

Dwóch jeźdźców otwierało zastęp na dzianetach w półderkach z haftowanej purpury, wyszytej w złotą poczwarę, która miała zdaje się wyobrażać lwa ryczącego na dwóch łapach. Skromnym okiem dziecka przypominała raczej srającego żółtego kota. Kwintet zamykało dwóch identycznie ustrojonych przybocznych, a w samym środku kłusował na siwku wymuskany blondyn z redańskim ryngrafem na kaftanie. Tak zadzierał głowę, że chyba tylko siwek patrzył za niego na drogę. Wielkie ogierzysko miało wodze nabijane złotymi guzami, zapleciony ogon i landę drogą jak mały folwark.

I kiedy zastęp znalazł się na wysokości Kawki, również poczuło zew wiosny.

Rumak zarżał, zachrapał, podwijając wargę. Przystanął i zatańczył histerycznie, targając łbem jak kowadło. Jeździec próbował z resztkami godności zachować panowanie nad szlachetnym wierzchowcem rozpaczliwymi szarpnięciami za wodze munsztuka, ale był skazany na porażkę. Nie stawało się naturze na drodze. Siwek wspiął się, a zaraz potem opadł na cztery nogi, skrząc iskry podkowami. Poniósł. Wpadł w dzianety na przedzie, te na tyłach się spłoszyły same. Buchając żądzą amorów — majestatycznie kołyszące się spod landy przyrodzenie nie pozostawiało ku temu żadnych wątpliwości — ogierzysko ruszyło w stronę Kawki. I w stronę skonfundowanej Wiedźmy.

Koń staranował przerażony tumult ludzi, pryskający spod kopyt na wszystkie strony. Ktoś zaczął wrzeszczeć, ktoś komuś dał w mordę dla uspokojenia sytuacji. Przyboczni spadali z rumaków. Blondynek kurczowo uczepiał się łęku siodła na szczycie obłąkanego z miłości zwierzęcia, a oślica ryczała rozpaczliwie, kopiąc przypadkowe ofiary. Kawkę ktoś w zamieszaniu zdzielił łokciem w tył głowy, aż przed oczami jej pociemniało.

Kawka - 2015-03-30 21:56:04

Dziewczynka obserwowała z zaciekawieniem piękne młode koniki. Znajdując powód ich płoszenia się, raczej z złym traktowaniu niż wiośnie patrzyła z pode łba na handlarzy i poganiaczy. Tłum nagle rozstąpił się spychając dziewczynkę na bok.
Bogaci ludzie są bardzo ciekawi. Niby normalni, mają ręce, nogi i głowę. Jedzą może lepiej od innych, ale koniec końców pokarm przekształca się w tą samą ohydną breję. A jednak ludzie schodzą im posłusznie z drogi, kłaniają się w pas, jakby to miało zmienić  ich życie. Ogólnie szanowani obywatele z pozycją zwykle nie szanowali nikogo, co dla dziecka było już zupełnie niezrozumiałe. Jak ktoś jest dla ciebie miły to i ty musisz być miły dla niego prawda?
Herb bogatego człowieka był niezwykle zabawny w oczach dziecka. Zachichotała widząc kotka który robił kupę. Zasłoniła przy tym usta aby nikt tego nie zauważył. Nie miała ochoty dostać, a mogła.... nie wiedziała w prawdzie kim jest ten dostojny jeździec z eskortą. Mrużąc oczy w pełni skupienia obserwowała, może nie samego jeźdźca ale konia. Był przepiękny! Niczym koń księcia z bajki który jedzie ratować jakąś zaklętą księżniczkę! Dziewczynka westchnęła z zachwytu. Wszystko byłoby wspaniale. Koń przeszedłby spokojnie przez ulicę zostawiając miłe wspomnienie. Kawka mogłaby chwalić  się innym dzieciom, że widziała najpiękniejszego konia na świecie. Który zapewne po małym ubarwieniu stałby się jednorożcem... ale no właśnie.
Koń najpierw "zaśmiał się", zapewne z herbu pana, a potem. Zrobił coś czego dziecko nie do końca rozumiało. A niedoszły jednorożec rzeczywiście miał róg ale nie w tym miejscu co trzeba, bo pod brzuchem. Kiedy niebezpieczeństwo było jeszcze daleko dziecko przypatrywało się wydarzeniu z dużą dozą ciekawości marszcząc lekko nos.
Wybuchła mała panika, która od razu udzieliła się  Kawce. Trzeba reagować jak tłum, zawsze i wszędzie, wtedy przynajmniej unika się zdeptania. Widząc zbliżającego się  ku niej ogiera pisnęła głośno gapiąc się na jego wielką jego szeroką pierś. Teraz to był demon. Przerażający potwór sypiący spod kopyt iskrami. Oślica zgłupiała. Po chwili zachowała się typowo dla siebie. Dziewczynka z całej siły starała się utrzymać na kopiącym i wierzgającym ośle. Krzyczała przy tym tak jak wszyscy w około. Ścisnęła oślicę piętami z całej siły.
-Wioo! Wiooo ! Wiedź... - bum! Dostała w głowę. Przez małą chwilę nic nie widziała, czuła tylko pod sobą oślą szyję, której uczepiła się jak najmocniej. Zupełnie jakby zależało od tego jej życie... cóż poniekąd tak właśnie było. Spadłaby... a ludzie na pewno by ją zadeptali. Albo koń... albo osioł... żadna z tych opcji nie przypadła do gustu dziewczynce. Kopnęła Wiedźmę w boki. Miała nadzieję, że oślica wypłoszy się albo jej posłucha. Wszystko byle by przestała walczyć i wyciągnęła ich z tego burdelu! Może tłum gdzieś się rozstąpił? Albo przerzedził troszkę. Wtedy gdyby oślica nie zobaczyła wyrwy spróbowała by ją tam skierować... jeśli jest oczywiście jakakolwiek droga ucieczki... ratunku.

Dziki Gon - 2015-04-04 23:05:32


Zdawało się, że sytuacja była fatalna. Chaos nie do owładnięcia, żądza ogiera niezaspokojona, a cnota Wiedźmy — stracona. Blondynowi w kaftanie z ryngrafem ramiona ześlizgnęły się z szyi rumaka i runął na bruk, huknął, jęknął, przewrócił się w agonii na drugi bok, deptany przez ludzi. Wiedźma zaryczała, siwek zarżał namiętnie. Na kopnięcie oślica zareagowała nadzwyczaj zgodnym i posłusznym skokiem naprzód, ale zaraz drogę zablokowała im wzdychająca i ochająca gawiedź, przyglądająca się zajściu spoza zasięgu okutych kopyt. Z drugiej wózek z glinianymi garnkami rozkraczył się sklepikarzowi, a garnki potłukły, co do jednego. Sklepikarz lamentował. Osaczona Wiedźma jęła bronić się przed nachalną miłością, gryząc, kopiąc i wierzgając, skoro tylko ogier jął intensyfikować swoje zaloty. Kawka zmuszona była uczepić się skąpej oślej grzywy z całych sił, by nie wylądować pod kopytami.

Pełnej krwi rumak brał się do oślicy. Gapie albo zakrzykiwali z trwogą, albo wyli ze śmiechu, ale nikt nie zdawał się patrzeć na przerażoną małą istotkę, trzymającą się grzbietu osiołka. Ktoś zbierał z bruku młodzieńca. Ktoś w końcu poszedł po rozum do łba i pomógł pachołkom od spłoszonych dzianetów dorwać wodze ogiera. Po dwóch chłopa z każdej strony musiało za nie schwycić, ale w końcu posadzili galopanta z powrotem na cztery — tudzież pięć nóg.

Zbóje, bandyty! — wył sklepikarz. — Awanturnicy! Cały towar… Cały towar, kurwa w dupę mać, mię potłukli! Ja żądam wetu!

Paniczu! Paniczu! Caliście?
Cały jest, zakuto pało, nie widać? Ręka, noga, jest i łeb. Chyba nawet dycha.
Skrócić… o głowy… obraza…
Ta. Cały, psiakrew. Ino mu się piąta klepka z szóstą przemieszała. Widno taka wasza redańska przypadłość…
Rekompensaty żądam!
Zawrzyj gębę, chamie! Przemawiasz do dziedzica margrabiego Heswimyra, pana Gelibolu!
Wasz dziedzic się właśnie zrzygał, giermku.

Trzech pachołków z wielkim zafrasowaniem podtrzymywało otoczonego wianuszkiem widzów panicza, który haftował na wykamieniowaną ulicę. Bredził przy tym o ścinaniu łbów i lwich pomstach za afront. Wiedźma oraz jakimś cudem wciąż siedząca na niej Kawka zdawało się, że miały sposobność umknąć z miejsca zdarzenia chyłkiem. Ale ostatni giermek doskoczył do nich jak gończy pies. Chwycił zwierzę za uzdnicę, a dziewczynkę za chude ramię.

Mam sprawcę, mam sprawcę! — podniecił się jak świnia w koniczynie. — Jest sprawca, paniczu! Elfka powodowała osłem, rozjuszyła szlachetnego rumaka!

…o głowę!… — reszta polecenia utonęła w strumieniu wymiocin.

Wygadany chłop ze zgromadzonej gawiedzi — ramiona miał jak tur, brodę osmaloną i ręce zniszczone robotą — zmarszczył brwi z politowaniem i odrazą. — To dziecko jest. Smarkula.

Kawka - 2015-04-05 19:23:00

Wszystko działo się tak szybko. Ogier atakujący ich w dziwaczny sposób, tłum ludzi, którzy nijak nie chcieli ich przepuścić. I Wiedźma tak strasznie ryczała zapewne działa się jej jakaś wielka krzywda... Ucieczka nie powiodła się. Dźwięk tłuczonych garnków spowodował, że spanikowała całkowicie. Nie próbowała już poruszyć oślicy. Zamknęła oczy i przytulona do jej szyi modliła się o życie. Nie ma ucieczki. Zginie tu. Może to i lepiej? Wszystko się skończy. Nie będzie zimna ani głodu... W końcu jacyś dobrzy ludzie powstrzymali straszliwego demonicznego jednorożca, któremu róg wyrastał nie stąd skąd trzeba. Oślica nieco się uspokoiła... To znaczy przynajmniej nie wierzgała. Dziewczynka nieśmiało otworzyła jedno oko, potem drugie. Zobaczyła ogiera na czterech nogach w jakiejś odległości od oślicy i wypuściła powietrze  z płuc z ulgą. Pomimo przerażenia wróciła do pionu siadając  z powrotem na grzbiecie Wiedźmy. Chwyciła za wodzę.
Mogłaby uciec, ale zapatrzyła się na leżącego na ziemi dziedzica. Powoli przerażenie znikało... zastępowała je złość. To jego wina! To on siedział na koniu. Każdy kto siedzi na zwierzęciu jest za nie odpowiedzialne! Zmarszczyła twarz, przybierając na prawdę "groźny wygląd". Na sklepikarza, za utrudnianie ucieczki  zła nie była. Ba! Współczuła mu nawet. Miała zamiar po wszystkim pomóc mu posprzątać cały ten bałagan... pewnie stracił cały swój dobytek, albo sporą jego część. Być może da jej za pomoc pieniążek?
Kłócił się jednak z nadętymi bogatymi... bałwanami.
Dziedzic zwymiotował. Dziewczynka uśmiechnęła się zwycięsko. Los jej pomógł. Dziedzic miał karę. Dobrze mu tak. Może w końcu weźmie kilka lekcji jazdy konnej i porządnie nauczy się jeździć!
Wyprostowała się dumnie na kocu rozciągniętym na grzbiecie oślicy.
Nie miała czasu ani na dalsze delektowanie się porażką bogacza, ani na ucieczkę. Jego sługa. Wrzeszczał jak opętany.
Sprawcę?! Przecież ona była ofiarą! Zaczęła wyrywać się zawzięcie ściskając równocześnie boki oślicy z całej siły. Może którejś z nich uda się wyswobodzić. Albo ... chociaż utrudni to porządniejsze pochwycenie "sprawczyń". Kawka poczerwieniała nie potrafiąc początkowo wyrwać ramienia z  żelaznego uścisku sługusa.
- Puszczaj mnie! Puszczaj bo dostaniesz! Puszczaj mnie słyszysz!?- zaryczała wściekle, po czym poniesiona przypływem adrenaliny dodała - To on nie potrafi jeździć! To jego wina!
Oczywiście miała na myśli szlachcica. Dla potwierdzania swoich wcześniejszych słów odwróciła w stronę giermka głowę. Ugryzła trzymająca ją rękę najmocniej jak umiała.
W całej tej szarpaninie, nawet nie zauważyła dobrego anioła o obliczu człowieka pracy. A szkoda, bo byłaby mu na prawdę wdzięczna... i zapewne to on był jej jedyną szansą na wydostanie się z tego szamba.

Dziki Gon - 2015-04-10 20:04:43

Wbrew powszechnie powtarzanym legendom, dzieci głos miały. To dorośli głuchli jak porażeni, ilekroć przemawiały. Podczaszy szlachetnego podrostka zdawał się tedy nawet nie usłyszeć zawodzeń Kawki o jej niewinności i szarpnął Wiedźmę w stronę poszkodowanego, podrygując i piejąc o pochwyceniu jakże groźnej terrorystki niczym podekscytowana małpa. Nic tak nie leczyło zranionej dumy, jak ukaranie kogoś nie mającego z tym nic wspólnego. A duma zrzuconego z siodła panicza bardzo ucierpiała.

Nagle podczaszy zawył, wyskoczył z dwóch nóg do góry. Szarpnął dłonią, ale zęby Kawki zostawiły w niej doprawdy imponujący ślad, jak na jej posturę i nietypowy zgryz. Nazwał jak tak, jak nigdy dotąd nikt jej nie nazwał. Zamachnął się otwartą dłonią, elfka w błyskawicznym odruchu zamknęła oczy. Ale cios jej nie dosięgnął.

Barczysty robotnik huknął giermka w skroń, aż zadzwoniło. Giermek nawet stęknął, zwiotczał i padł długi na ziemię. Siwy koń się spłoszył i znowu wyrwał chłopom, tym razem w tłum. Ludziska zaczęli wrzeszczeć, jeszcze bardziej strasząc konie i w popłochu uskakiwać spod kopyt. Niektórzy potraktowali sprawę jako zaproszenie do mordobicia szlachetnych panów, póki się nie zbiegły miejskie straże i uciecha mogła ujść im na sucho. Trzech pozostałych giermków bohatersko stanęło na ostatniej linii obrony. Panicz nadal rzygał, bełkocząc w przerwach o sądach na oślicy i o głowach na ostrokole. Kawka nie zdążyła mrugnąć okiem, kiedy na linii obrony został już tylko jeden giermek, czołgający się z resztą.

Ejże! Nie stój tak! — Jakaś dłoń klepnęła dziewczynkę w ramię, zdecydowanie za delikatna na robotnika z manufaktur lub chłopa. — Chcesz, żeby znowu cię capnęli?

Rozwichrzona, brudno-blond czupryna, przypominająca słomę, którą zgniła, zamiast się osuszyć. Chłopak miał dziurawą koszulę i wyglądał jak chudy pająk ze zbyt dużą ilością łokci oraz kolan, by poruszać się zgrabnie. Kawka nie widziała go dotąd wśród gawiedzi ze zbiegowiska, ale jego ospowata twarz była tak pospolita, że można ją było przegapić wszędzie. Poganiał małą elfkę niecierpliwymi gestami, pokazując jej drogę między ludźmi.

Kawka - 2015-04-12 12:01:02

O! Dziewczynka była zaskoczona prawie tak bardzo jak giermek. Nie spodziewała się, że jej zęby mogą wywołać aż taki ból. Poczuła niemałą satysfakcję na widok podskakującego do góry mężczyzny. Ale cóż... życie to życie, a zadany ból prawie zawsze wraca z zdwojoną siłą. Kawka widząc zbliżającą się rękę zdążyła tylko zamknąć ślepia. Nie poczuła jednak nic... Czyżby umarła?
Nie, nie tym razem. Zaskoczona zauważyła mężczyznę leżącego u kopytek jej oślicy. Potem były krzyki! Koń znowu uciekał! Elfka była całkowicie skołowana. Widziała jak ludzie walczą między sobą tłuką się jak jakieś demony w dzikim szale. To nie miejsce dla małej dziewczynki... Była tego świadoma, ale... w tej trudnej chwili irracjonalnie myślała o tym, że musi podziękować temu robotnikowi który się za nią wstawił. Dałaby mu jabłko a może dwa... Oślica coraz bardziej się denerwowała, a jej właścicielka szukała w gąszczu ludzkich ciał tego jednego miłego pana który uratował jej życie. Wiedźma kopnęła kogoś i zakiwczała. Linia obrony panicza już dawno padła. Wtedy coś ją zaczepiło.
Chłopak nieco podobny do Talara, niemalże od razu wzbudził jej zaufanie. Wszystko co było brudne, obdarte i miało blond czuprynę dobrze jej się kojarzyło.
-Eeee, nie... racja...och... dzięki. - wymruczała wyrwana z dziwacznego transu wywołanego obserwacją tłukących się na wzajem ludzi. Ścisnęła mocno oślicę łydkami poganiając ją w ten sposób.Wiedźma ruszyła pokracznym galopem wybierając roztropnie drogę pomiędzy dzikim tłumem i szerokim łukiem omijając spłoszone konie. Nie obracała się za siebie chciała się stąd wyrwać, czując beznadzieję sytuacji w której się znalazła. Miała wyrzuty jednak wyrzuty sumienia, że zostawiła tam bez pomocy dobrego robotnika oraz chłopaka który jej pomógł się otrząsnąć. W sumie może Wiedźma, pomimo, że był duży zdołałaby unieść ich oboje? A co by jej to dało? Nic mogłaby być złapana... a jakby się przyczepił to i tak by umarł za niedługo. " Bez sensu mieć  jakichkolwiek kolegów" pomyślała smucąc się przy tym. Albo radzisz sobie sam albo umierasz, proste. Ten robotnik był jednak głupi skoro tak się narażał. Skoro zrobili mu krzywdę do tego wina. Czuła, że sama zbliża się jednak do drugiej opcji, umierania. W środku czuła przytłaczający ją smutek, była też świadoma tego, że nie radzi sobie najlepiej, a dzisiejsze wydarzenia jeszcze bardziej pogorszyły jej sytuację. Może ktoś ją rozpozna? Skojarzy jako tą która spłoszyła konia? Wtedy znowu ją dorwą i nie wiadomo co się stanie... A może skoro jest elfem... Słyszała wielokrotnie jak psioczący na ten gatunek ludzie wrzeszczeli, że szpiczastousi powinni wracać tam gdzie ich miejsce, do lasu... Może tam będzie jej lepiej? Skoro jest elfem powinna być stworzona do życia w lesie.
Oślica, jeśli oczywiście udało im się wyrwać z gąszczu przerażonych ludzi i koni zwolniła do kłusa a następnie do stępa. Jej pysk przybrał ten sam znudzony wyraz pyska jakby nic się nie stało.
Dziewczynka i oślica miały dość przygód jak na jeden dzień. Bały się, że ktoś może je rozpoznać... że znowu rozwienie się z tego jakaś burda... i tym razme nie uda się zbiec. Cóż pora było im opuścić ukochane miejsce pełne obfitości w którym zawsze jakieś nadgniłe jabłko spadło na ziemie i można było je schrupać. Pora pożegnać je na jakiś czas... Będzie ciężko, ale życie jest jednak chyba ważniejsze niż pełny żołądek... no chyba, że pusty żołądek prowadzi do śmierci... Na razie jednak nie ma się czym martwić. Jakoś chyba dadzą sobie radę...
Chyba.
Dziewczynka i oślica zniknęły w ciemnej , brudnej uliczce.
/zt

Kawka - 2015-05-08 19:09:41

******************************************************************************************
Po dłuższym czasie dziewczynka wróciła w to przeklęte miejsce. Szczerzę powiedziawszy to bała się... bała się tego, że zetną jej głowę... że ktoś ją rozpozna i będzie chciał oddać złemu paniczowi. Albo, że nadjedzie wściekły jednorożec którego róg zwisał z dołu brzucha i dyndał. Zaatakuję Wiedźmę ponownie i tym razem nie uda jej się uciec spod jego kopyt.
Postanowiła więc nie wsiadać na Wiedźmę. Bo właśnie tak ludzie mogli ją zapamiętać, na ośle. Ubrań nie zmieniała bo innych nie miała, osła też nie przefarbowała, także pozostawała iść na własnych nogach. Wiedźma powoli z znudzonym wyrazem pyska człapała za dwójką ludzi i elfem w ogóle nie przejmując się tym co stało się tydzień temu. Bo czego niby miała się bać? Ogiera któremu się spodobała? Wrzeszczących ludzi? Nie takie rzeczy w swoim oślim życiu widziała. Już mało co ją ekscytowało czy przerażało. W przeciwieństwie do Kawki, która szła pomiędzy Sępem a Sową i rozglądała się nerwowo. Kiedy tylko jakiś kupiec albo żebrak spojrzeli na nią chowała się za czarnym panem, a jak dawało radę to wchodziła pod jego płaszcz. Jej nerwowość była widoczna na pierwszy rzut oka. Co prawda przy czarnym panu czuła się dość bezpiecznie, bo niby kto by go zaatakował? Wszyscy się przecież go boją. Dziewczynka była pewna, że poradziłby sobie ze wszystkimi giermkami rozpieszczonego panicza samym tylko hakiem... pytanie czy chciałby to zrobić w jej obronie... Póki co wystarczał sam jego straszny wygląd.
Szła powoli dostosowując się do tempa Sowy.
- Czy musimy szukać Mel, akurat tutaj? To bardzo niebezpieczne miejsce... - pisnęła cichutko skulona za mężczyzną. Spojrzała z nadzieją na dobrą panią bez nogi. To ona jest szefem. Może ona zmieni obszar który będą przeszukiwać. Elfka o wiele bezpieczniej i pewniej czułaby się w Czerwonej Dzielnicy albo w Porcie. Tam ludzie są mili... zwykle, a przynajmniej rozumieją problemy dziewczynki... A to... to po Nowym Mieście i Zamku ostatnie miejsce do którego by się udała. Źle na kogoś spojrzysz i tracisz głowę.

Myrtille - 2015-05-09 12:56:19

Powolne tempo ich marszu drażniło Myrthiel niewypowiedzianie. Tym bardziej drażnił ją fakt, że to ona była powodem ślamazarnego poruszania się. Niestety, o kuli nie dało się inaczej, nie na Novigradzikich ulicach, gdzie wiele pułapek czyhało i na dwie zdrowe nogi. Jeden nieuważny krok mógł się w najlepszym razie skończyć poślizgnięciem i wylądowaniem w kałuży końskich szczyn.
Dlatego Myrthiel kulała z uwagą. Nie była, mimo swojego wyraźnie jednonożnego stanu, szczególnie przyzwyczajona do poruszania się o kuli.

Giełda, jak to giełda, była zatłoczona w stopniu przyprawiającym o ból głowy, tudzież inne części ciała posiniaczone przez przepychających się handlarzy z towarami i kupców z obłędem w oczach. Kanciarze czepiali się rękawów, usiłując sprzedać niezawodną maść na czyraki, wrzody i agresywne psy. Jakiś błazen w przypływie natchnienia spróbował wetknąć jej w dłonie amulet powodujący "odrastanie tego co utracone", a gdy w nieparlamentarnych słowach zagroziła mu nagłym zgonem, przeszedł samego siebie, dodając do amuletu gratis w postaci Nalewki Magicznej. Która miała jakoby przyczynić się do wypączkowania nowej kończyny.
Myrthiel wbiła mu łokieć w przeponę, rąbnęła kulą pod kolano i wepchnęła prosto w rozkładające się mewie truchło.
Zasmarkane i zagubione berbecie czepiały się rękawów, kupcy darli się wniebogłosy, śmierdziały ryby i psujące się warzywa, skądś dobiegał nieustający świński kwik.
Wypatrzenie żółtego pątlika w tym zbiegowisku nie wydawało się możliwe.

Co tym bardziej utwierdzało Myrthiel w przekonaniu, że Mel gdzieś tu siedzi. Latający na posyłki gówniarz, gdzie indziej miałby urzędować jak nie w tym ulicznym burdelu? Tu miał szanse podsłuchać plotki, znaleźć kogoś skłonnego zapłacić za szybkie dostarczenie wiadomości, i zwinąć śniadanie ze straganów. A także, jeśli potrzeba nakazywała, ukryć się.

Ukrywała się także Kawka, co i rusz szarpiąc Honbarta za płaszcz. Z jakichś bliżej nieznanych Myrthiel powodów, jego towarzystwo wydawało się małej bezpieczniejsze niż obojętne spojrzenia kupców... no tak, ale co już ustalili w "Kelpie", oboje dorosłych uważało, że elfie dziecko należało do gatunku, aby to ująć delikatnie, naiwnych. I niewątpliwie, szczęściarzy.
Cóż to takiego tak bardzo przerażało dziewczynkę w tej giełdzie? Co ona, tłumu nie widziała, świeżo z lasu wyskoczyła na grzbiecie swojego gnuśnego rumaka?

- Niebezpieczeństwo to pojęcie względne - burknęła patetycznie, następując kulą na stopę jakiemuś natrętnemu sprzedawcy cynowych garnków. Jego krótki wrzask był bardzo satysfakcjonujący. - Czego ty się zresztą boisz? Kto tu w tłumie takiego berbecia wypatrzy, choćby i szpiczastouchego? A Honbart Mel pod płaszczem nie ma, możesz przestać sprawdzać. Przydałoby się, żebyś i gdzie indziej poszukała.
Nie przejęła się przestrachem Kawki, bo i czemu by miała. Nie zamierzała także jej zapewniać, że nie ma się czego bać. Oczywiście, było, jak wszędzie, ale jakby człowiek nic nie robił tylko się bał, toby padł trupem już w pierwszych dniach życia. Mała zresztą obiecała pomóc; i tylko dlatego szła z nimi, przecież nie zabrali jej w charakterze maskotki i żeby się pętała pod nogami.

Myrthiel nie była w końcu jakąś pomyloną kapłanką Melitele, żeby miłosiernie adoptować z ulicy elfie sieroty.

Honbart Cereza - 2015-05-10 00:14:30

Giełda. Miejsce przepychu, sprzedaży dóbr i przepływu monet, co nie za bardzo interesowało Honbarta, a zwłaszcza już ci wszyscy trudniący się tym tutaj ludzie go nie interesowali.
Nie lubi tłumów, tak jak wielu, wielu innych rzeczy. Ale przeciskanie się przez głupców którzy kręcą się tu jak muchy nad latryną irytowało go im dłużej musiał to robić.
A obecnie nie zapowiadało się na szybki koniec. Jeszcze pół biedy gdyby był zachlany.
Wtem przebija się przez ludzi niczym książę, nie bacząc kto, gdzie, po co, po prostu idzie przed siebie, rozpycha się kiedy tylko ktoś mu wejdzie pod nogi i w rzyci ma ewentualne zarzuty pod jego adresem.
Na trzeźwo zaś podjudza go każdy głupiec który przepychając się nie wiadomo gdzie wpada na niego.
Niektórzy też czasem zwykli dotykać czyichś ramion przechodząc przez większe tłumy. Honbart reagował na wszelki dotyk jak na potencjalnego złodzieja, czyli szybko i agresywnie. Oczywiście nie wyciągał na nikogo broni, ale jeśli jakiś parszywy handlarzyna tylko chciał się na chwilę czegoś podeprzeć, a tym czymś zostało ramię lub ręka Cerezy, spotykał się z natychmiastowym, mocnym odepchnięciem i gniewnym wzrokiem.
Póki co jednak nie było na szczęście aż takich tabunów ludzi, aby przeciskali się przez siebie. Za to wyraźnie przestraszona Kawka się do niego przykleiła.
Czemu przestraszona? Czort wie, Honbart nie zamierzał nawet pytać, nie miał ochoty. Nie zamierzał też jej pocieszać, nie widział takiej potrzebny jednak jak na jego obmierzły charakter dość uprzejme było już samo to, że w żaden sposób nie sprzeciwiał się temu by mała chowała się w jego cieniu.
Rozglądał się dookoła, jednak nawet jego dość pokaźny wzrost był tutaj tak przeciętnie przydatny.
-Niebezpiecznie? -Zapytał po chwili w wyśmiewczym tonie, zaraz po Myrtille.
-Skoro się boisz byle zbiorowiska handlarzy, rzemieślników, pajaców, tanich złodziei i innych obwiesi, to może być jakaś wskazówka do zbioru cech które pozwoliły ci przeżyć te dziesięć lat.
Brnęli dalej przed siebie. W niezbyt zawrotnym tempie, ale przynajmniej pozwalającym na dokładne rozejrzenie się po okolicy.
Jak już powiedział Honbart na głos, obwiesie, pajace i handlarze. To było widać głównie na pierwszy rzut oka. Dało się zauważyć również liczne stragany z jadłem i innymi towarami, oraz gdzie nie gdzie stoiska miejscowych rzemieślników, czyli bednarzy, garbarzy, grotników, łataczy, łagiewników, rogowników i innych. Dało się również poczuć woń świeżego pieczywa, a chwilami i mieszanki różnych przypraw czy żywicy. Najczęściej była to jednak woń szczyn i miasta.
Jakoż to sprecyzować woń miasta? To dość osobliwe, ale w gruncie rzeczy jest dość łatwe, po prostu lepiej nie wnikać we wszystkie rzeczy tworzące tą kompozycję zapachów. Zapewne były to miedzy innymi właśnie te szczyny, ale gdy się przechodziło przez pewne miejsca to można by stwierdzić że zasługują na osobne miejsce w hierarchii.
Nigdzie jednak nie było widać chłopaka imieniem Mel.
-Mała, rozglądaj się lepiej a nie mi płaszcz tarmosisz. -Na kogoś było trzeba zgonić chwilowe niepowodzenie, a na kogóż by to jak nie na dziecko?

Kawka - 2015-05-10 19:34:59

Dziewczynka nie znalazła ani poparcia ani współczucia u dorosłych i trzeba przyznać, że wcale go nie szukała. Nie pamiętała aby ktokolwiek się nad nią kiedykolwiek rozczulał, także braku tych śmiesznych uczuć wcale nie poczuła.
Kawce wydawało się, że wszyscy na nią patrzą, a co gorsza, że to ona wszystkich rozpoznaje i kojarzy z tamtym nieprzyjemnym wydarzeniem. O tego kupca jabłek kojarzyła! I tą małą dziewczynkę w ślicznej różowej sukieneczce! Schowała się jeszcze bardziej za wielkiego mężczyznę z tasakiem na plecach. Za nim czuła się w miarę bezpiecznie... ale dorośli naciskali aby i ona tego całego Mel szukała. Nie rozumieli jej widać... Kawka jak to Kawka postanowiła wszystko wyjaśnić. Bo przecież podróżują razem i byli taką jakby drużyną.
- Chyba w zeszłym tygodniu była tutaj z Wiedźmą. Zaatakował nas jednorożec z rogiem pod brzuchem. Taki biały, a róg był różowy... Może kojarzycie? I miałyśmy pecha bo na tym jednorożcu jechał taki chłopak który nie umiał jeździć konno i z niego spadł. Był bogaty bo miał herb, takiego kotka który się załatwiał i złych panów na zwykłych koniach. No i jako, że ten panicz nie umiał jeździć konno to spadł z atakującego nas jednorożca, który nas prawie zabił. Straszy był z jego nozdrzy wylatywał ogień, a kopyta wznieciły pożar straganu...a drugi rozwaliły. Panicz rozkazał ściąć mi głowę, ale pokonałam jego złego pana swoimi zębami to nas puścił, a potem przyszedł pan robotnik i dał mu w dziób... No i zwiałyśmy. A co jeśli ten panicz nadal chce moją głowę? Co jak co ale ja ją nawet lubię... - odpowiedziała na pytanie Myrtille.
Zmarszczyła czoło gdy Honbart zarzucił jej, że się boi. Phi.
- Wcale nie boję się ani zbiorowisk ani handlarzy ani ogólnie ludzi. Tylko panicza i jego złych panów i jednorożca oczywiście. - powiedziała przez chwilę robiąc nadąsaną minę. Po chwili westchnęła i wychyliła nieco bardziej głową zza swojego obrońcy. Jeszcze ją z drużyny wyrzucą jak pomagać przestanie... a tego by nie chciała. Fajnie jest. Jedzenie dają... i mądrzy są... Zaczęła więc się rozglądać wyostrzając swoje elfickie oczy, które jednak widziały lepiej niż ludzkie.... Szkoda tylko, że taka niska była... widziała więcej ale odległość była i tak za mała jak na jej możliwości. Spojrzała więc najpierw na Sowę... Nie, nie sumienia ją o to prosić... Potem na Sępa.... cóż mu nie omieszka zaproponować.
- A może wziąłbyś mnie na barana? Ludzie mi zasłaniają. - powiedziała dziewczynka zadzierając głowę i patrząc w twarz byłemu katowi. Pomysł wydawał się jej być przedni. Zawsze chciała być tak wysoko, a jechanie na kimś innym niż na Wiedźmie też może być ciekawym doświadczeniem.

Myrtille - 2015-05-11 23:03:24

Jednorożec z rogiem pod brzuchem. Na Melitele, Wieczny Ogień i resztę bezsensownego panteonu! Jakim cudem dziesięciolatka, zwykła uliczna sierota, nie chowana pod kloszem księżniczka, dożyła dekady nie zyskując świadomości działania "pszczółek i kwiatków"? Kolejny raz w ciągu zaledwie kilku chwil ich znajomości kobieta zadała sobie pytanie jak małej elfce udało się pozostać taką... naiwną. Uliczne dzieci które znała Myrthiel były zwykle ostatnimi istotami na ziemi które można by nazwać naiwnymi; w swoich dziesięcioletnich ciałach mieściły za to więcej cynizmu i chłodnego okrucieństwa niż niejeden siwy weteran wojenny. Dobór naturalny. Te naiwne po prostu nie dożywały drugiego krzyżyka.

To było najmniej odpowiednie z odpowiednich miejsc na tłumaczenie dziecku działania funkcji rozrodczych. A przydałoby się. Jeszcze z trzy lata, maksymalnie, jak kolejna wierząca w jednorożce zacznie się zastanawiać czy to od wzdęć jej tak brzuch puchnie. A przeludnienie i tak już było znaczne.
Myrthiel skrzywiła się w wysiłku nie podejmowania tematu "różowych rogów" natychmiast.
- Kojarzymy, kojarzymy... przypomnij mi później, to ci wyjaśnię czego ten "jednorożec" od was chciał - niemalże słychać było jak cudzysłowy opadają na miejsca. - Pana z srającym kotem też kojarzymy, ja w każdym razie. I uwierz mi na słowo, że prędko to on się tu nie pojawi.
Jak każdy, kto przy publiczności zleciał z ogiera napalonego na podstarzałą oślicę. Wątpiła, by małą elfkę ktokolwiek zapamiętał. Za to herbowego lądującego w gnoju, bo wierzchowcowi w głowie były amory? Po wsze czasy. Już teraz sprawne języki miejscowych plotkarzy dbały by legenda dotarła do uszu potomków panicza, razem z niechybnie ukutym już przydomkiem. Kariery to on już w mieście nie zrobi...

- A jednorożca pewnie już dawno wyjednorożcowali - dodała. Z jakże ludzkiej zemsty. Ta w końcu nie będzie ścigać jakiegoś szpiczastouchego obdartusa, znacznie łatwiej dokonać jej na bezbronnym zwierzęciu. No cóż, można było tylko mieć nadzieję, że zabieg przeprowadził ktoś znający się na rzeczy...

Bez szczególnego przejęcia odepchnęła kolejnego sprzedawcę Magicznego Zwierciadła Wymiarów, zrobiła unik przed tłustym kurczakiem, który w fontannie pierza wyrwał się z rąk handlarki na spotkanie wolności, i niemalże poślizgnęła się na martwym węgorzu. Na barana, Myrthiel zwróciła poważne spojrzenie na Honbarta, odzyskując równowagę pomimo ryby. Tego nie chciała przegapić. Wielki, odziany czarno i jednoręki bandzior z berdyszem na grzbiecie i elfim dzieckiem na karku. Można by ich pokazywać w cyrku, oczywiście o ile wcześniej nie ukamienują ich tutejsi rasiści.

Honbart Cereza - 2015-05-13 14:29:23

Przemierzając giełdę z rozczarowaniem i zażenowaniem słuchał dziewczynki. Już zapomniał o wieku w którym w ogóle się nic nie wiedziało o takich sprawach, zresztą on w tym wieku, bodajże dziewięciu lat to już dużo wiedział dzięki temu że włóczył się z miejscową dzieciarnią plebsu.
Tam większość ludzi była prawie tak trywialna i chamska jak on.
-Toż to kutas był, nie róg.
Po wypowiedzeniu tych słów insynuacyjnie coś go zaswędziało przy jego ,,rogu", podrapał się więc tam i splunął w bok.
Jakiś przechodzeń strasznie się przed nim gramolił i co dwa kroki skręcał to raz w prawo, to raz w lewo, drażniąc Honbarta.
W końcu stracił do niego cierpliwość i kiedy zaplątał mu się w nogi, Półręki złapał go za bark i szarpnął go w bok. A że karypel był dość lekki to prawie że się uniósł w powietrze i wyglądało to jakby bez trudu Honbart przesunął go sobie w bok.
Starszy mężczyzna w akcie protestu rozdziawił usta ale nie odezwał się, brakło mu odwagi na głośny sprzeciw.
Mógłby zacząć zapewniać elfkę że nie ma czego się bać, żeby się uspokoiła, że w razie czego ją obroni i takie tam, ale nie chciało mu się szargać języka na zbędne gadanie. Nie ma gestu do dzieciaków i pewnie nie przemówił by jej do rozsądku i tak.
-Co kurwa? -Skwitował elokwentnie prośbę Kawki.
-Mowy nie ma, nie jestem jucznym koniem ani wieżą strażniczą. -Żachnął się i rozejrzał dookoła, chcąc się odciąć od tematu.
Ale po chwili spojrzał na dzieciaka i w końcu się również zatrzymał.
Złapał ją pod rękę a hakiem pociągnął za uzdę oślicy by zbliżyła się do nich bardziej.
-Wskakuj na Wiedźmę i rozglądaj się. Będziesz tak wysoka jak ja.
Nieporęcznie wrzucił ją na oślicę, wspomagając się łokciem prawej ręki.
Sapnął ciężko i zawiesił sobie luźno hak na uździe Wiedźmy, żeby mieć tę dwójkę pod ręką. Coby się nie rozdzielili jakby jakiś ogier chciał pochędożyć sobie wśród ludzi.
Nagle Honbart dojrzał grupkę biegnących dzieciaków na których zwrócił swoją uwagę.
Przebiegli koło nich, krzycząc coś do siebie, większość na bosaka taplając się we wszystkich kałużach błota jakie spotkali na swej drodze.
Ale pamiętając opis Myrtille, to raczej żaden z nich nie był szukanym przez nich Melem.
-Może inne dzieciaki nas doprowadzą do tamtego?

Kawka - 2015-05-13 23:49:04

Trzeba przyznać, że Myrtille uspokoiła młodą na tyle,że ta przestała co chwilę uczepiać się plaszcza czarnego jegomościa, który nabrał ochoty  na agresywne przesuwanie z drugi innych użytkowników ulicy. Skoro młodzieniec od srającego kota nie wróci to nie wróci. Sowa ma zawsze rację i wie chyba wszystko dlatego wypada jej słuchać. Przytaknęła ochoczo głową.
- Przypomnę.- powiedziała zdecydowanym tonem głosu. Tak, chciała wiedzieć co ten głupi jednorożec od nich chciał bo na chwilę obecną  nie miała pojęcia. Z resztą przez ten krotki okres czasu w główce dziewczynki pojawiło się przekonanie, że wszystko co mówi Myrtille jest co najmniej fascynujące... Chciałaby wiedzieć wszystko teraz ale... mają zadanie. To przykre ale jest zmuszona poczekać na wyjaśnienie.
- Kutas - powtórzyła za Hombratem. Głupiutki Sęp, przecież wiadomo że to mają w spodniach chłopcy, a konie przecież nie mają spodni... Co za niemądre rzeczy wygaduje... Ale trzeba mu to wybaczyć, przecież czarny pan był niezwykle mądry ale w zabijaniu i biciu ludzi, a nie anatomii zwierząt.
Kiedy jej odmówił zrobiła smutną minkę. Broda jej się zmarszczyła, uśmiech znikł, a oczy jeszcze raz prosiły rozpaczliwie. Oczywiście na nic się to dało. Nie zdążyła mrugnąć, a już siedziała na ośle. Jadąc na obojętnej na wszelakie bodźce oślicy dziewczynka zadarła głowę do góry i założyła ręce na klatkę piersiową.
- Wcale nie jestem wyższa. I tak nic nie widzę. Myślę, że by cię nie ubyło gdybyś raz kogoś na grzbiecie przewiózł. Jeden raz nie czyni cię osłem. - powiedziała z wyrzutem. Wiedziała, że nic nie wskóra... uparty był ten Honbart.
Dzieci... dzieci ulicy. Dziewczynka uśmiechnęła się pod nosem.
- Myślisz, że wskażą go za darmo? Z dobroci serca?  Musisz mieć coś czego chcą. - powiedziała będąc świadoma, że obca osoba bez pieniędzy czy jedzenia niczego nie wskóra. Szczególnie gdy ma się do czynienia z całą zorganizowaną bandą. Nawet gdy jest dzieckiem w ich wieku.
Pomimo tego, że cały czas miło sobie z swoją nową "drużyną" gawędziła nie zapominała o zadaniu i poza krótkimi spojrzeniami na ich twarze jej wzrok błądził po targowisku szukając Mel. Przeczesywała teren widząc rzeczywiście o wiele lepiej z grzbietu oślicy. Szukała osób pasujących do opisu Sowy, a także nasłuchiwała bacznie czy może ktoś nie wymienia przypadkiem jego imienia.
Szczerzę powiedziawszy, świetnie się bawiła. Chciała znaleźć tego chłopca przed swoimi towarzyszami. Zawołać, że go widzi i pokazać im, że jednak dziecko na coś może się przydać.

Myrtille - 2015-05-15 14:47:06

Sowa rzecz jasna, nie była nieomylna. Była, ostatecznie, tylko człowiekiem, a ci z natury mają skłonność do omyłek. Pewna doza książkowej wiedzy czyniła ją jedynie profesjonalistką w wąskiej dziedzinie, i całkowitą ignorantką w innych. W końcu, nie można się interesować wszystkim. I Myrthiel się nie interesowała, co z kolei stawiało ją w trudnej sytuacji gdy przychodziło do, powiedzmy, polityki. Rozmowy bywają trudne, jeśli znajomość królewskiego imienia zaginęła pod wiedzą o działaniu nerek. Choć akurat srającego kota zapamiętałą, ze względu na sumę jaką kot jej zapłacił za zatuszowanie efektów wstydliwej choroby na którą zszedł zramolały patriarcha rodu.
Ot i nie mieli szczęścia, ledwo się uchronili przed skandalem jaki wywołałoby ujawnienie patriarszych skłonności od których złapał choróbsko, a już latorośl buduje nową niechlubną legendę...

Zmyślna próba Myrthiel, aby nie rozwijać tematu narządów rozrodczych na środku ulicy została brutalnie zamordowana przez Honbarta. Kutas, z pewnością, i nie ma co owijać w bawełnę, ale może jednak by się przydało. Kawka, jak się zdawało, miała skłonność do chwytania za słówka i szczegóły, zaraz jeszcze weźmie zacznie o tych kutasach głośno prawić. Straż na pedofili nie zwracała uwagi, ale tylko dopóki swoje brudne sprawki załatwiali po cichu i poza zasięgiem wzroku.

- Jeśli widzi ci się łapanie któregoś i grożenie... - podjęła czym prędzej za Kawką. - Czy raczej, wyłapanie ich po kolei i grożenie. Nawet zakładając, że wszystkie znają Mel i wiedzą gdzie jest, złapiesz jednego, reszta poleci z ostrzeżeniem do wszystkich wartych łapania... I się tak można cały dzień w podchody bawić.

Wypatrywanie pojedynczego dzieciaka w tłumie było bezsensownym i frustrującym zajęciem, ale czy miała jakiś wybór? Znaczy, tak, miała, zniknięcie z Novigradu byłoby prostsze niż splunięcie, jednak nie o Dmytrowe, dość śmieszne, groźby tu chodziło. Musiała odzyskać tę cholerną protezę, a Mel póki co był jedyną możliwością dowiedzenia się czegoś więcej.

Kawka, oczyść skrzynkę, bo ci PW nie mogę wysłać. Po poście Honbarta proponuję zaczekać na MG.

Honbart Cereza - 2015-05-17 00:59:38

Kutas, tak. A teraz pewnie Kawka będzie to powtarzać. Dopiero mu się przypomniało z czasów zadawania się z dzieciakami z ulic że gdy tylko któryś poznał jakieś nowe słowo, cała reszta zaraz ochoczo je powtarzała dopóki im się nie znudziło.
-A jeden gwałt nie nie uczyni nikogo gwałcicielem?
Honbart zdecydowanie nie jest dobrym wzorcem dla małej dziewczynki, ale pohamowywać się przed kimkolwiek? Omieszka.
-Z dobroci serca? -Parsknął.
Wiedział dobrze że to niemożliwe. Musiałby spotkać wyjątkowo głupie i naiwne dzieciaki, by wydały kogoś ze swoich. A takie dość szybko giną. Także dobroć serca na nic się tu nie zda ani jednej, ani drugiej stronie.
Gdy Kawka zaproponowała ,,okup" dla dzieciaków, Honbart pomyślał o żarciu. Ona się do niego przyczepiła dzięki temu. A przecież ma nadal sporo mięsa kurczaka i pół jabłka.
Jednak dzieciaki z ulicy nie będą tak wybredne jak elfka i te mięso pewnie starczyłoby na może trzech gówniarzy?
A pewnie na jego widok prędzej by uciekły niż przyjęły żarcie.
Zatoczył oczami na uprzedzenia Myrtille.
-Tak, na pewno sam wyłapię je wszystkie, zacznę grozić i torturować. Na środku oberży, zagryzając potrawkę i popijając nalewkę z dziecięcej czaszki. Nie jestem aż taki głupi.
Pytanie tylko czy nie jest aż tak głupi, żeby uganiać się za nimi, czy aby je przesłuchiwać...
Na jego szczęście i szczęście całej grupki jednak po prostu wie jak funkcjonują takie zbiorowiska dzieciaków wychowanych na ulicy.
-Niech mała do nich pójdzie. Tylko wymyślmy jej jakiś pretekst godny zainteresowania tych gówniarzy.
Chodźcie do piwnicy, pokażę wam małe kotki- raczej nie przejdzie.
-A ty byś wlezła na oślicę żeby widzieć ponad ludźmi, nie powinnaś być za ciężka. -Bo chuda i bez nogi? No nie powiedział o dziwo tego na głos. Może dlatego że sam jest kaleką.
Oczywiście Honbart jej pomoże, ale nie powie tego na głos.


[Musisz być zalogowany, aby przeczytać ukrytą wiadomość]

Dziki Gon - 2015-05-18 21:20:36

Twarze przechodniów kłębiły się i zlewały ze sobą, nadając miejscu niezwykle obcą scenerię. Przekupki na straganach przekrzykiwały się w cenach, młodzi przedsiębiorcy biegali od banku do cekhauzu, od cekhauzu do lombardu, od lombardu do burdelu. Każda wolna przestrzeń w jednej chwili zapełniana była przez tłumy handlarzy i klientów, wrzeszczących na siebie i na kogokolwiek, kto akurat przechodził. Wszędzie wisiała jakaś pilna sprawa do załatwienia i mogło by się zdawać, że każdy za punkt honoru obrał sobie wykonanie jej tuż przed nosem trójki bohaterów, byleby tylko choć na chwilę wstrzymać ich pochód.

Oczywiście dopatrywanie się w tym reguły było czystym głupstwem, bowiem ludzie, gnomy, krasnoludy, elfy, czy jakakolwiek rasa rozumna były z natury skurwysynami - ot, taka dola tych, którzy gdzieś się spieszą lub czegoś poszukują. Wtedy działa się pięścią i ostrzem, a świat stoi otworem. Trzeba tylko wiedzieć, którym.

Myrtille, Honbart i Kawka rozglądali się w poszukiwaniu kogokolwiek, kto byłby w stanie odpowiedzieć im, gdzie znajduje się pewien posłaniec. Ot, brakujące ogniwo i element opowieści, który byłby w stanie ją dalej popchnąć. Wyczyn ten można porównać do znalezienia dziewicy na królewskim dworze - poniekąd niewykonalne, ale bardzo, bardzo opłacalne.

Jedynym poważnym pomysłem była propozycja podpytania miejscowej hałastry dzieci. Pewnikiem znają każdego, kto choć raz postawił tutaj nogę - oczy dziecka są bystre i zapamiętują o wiele więcej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać. A szczególnie, gdy dziecko jest głodne, gdy instynkt przetrwania zmusza do wykorzystania każdej okazji, do obserwacji wszystkiego i wszystkich, byleby tylko znaleźć upragnioną skórkę chleba albo przygniłe jabłko.

Szczęściem lub przypadkiem nazwać to można, że akurat taka grupa dzieci bawiła się na małym, okrągłym skwerku, wzniesionym nieco ponad kilka łokci od poziomu drogi. Ubrane w szare szmaty, z twarzami poparzonymi słońcem zdawały się królować nad tą częścią ulicy. Niektóre z nich biegały w kółko, grając w niezrozumiałą grę, niektóre siedziały i rozmawiały, głośno się przy tym śmiejąc i szczerząc niepełne kolekcje zębów. Inne siedziały dwójkami, grając drewnianymi pionkami, a jeszcze inne - spały, odurzone słońcem i styrane kilkudniowym głodem. Każdy miejscowy znał to miejsce, a ludzie bardziej związani nawet je nazwali - Skwer Dziecięcy. Tutaj zawsze siedziała ta sama banda kilkulatków i kilkunastolatków, a każdy z nich wiedział, co oznaczało przyjście tutaj - długie oczekiwanie w palącym słońcu na kogokolwiek, kto będzie w stanie dać im pracę. Wbrew pozorom często zdarzało się, aby dzieciaki pracowały. Czasem posyłano je na służbę do miejscowego kupca, czasem kazano posprzątać kram i wyłapać kury z zagródki, czasem nawet zebrać owoce z sadu. Wszystko, byleby przeżyć kolejny dzień w tym zasranym, przeklętym mieście.

Ich widokiem, jakby na złość, każde dziecko z osobna nie przejęło się choć ani trochę. Gry i zabawy, lekkie rozmowy i sen stanowiły poważną całość dnia codziennego, którą ciężko było zachwiać.

Kawka - 2015-05-19 21:08:16

- To bez sensu- stwierdziła dziewczynka wstrzymując osła. Wiedźma stanęła odganiając od siebie muchy ogonem i trzepiąc wściekle resztką grzywy.
Szukali już długo, a Mel ni widu ni słychu. Stanęła akurat przy Skwerze dziecięcym na którym wielokrotnie także spędzała swój czas. Nie czuła współczucia dla tych dzieci. Nie czuła się ani trochę lepsza, to byli jej koledzy po fachu... I tak za niedługo znowu  będzie krążyć samotnie po ulicach. Dziewczynce ścisnęło się serce. Mogłaby specjalnie przedłużać poszukiwania, aby jak najdłużej być w nowo powstałej grupce... ale chciała się im na coś przydać. Kto wie może pozwolą jej zostać dzień czy dwa.
Przyglądała się chwilę dzieciom w zamyśleniu, mrużąc lekko skośne elfickie oczy. Nie ma co trzeba wykorzystać kolegów po fachu. Sprawa mogła być o tyle łatwiejsza, że dziewczynce wydawało się, że Skweru nie przejęła jakaś zorganizowana grupa. Gdyby było inaczej raczej nie zdecydowałaby się na podejście do dzieci, mogła dostać... zostać pobita bo weszła by na ich rewir, który jak trzeba było przyznać charakteryzował się niemałą obfitością w drobne pracę i jedzenie.
Przeniosła wzrok na swoich towarzyszy. Podjechała do nich jak najbliżej.
- Dajcie mi pieniądze. Pójdę do nich i powiem, że szukam Mel, dam im po pieniążku.  Jeśli zapytają po co, powiem, że chłopak chcę kupić ode mnie Wiedźmę i dał mi już zaliczkę. Zaprowadzą mnie do niego, a wy będziecie mnie śledzić. Chyba, że macie lepszy plan... - powiedziała bardzo, bardzo cichutko. Może mają lepszy plan, w końcu są dorośli, a co a tym idzie mądrzejsi. Nie robiła niczego sama, oni są szefami a dziewczynka doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Podpadnie; znowu zostanie sama. Proste.
Ewentualnie Sęp wszystkich zabije, a Sowa wyczyta informację z ich flaków; takie rozwiązanie wydawało się całkiem prawdopodobne z ich umiejętnościami.  Kawka może nie była zwolenniczką zabijania szczególnie kogoś kto był do niej tak podobny, ale skoro będzie trzeba przymknie oko na taką rzeź. Musi być tolerancyjna.

Myrtille - 2015-05-20 00:01:16

- Sam widzisz - ucieszyła się. - Łapać nie ma co, to jakby chcieć wyłapać pchły na psie. A w przekupstwo nie wierzę... żadnej gwarancji nie ma, że przekupywany nie kłamie, a nim mrugniesz, spieprzy aż się będzie kurzyło. Ja w każdym razie tak robiłam... - zamilkła na chwilę, niechybnie wspominając chwalebne - i odległe w czasie - czasy dzieciństwa. Na końcu języka miała "za moich czasów", i było to wręcz wypisane na jej twarzy. Należało podziwiać wysiłek jaki włożyła w powstrzymania się od wspominek. Zamiast tego z roztargnieniem poczochrała osła po grzywie; jej własna oślica, Salami, miała w tym punkcie łaskotki.

- Lżejsza o nogę to nie znaczy lekka - skwitowała beztrosko, ale na ośli grzbiet ani myślała się pchać. Wiedźma kłębem ledwo sięgała jej talii - siedząc na niej widziałaby niewiele więcej niż stojąc. To jednak nie wrodzona dobroć ani twarde fakty powstrzymywały ją przed wdrapaniem się na osła. Nie było to nawet zwyczajne zamiłowanie do czucia gruntu pod podeszwą.
Chodziło o prezencję. Prędzej ją szlag trafi, niż da się zobaczyć na ośle, wielką babę na zwierzaku rozmiarów kucyka, z kolanami pod brodą, ledwo mieszczącą się na wąskim grzbieciku.

Miejsce zresztą było już zajęte, i to przez posiadaczkę wcale sprytnej głowy. Wymyślona na poczekaniu historyjka była niezła, choć ufność w dawaniu zaliczki, czy chęć kupienia Wiedźmy były podejrzane. Zwłaszcza chęć kupienia Wiedźmy...
Wzruszyła ramionami, wzrokiem sceptycznego kupca oceniając ów worek oślich kości utrzymywanych razem przetartą skórą i paskudnym charakterem. Na pewno można było uwierzyć w to, że Mel stać było na kupno zwierzaka; po co w ogóle miałby chcieć go kupić to już była inna kwestia.

Podobnie jak fakt, że miała przy sobie tylko sześćdziesiąt kopperów. Tak czy owak, nie zamierzała ich dawać Kawce. Sześćdziesiąt kopperów to sześćdziesiąt kopperów, jeszcze czterdzieści i będzie cała korona. Korona to majątek dla smarkacza, a Myrthiel nie zamierzała więc wodzić dziecka na pokuszenie. Ani stracić prawie korony, gdyby Kawka uznała, że łatwiej prysnąć z "zaliczką" niż czekać na wątpliwe korzyści z całej przygody. Dlatego nie wykonała najmniejszego gestu w stronę sakiewki, uwiązanej pasa jakby miała tam skarbiec króla Dezmoda, a nie marne kilka kopperów. Pokiwała jednak głową, zgadzając się z planem.

- Wcale niezła myśl - stwierdziła. - Tak przynajmniej brzmi... to ty tu jesteś specjalistką od kłamstw w które uwierzą dzieci. Nie stójmy tak na środku drogi jak zator w klozecie, bo nas zaraz te smarkacze skojarzą i tyle wyjdzie z śledzenia...
Odkuśtykała kawałek dalej, pod mur o który kaleka mogła się oprzeć by dać odetchnąć nodze, całkiem przypadkowo i wcale nie mając na celu obserwacji skwerku. Liczyła na to, że zanim Honbart i Kawka do niej dołączął mężczyzna zdecyduje się sfinansować Kawkowy pomysł.

Honbart Cereza - 2015-05-22 11:48:43

On też by spieprzył. Choć może zwyczajnie odszedł w swoją droga, a w razie roszczeń pogroził stalą. W gruncie rzeczy nie tym się teraz zajmować pora.
Honbart mimo krnąbrnej miny nie wywnioskował wystarczająco dobrego pretekstu po co dzieciakowi osioł, po co miałby go kupować.
Może aby go zeżreć?
Zatrzymawszy się przy skwerku mężczyzna przyjrzał się po kolei dzieciakom. Wyglądają na dobrze zorganizowaną bandę. Kiedy tylko jeden bachor podniósł by alarm, reszta pieprzonych dzieciaków od razu by uciekła na wszystkie strony uniemożliwiając skuteczny pościg, albo bądź co bądź może nawet rzuciła się na nich z lagami, kamieniami, a może i nawet jakimś nożem.
A nóż nie musi być wielkim niczym miecz, ani jego właściciel nie musi być skrytobójca, aby jedno cięcie lub dźgnięcie znienacka zawlokło go na cmentarz, do bezimiennego grobu.
Tu leży... ktoś tam, nie znaliśmy go.
Zastanowił się nad tym chwilę i spojrzał na Myrtille.
Skoro Kawka może mieć oślicę i chce ją mieć, to czemuż Mel by nie mógł chcieć jej zwyczajnie posiąść?
-Myślę że to może się udać. -Odrzekł kobiecie po chwili zastanowienia, a ta poleciła im by przenieść się dalej.
I mądrze, jeśli za długo by tam stali nabrali by ciekawości w dziecięcych oczach. Ciekawości i widma zagrożenia.
Przeszli pod mur, Honbart oparł się po części na oślicy jeszcze w pełni nie świadomy pewnej rzeczy.
Nagle się wzdrygnął i przerwał krótką chwilę ciszy.
-Niech zgadnę, ty nie masz żadnych pieniędzy? -Rzucił kobiecie i oderwał się do oślicy, aby też oprzeć się o mur.
Po wzroku elfki widział, że prosi go o dotację do tej akcji. No i co tu kurwa zrobić, jak mieszka nie otworzyć? Inaczej nic nie zrobią. A jak właśnie to, zrobią wystarczająco dobrze to monety zaryzykowane możliwością zniknięcia w dziecięcych gatkach zwrócą się i to jeszcze namnożą.
Honbart zakurwił cicho pod nosem i odpiął mieszek od pasa.
Pogrzebał w nim chwilę i wyciągnął dłoń do Kawki. Gdy ta wyciągnęła ręce by wziąć pieniądze Honbart położył jej na malutkiej dłoni kilka monet.
-Słuchaj uważnie, to są koppery. Masz tu siedem. Dasz po jednym każdemu dzieciakowi. Wiem, że jest ich więcej. Staraj się je rozdać tym, które wyglądają na najstarszych i najsilniejszych, bo oni mogli by najmocniej się sprzeciwiać braku zapłaty. Kiedy się skończą wyczuj ich, jeśli nadal nie będą chcieli gadać, powiedz że okradłaś kogoś w porcie i masz koronę novigradzką. Zapamiętasz nazwę? Powiesz, że masz ją schowaną w gaciach. I zobaczą ją tylko jeśli zaprowadzą cię do Mel. Jeśli zaczną cię rozbierać albo będą chcieli ukraść Wiedźmę pomogę ci, ale tylko wtedy. Inaczej się spłoszą.
Zamknął jej dłoń na garści monet.
-Dasz radę mała? -Spojrzał jej głęboko w oczy, nie tylko czekając na odpowiedź ale i szukając w nich pewności dla tej odpowiedzi.

Kawka - 2015-05-23 20:39:01

Wiedźma nastawiła się do głaskania gdy tylko ręka kobiety dotknęła jej grzywy. Ona lubiła być czochrana, czasem nawet stawała się agresywna gdy nie poświęcało się odpowiedniej ilości czasu na czyszczenie i pieszczoty... Wydawać się to może dziwne, bo oschła się wydaje, ale tak właśnie jest. Pieszczoty skończyły się tak niespodziewanie jak się zaczęły. Oślica sapnęła i uderzyła kopytem o bruk, wyrażając swoje niezadowolenie. A Kawka... Słysząc słowa pani Sowy zagryzła dolną wargę. Fajnie. Szkoda, tylko, że żadnym specjalistą od kłamstw nie jest... Bo gdyby była to na pewno nie wyglądałaby tak mizernie jak teraz. Zdziwiona nieco tym, że kobieta sobie poszła, nie zdążyła skomentować tego wszystkiego. Spojrzała tylko w ślad za nią. Nie mogła jej jednak przyjrzeć się gdzie sobie poszła, bo ona sama niemal spadła. Czarny pan oparł się o Wiedźmę która zareagowała ostrym kopnięciem. Nie jest ścianą, a osłem. Nie może pozwolić sobie na taki brak szacunku. Na szczęście dla Honbarta była już stara i zdarzało jej się jej tak jak teraz nie trafić.
Dziewczynka poprawiła się na starym kocu który służył jej za siodło i wzięła powoli z wielkim szacunkiem pieniądze od mężczyzny. Ale gdy zaczął tłumaczyć jej ich wartości i akcentować liczby. Wywróciła oczyma jak zirytowana nastolatka.
- Znam się na pieniądzach. I potrafię liczyć lepiej niż ty - fuknęła urażona zabierając pieniądze i unosząc dumnie głowę. Nie kłamała. Nie wiedziała skąd, dlaczego ani kto ją tego nauczył, ale matematyka nie stanowiła dla niej problemu. Schowała pieniądze do jedynej nie dziurawej kieszeni.
Gdy zapytał ją czy da sobie radę. Cała złość zniknęła. Czyżby się o nią martwił? Przez chwilę jej oczy zabłysły radośnie, zupełnie jakby dostała cukierka. Nieco się bała, ale nie tego, że ją pobiją czy nawet zbiją, ale bała się, że zawiedzie dwójkę dorosłych których się uczepiła i wtedy ją przegonią. Wzięła głęboki oddech odganiając od siebie strach. Została tylko odrobina niepewności.
- Tak. Kto miałby dać radę jak nie ja? - powiedziała i zawróciła osła. Pchnęła Wiedźmę łydkami a ta gładko ruszyła do przodu. Wjechała pomiędzy dzieci. Strach zniknął przynajmniej na razie. Musi dać sobie radę. Rozejrzała się w około wjeżdżając na skwer. Przez chwile jeszcze miała nadzieję, że może jednak Mel zobaczy.
Podjechała do jednych ze starszych chłopców. Wybrała tego który grał w grę drewnianymi pionkami. Wydawał jej się być spokojny i w miarę kumaty.
Wstrzymała osła.
- Cześć. - powiedziała uśmiechając się do niego. Nie mogła się oprzeć i wysiliła wzrok by lepiej widzieć grę planszową.
- Szukam Mel. Wiesz może gdzie jest? - zapytała beztrosko i zamachała nogami zwisającymi z osła.
- Co to za gra? - wymsknęło jej się zanim zdążyła się pohamować.
Póki co nie chciała wydawać pieniędzy. po przemyśleniu to byłoby podejrzane. Wiedzieliby, że szuka go w jakimś niezbyt... przyjemnym dla Mel'a celu. Spróbuje najpierw tak. Może sam powie, wtedy uda jej się zaoszczędzić pieniądze i Honbart będzie z niej dumny.

Myrtille - 2015-05-28 01:07:10

Tkwienie pod murem, na nieszczęście, na dłuższą metę nie było pomysłem lepszym niż otwarte gapienie się na dzieciarnię ze skraju skwerku. Na ludnej i ruchliwej giełdzie w bezruchu pod ścianami czatowały tylko kurwy i szpicle. Za tę pierwszą uchodzić nie mogła, chyba że w oczach tych najbardziej zdesperowanych, co to im giezła na dziurawym garnku starczy, za to drugie uchodzić nie miała zamiaru, bo w końcu celem oddalenia się było nie uchodzenie za szpicla.

Czubkiem kuli wypchnęła z sterty spiętrzonych pod murem odpadków połówkę glinianego antałka, po czym całkiem bez wstydu rymnęła koło niego na kolana. Szybko ściągnęła udającą opaskę szmatę z głowy, zgarnęła włosy na twarz, zakutany w szmatę kikut wyciągnęła przed siebie. Po dzisiejszym dniu żadnych właściwie więcej przygotowań nie musiała czynić, by uchodzić za wymemłaną przez życie żebraczkę. Była brudna i mokra, w postrzępionej koszuli i kradzionych portkach, z podrapaną twarzą i sinymi z niewyspania powiekami.
Ujmując skorupę w dłonie zajęczała żałobnym głosem do mijającej ją właśnie kobiety:
- Błagam, choć kopper... od tygodnia nie jadłam...
Kobieta ostentacyjnie nie zwróciła na nią uwagi.
Bo i takaż była funkcja targowiskowych żebraków - żałobnym jękiem kontrapunktować targi o cenę garnków, zachwalanie śledzi i usług cyrulicznych, żałobnym wyglądem przypominać, że nie jest jeszcze z nami tak źle. Być tłem. I z pewnością zwracać na siebie mniejszą uwagę niż kurwy i szpicle.

Mamrocząc coś czasami dla podtrzymania roli i wyciągając obtłuczoną połówkę antałka Myrthiel oparła się wygodnie o mur - obejrzawszy go uprzednio, na wypadek przyklejonej tam jakiej obrzydliwości - i przymknęła oczy, wystawiając twarz na promienie słońca. Niebo co prawda było zachmurzone, ale gdyby jaki promień przebił się przez deszczowe opary, znalazł by Myrthiel gotową na grzanie się w nim. Spod wpół opuszczonych powiek, przez rzęsy i tłum, obserwowała dzieciarnię kłębiąca się na skwerku niczym muchy na truchle. Jej ciało przeszło odruchowo w tryb oszczędzający energię, na wpół drzemiący, zwykle dostępny jedynie wartownikom i studentom.

Dwójka tymczasowych towarzyszy kobiety tymczasem zamieniła ostatnie słowa, zanim rozeszli się każdy w swoją stronę. Rychło w czas, bo dostrzegała już jedno czy drugie uważniejsze spojrzenie rzucone na Honbarta. Dzieci, a zwłaszcza uliczne dzieci, były nieporównywalnie lepszymi obserwatorami niż dorośli; ten, czarny od stóp po głowę, mimo zwykle burych kolorów odzienia chłopów i kolorowych mieszczuchów, z wielkim rożnem, czy jak to się tam zwało, na plecach, musiał czyjąś czujność wzbudzić. No, oby Kawka dalej tak szybko myślała, i ułożyła sobie na poczekaniu bajeczkę, o czymże to gaworzyła z mężczyzną. Gdyby któremuś smarkaczowi zechciało się o to pytać, bo Honbart, bądź co bądź, ulotnił się z zasięgu czujnych spojrzeń, zanim ich większa rzesza przemieniła się w spojrzenia podejrzliwe.

- Oby was Wieczny Ogień błogosławił... dobrodzieju... - zakwiliła równie idiotycznie co odruchowo, gdy o jej "żebraczy garnuszek" zadzwoniła drobna moneta. Dobry dzień, pięć minut żebrania i już kopper. Musiała wyglądać naprawdę żałośnie.

- Poratujcie nieszczęsną... - wyciągnęła glinianą skorupę w kierunku Honbarta, gdy ten rozmówiwszy się z Kawką, skierował się ku niej. Miała nadzieję, że pojmie aluzję, weźmie z niej przykład i zacznie nie rzucać się w oczy, podejmując jakąś targową czynność. Na przykład, oglądając zdobione siodła na straganie obok, targując się o cenę pomidorów, albo zaczepiając zmęczoną wszetecznicę dwa kroki dalej.
A Kawka niech robi swoje.

Honbart Cereza - 2015-05-30 00:00:53

Wyglądało na to że da radę. A raczej że tak sądzi, ale oby to wystarczyło. W końcu kto lepiej podejdzie dzieciaka, niż inny dzieciak?
Tak swoją drogą Honbart żywi nadzieję że Kawka nie rozda wszystkich pieniędzy, choć i tak nie ma ich zbyt dużo. Ot początki skąpości, może i starości?
Półręki zorientował się szybko bez niczyjej pomocy że nie może stać w miejscu jak te widły w gnoju bo zaraz dzieciaki przejmą się zanadto jego osobą.
Przeto wygląda na porządnego i miłego obywatela, do prawdy, o co się tym wszystkim ludziom rozchodzi...
Honbart spojrzał spodełba na glinianą skorupkę i zmarszczył brwi.
-Mogę cię poratować kopniakiem nieszczęsno. Tak jak chodzić nie możesz pewnie, nagle zaczniesz latać.
Przyjąwszy swoją rolę, oczywiście jak zawsze niezbyt sympatyczną, odszedł w tłum nie odwracając się za Myrtille.
Założył na głowę kaptur i zaciągnął go mocno, by cień zakrywał twarz. Upewnił się jeszcze czy hak jest dobrze ukryty pod płaszczem, co miał w zwyczaju by ludzie nie widzieli jego słabości.
Zaczął krążyć wśród ludzi, wtłaczając się w miejski gwar i stając się jego częścią. Samemu teraz tworząc mrowisko person zajmujących się swoimi interesami i pilnującymi tylko i wyłącznie swojego nosa.
Prawie tylko i wyłącznie, za spacerniak obrał sobie obszar z którego będzie mógł co jakiś czas doglądać dziecięcego skwerku i następstwa zdarzeń na nim.
Jeśli coś się spartoczy powinien się o tym szybko dowiedzieć. A jeśli będą coś chcieli zrobić Kawce, no cóż, będzie musiał się pofatygować z pomocą. Nie to żeby się jakoś bardzo jej losem przejął, to po prostu interes, zlecenie, zadanie. Tyle.
Zainteresowało go stoisko jakiegoś rogownika i łuczarza, który wspólnie urzędowali obok siebie, chowając pod gęstymi zarostami swoje usta i słowa. Na widok Honbarta oglądającego nóż myśliwski z rękojeścią z poroża, a następnie garści ozdobnych wytworów z kości, kłów i pazurów również się nie odezwali. Tak samo jak on zresztą.
Spojrzał kątem oka na wspaniale wykonany łuk, chyba cisowy. Co prawda nigdy nie był typem łucznika, ale nagle zamarzyło mu się móc jeszcze kiedyś chwycić w dwie dłonie majdan i cięciwę.
Stracił zainteresowanie ów wyrobami równie szybko co je podjął, obejrzał się za siebie ale nie widział stąd ni kawałka skwerku dziecięcego.
Poprawił więc kaptur i wolnym chodem ruszył w kierunku, który miał go zbliżyć do niego nieco, aby zobaczyć co się dzieje.

Dziki Gon - 2015-06-03 18:42:26

Na słowa Kawki chłopak odwrócił się nieśmiało, choć widać było, że został oderwany w decydujących momentach rozgrywanej partii. Dopiero teraz mogła zobaczyć jego delikatną twarz, ciemne, niebieskie oczy, lekko odstające uszy, nieco przykryte włosami. Chwilę dobrą zajęło mu zrozumienie pytania, jakie zadała elfka.

-Cze-cze-cześć... Gr-gra? Ah, gra! To ulit... czna we-e-ersja Zabójców Kró... lów. Potocznie zwana też cza... cza... cza-czachami. Pe-ewnie znasz. Ale... Mel? To je chło-o-opak od Dmyt.. tra, ta? Pewnie kręci się ko... koło Passiflory. Męczy Kra-asną, jak zawsz... zawsze.- słowa nie przychodziły mu łatwo, dlatego też po wymęczonym zdaniu wokół zapanowało wrażenie, że dalsza rozmowa nie ma racji bytu, a tym bardziej jakiegokolwiek sensu.

Passiflora.

Najbardziej znany burdel w mieście. Mel miał gust, nawet jeśli było to niedoścignione marzenie.

Tymczasem kilka metrów dalej inne marzenia, tym razem staruszki o dzisiejszym posiłku, albo chociaż zalaniu się w trupa, legły w gruzach. Bo jakże delikatnej odmowie kobieta wypowiedziała niezrozumiałe słowa, przeżegnała się i splunęła tuż za odchodzącym mężczyzną. Jak na zawołanie ludzie, nie przejęci niczym, napłynęli ze wszystkich stron i natychmiast rozdzielili Honbarta, Myrtille oraz Kawkę. Czasu było coraz mniej, a Daherte pewnie czekał już przy bramie, skąd mieli wyruszyć na poszukiwania zagubionej ark... karawany.

Kawka - 2015-06-03 22:34:55

Dziewczynka przyjrzała się uważnie chłopcu. Tak, w sumie to dobrze trafiła. Wygląda na ciamajdę, a one nie chcę pieniędzy tylko uwagi ewentualnie albo świętego spokoju. Dzieci jąkałów, strachliwych czy głupich traktują gorzej niżeli dorośli siebie na wzajem. Tak, dzieci to bezwzględne bestie.
Skupiła się na jąkale w pełni. Udawała, że wcale nie przeszkadza jej to, że słowa wydusić z siebie nie potrafi. Tak na prawdę, w środku aż coś ją rozrywało. No gadaj, gadaj! Szybciej! Zamiast ponaglających gestów grymasu złości, na jej twarzy wciąż widniał przyjazny dziecięcy uśmiech. Wyglądała na na prawdę łagodną.
W grę grała... kiedyś... nie potrafiła sobie przypomnieć gdzie ani kiedy... figury były ładniejsze... z brązu chyba. Każda wyrzeźbiona. Najładniejszy był koń. Ktoś się śmiał, ładnie pachniało. Siedziała chyba na jakimś dywanie... miękki był. Niemal czuła jak muska skórę jej stóp, a to wszystko jakby przez mgłę.
Dziwaczne jakby nie jej wspomnienia zniknęły tak szybko jak się pojawiły. Bogowie wiedzą skąd ona je w głowie ma. Nie ważne.
Przytaknęła chłopcu. Znała... chyba.
Ponownie przytaknęła gdy wymienił imię tajemniczego chłopaka. Chyba o niego chodzi. Melów w życiu nie spotkała, rzadkie imię widać.
Gładko poszło, ani płacić nie musiała ani łgać o oślicy. Jeśli oczywiście to co powiedział było prawdą. Oby. Bo lubiła i znała Passiflorę. Czasem tam zachodziła. Kurtyzany lubią dzieci, a jak ładnie się uśmiechną, dadzą prezent jakiś aby rozczulić to i jedzenie dostaną. Przynajmniej Kawka dostawała. Uwielbiała te panie. Na samą myśl uśmiechnęła się szerzej, ciekawe czy nadal mają te dobre gruszki...
Krasna. Zapamiętane. Będą wiedzieć o kogo chodzi jeśli zapyta. Wciśnie kit, że ma jakiś prezencik dla niej laurkę albo co.
Kawka skinęła głową.
- Dziękuję bardzo kolego. Zwycięstw życzę! Może kiedyś pogramy.Ja muszę lecieć, cześć! - powiedziała i zawróciła osła w miejscu... Trzeba zmykać bo jeszcze kasy zażąda za informację albo kolegów na nią naśle. Ścisnęła oślicę łydkami, a ta chętnie przeszła do lekkiego kłusa. Dumna z siebie Kawka zadzierając wysoko głowę i prostując się w siodle jak jakaś dama szukała wzorkiem towarzyszy. Sępa dostrzegła od razu bo był wielki jak dąb i czarny, gorzej z Sową. Ją rozpoznała po głosie. Czyżby żebrała? Dobrze jej idzie! Kawka nie potrafi tego robić... ludzie nie chcą wrzucać monet do koszyka. Zaiste mądra jest ta Sowa, nawet na żebraniu się zna.
Jako, że Myrtille słabo chodzi zmierzała w jej kierunku. Pomachała do Honbarta niemalże stając na ośle. Zwróciwszy jego uwagę gestem kazała mu iść za nią.
Wtedy... na ulicę wylali się ludzie. Wysypali się jak z worka. Kawka zawarczała gniewnie manewrując osłem między ludźmi. Wiedźma także nie była z takiego ścisku zadowolona.
Jeśli udało jej się przejść przez ulicę w jednym kawałku i odnaleźć Sowę...
- Wiem gdzie jest Mel. - oznajmiła zadowolona. Poczekała na Honbarta. Powie im obojgu. Wtedy zbierze podwójną porcję pochwał... chyba.

Myrtille - 2015-06-05 10:03:43

Myrthiel rozważała akurat zebranie się z ziemi i ruszenie na dyskretne żebry w tłumie. Z poziomu kolan motłochu widziała skwerek tylko urywkowo, ot, tu minęła ośla nóżka, tam buńczuczna dziecięca sylwetka. Wystarczająco, żeby orientować się w jakim kierunku znajduje się Kawka, całkiem niewystarczająco,  by wiedzieć, czy uzyskała informacje.
Honbart już dawno zniknął jej z oczu, zręcznie wtopiwszy się w tłum. Jego jednak nie powinno być trudno wypatrzyć. Z tą halabardą był charakterystyczny.
Nie warto zresztą kusić losu. Miała w ukruszonej skorupie antałka już całe trzy koppery i jakiś tajemniczy, poczerniały przedmiot, wyglądający na połówkę monety wydobytej z diablego wychodka. Niezły urobek jak na dziesięć minut bycia żebraczką.

Ostrożnie i powoli zebrała się na nogi - nogę - wepchnęła kulę pod pachę, i mamrocząc żałośnie podetknęła najbliższemu przechodniowi glinianą skorupę pod nos. Zaskoczenie sprawiło, że wrzucił tam to co akurat trzymał w ręku; cebulę nie pierwszej świeżości. Myrthiel czym prędzej wyłowiła ją i ukryła za pazuchą.

W tym momencie, nie stratowana tylko dzięki Wiedźmie, z motłochu wyłoniła się Kawka. Jej triumfalna mina mówiła więcej niż tysiąc słów i pani Sowa po raz pierwszy tego feralnego dnia poczuła coś zbliżonego do zadowolenia. Nawet uśmiechnęła się, odrobinę, nie za wiele, żeby rzeczywistość nie przyzwyczajała się do tego widoku.
Podrzuciła monety w swojej żebraczej miseczce, niczym zawodowy sztukmistrz przechwyciła je w powietrzu i jak mogłoby się wydawać, zdematerializowała, bo gdy otworzyła dłoń, już ich w niej nie było.

- To nie kiś w sobie tej rewelacji, ptaszyno. Gdzie?
W kilku szybkich rzutach oka dookoła zlokalizowała Honbarta - ta jego broń, jakkolwiek się zwała - była wielce wygodna, wystawała mu ponad ramieniem, znacząc jego pozycję w tłumie tak skutecznie, jakby miał flagę uczepioną kaptura. Zanurzyła się w tłum, kulawo, ale z wieloletnią wprawą lawirując wśród przekupek, oszustów, handlarzy, psów, dzieci, i przypadkowo porzuconych towarów. Wyminęła łaciatą krowę, stojącą z wyrazem zagubienia na pysku na samym środku, nie patrząc oderwała lepkie dziecięce paluchy od sakiewki, i niemalże wpadła na Honbarta.
Odzyskała równowagę łapiąc go za płaszcz; równowagę psychiczną odzyskała bluzgając jednym tchem na złodziei, oportunistów, kłusowników i felczerów.

- Tośmy w komplecie - orzekła, puszczając płaszcz mężczyzny i ponownie wspierając się na kuli. - Mów, co tam się wywiedziałaś, Kawko.

Honbart Cereza - 2015-06-06 00:34:40

Było już mówić dalej, bo nie mam praktycznie nic do napisania

Honbart przedzierał się dalej przez tłum wśród różnorakich handlarzy, rzemieślników, jak i zwykłych szumowin, złodziei i kurew.
Zdało mu się nagle że ludzie zaczęli się przepychać o swoje miejsce do przejścia z każdej możliwej strony. Co róż ktoś się koło niego ocierał, a kto zrobił to za mocno spotykał się z jego wzrokiem mówiącym wszak coś w deseń ,,urwę ci łeb i nasram do szyi". Takowem nikt nie próbował go potraktować jak zwyczajnego obwiesia którego można pchnąć w błoto bez większych konsekwencji. Największą konsekwencję w takim wypadku była by kłótnia w miejskim folklorze, porzucanie kurwami, pohańbienie godności ich matek, lub jeszcze bardziej ewentualnie zwyczajne danie sobie po mordzie.
Ale jak widać do spróbowania swoich sił z Honbartem póki co nikomu się nie piekli. I bardzo dobrze, bo nie wiadomo jak by to się skończyło. Ale Półręki z pewnością momentalnie by się rozwścieczył, ot taki charakter niczym kora brzozy. Nie wiele iskier potrzeba aby wykrzesać ogień. A gdy już się wkurwi... no oby się nie wkurwiał.
Także mimo tłumu dobrnął do miejsca z którego powinien widzieć Kawkę, acz jednak jej nie mógł zauważyć.
Dopiero po chwili wysiłku i sekundzie czarnych myśli zauważył dziewczę siedzące na oślicy i machające do niego. Chyba się uśmiecha, to dobrze. Dość szybko poszło, może nawet nie wymarnowała jego wszystkich pieniędzy.
Ruszył w ich stronę, ledwo o parę kroków wyprzedzając napływ tłumu, jednak zaraz zorientował się że zaczął on napływać z każdej strony i są już w jego centrum.
Myrtille na chwilę straciła równowagę i uczepiła się jego płaszcza. Honbart pomógł jej odzyskać ją lewą ręką.
Wpierw jedna, teraz druga. Dziwne jakowem, że koło burdelu też się w nim już kręcił a żadna nie zwróciła nań uwagi.
-Mówże mała. -Dodał sęp zaraz po kobiecie, ubiegając odpowiedź Kawki której już oczekiwał.

Kawka - 2015-06-06 21:23:33

Dziewczynka wyszczerzyła zęby w dzikiej satysfakcji. Poprawiła się na swoim kocu i sięgnęła po pieniądze. Wygrzebała je, zacisnęła w pięści i wyciągnęła ją ku Honbertowi, podając mu dokładnie tyle samo ile jej dał.
- Proszę, obyło się bez twoich pieniędzy. - powiedziała z prawdziwą dumą w głosie. Oddała mu kasę bez żadnego bólu w sercu. Oczywiście była świadoma, tego jak prosto mogła go oszukać i okraść, ale nie chciała... Jakoś tęskniła za ludźmi, a teraz gdy zdołała się przyczepić do tego dziwnego acz ciekawego towarzystwa  to wydawało jej się to cenniejsze od tych kilku monet... Ześwirować można od gadania tylko z osłem.
Gdy tak na nią patrzyli oczekując odpowiedzi czuła się  świetnie. Czuła się ważna. Istotna. Potrzymała ich więc chwilę w niepewności. Popatrzyła na grzywę osła i pogłaskała ją, zupełnie jakby ta informacja którą chowała w głowie była mało istotna. W końcu podniosła wzrok i nie wytrzymała.
- Jest w Passiflorze... Znaczy bywa tam niezwykle często. Podoba mu się jedna z tych miłych pań, zwą ją Krasna. Co to znaczy, że Mel jest od Dmyt ? Pójdziemy tam, prawda? Pod Passiflorę. Te panie co tam mieszkają są bardzo miłe. Czasem w siódmy dzień tygodnia dadzą coś do jedzenia. Musimy iść tam wieczorem najlepiej wczesnym, bo w dzień panie śpią... niezbyt też późno, bo potem kręcą się tam dziwni panowie... Oni nie są zbyt mili. Który mamy dzień tygodnia?  - mówiła szybko i słychać było w jej słowach dziecięce podniecenie. Nikt jej nie uświadomił czym jest burdel, a nawet jeśli to nie tego nie pamiętała. Dla niej była to stołówka pełna miłych pań, które w dodatku pachniały ładnie no i fajnie się ubierały. Miała nadzieję, że niektóre z miłych kobiet pamiętają ją jeszcze i jak przyprowadzi nowych kolegów to też coś dostaną...
Teraz czekała w napięciu. Miała nadzieję na usłyszenie dobrego słowa, pochwały albo czegoś w ten deseń. Bo spisała się prawda?
A co jeśli ją zostawią? W sumie nie jest im już potrzebna...

Myrtille - 2015-06-09 00:05:23

Passiflora! Piekło, szatani i wszystkie podziemne demony. Było od razu się skierować do domu, zamiast krążyć w tym bagnie jak zarazek duru brzusznego. A nie chciała przecież wracać się do swojej kwatery, właśnie po to, żeby czas zaoszczędzić. I jak wszelkie inne przedsięwzięcia podejmowane w tym żałosnym dniu, wyszło jej zgoła na odwrót.
Myrthiel, o czym dwójka jej towarzyszy nie wiedziała i nie miała prawa wiedzieć, mieszkała w bezpośrednim sąsiedztwie burdelu. Tak bezpośrednim, że mogła, w razie kaprysu, zajść do nich pożyczyć szklankę cukru, albo na ploteczki. I tak czasami robiła. Czasami też waliła w ścianę tym co akurat miała pod ręką, by przypomnieć sąsiadkom o wątpliwej dźwiękoszczelności dzielących ich ścian. Ale niezbyt często. Myrthiel sypiała mało, a zarówno ze snu jak i od pracy dźwięki tak prozaiczne jak czyjeś stękanie nie były w stanie jej oderwać.

- Ech, cholera - mruknęła pod nosem. - Po całym mieście przyjdzie gówniarza szukać, jakby to nie mogło na dupie siedzieć... tak, pójdziemy, po to przecie o niego pytamy, żeby pójść. I to zaraz, zanim się znowu gdzieś zmyje.
Co było wielce prawdopodobne, biorąc pod uwagę tempo jego wcześniejszej rejterady. A wtedy naprawdę przyjdzie go ganiać po całym mieście, dopóki sam Dmytr nie zwali jej się na głowę, żądając wyjaśnień. A może po prostu zwali się na głowę, lamią, bez żadnych wyjaśnień. Był wyraźnie typem skorym do rozwiązań siłowych.

Przyszedł chyba czas, aby przestać się opierdalać i znaleźć utrapieńca, dowiedzieć się od niego o ów piekielny transport, a następnie odnaleźć sam piekielny transport i tryumfalnie zakończyć ten cholerny dzień zmuszając Dmytra do zjedzenia własnej lamii, kiedy tylko powie, gdzie jest jej proteza. Bo nie w transporcie zmierzającym do Novigradu, chyba, że gdzieś w tym wszystkim tkwił głęboko zakonspirowany czarodziej, zaangażowany w teleportację czyichś nóg poza obręb miasta w celu wwiezienia ich z powrotem.
Mało prawdopodobne.

- Chociaż i tyle dobrze, że w Passiflorze siedzi - stwierdziła. - W każdym innym burdelu musiałbyś sam szukać, a tak... Dziewczyny mnie znają. Żeby zbytniego zamieszania nie robić, poczekacie na zewnątrz, ja z nimi pogadam, i może od razu z Mel, jeśli w końcu szczęście mi sprzyja. Później... co powiesz na kilka koron zarobku w zamian za pomoc w pewnych poszukiwaniach? Tym razem nie dzieci. - To ostatnie pytanie skierowała do Honbarta. Daherte może i czekał przy bramie, a może i nie czekał, a ona na jednej nodze zdziała właśnie tyle, co jednonogi na parkiecie.

Cóż jednak począć z tą ptaszyną na ośle? Sympatyczna dziewuszka, bądź co bądź. Nijak to jednak jej przydatności nie zmieniało; ot, dzieciak. Przydać się więcej nie mogła, chyba, że w charakterze maskotki. Tylko kto przy zdrowych zmysłach bierze maskotki na polowanie? I tak wystarczy im jednej zawalidrogi w postaci Myrthiel, która, z czego świetnie sobie zdawała sprawę, w tym jednonogim stanie nadawała się do polowania na złodziei jak masło do ostrzenia miecza. I mniej więcej tak samo mogła się przydać Kawka.

Myrthiel jednak póki co nie wyraziła na głos swoich myśli: że należy małej wręczyć koronę czy dwie i posłać w swoją stronę, coby nie zawadzała. Bo na razie, póki jeszcze Mel nie schwytali, ptaszyna wciąż mogła być użyteczna.

Cisnęła obłupaną skorupę wraz z poczerniałym półgorszakiem na pobliską stertę odpadków i skręciła w jeden z licznych zaułków, który jak wiedziała, mógł ich znaczącym skrótem doprowadzić do Passiflory.

<zt>

Kawka, oczyść skrzynkę bo ci PW nie mogę wysłać

Honbart Cereza - 2015-06-11 23:30:24

Honbart poruszył ustami jakby mlasnął, lecz bezgłośnie, poruszając przy tym gęstym zarostem w górę i dół.
O dziwo udało się bez pieniędzy, a już spokoju ducha nie mógł zaznać że od samego rana przepierdala pieniądze na prawo i lewo.
Ot łut szczęścia, jakie czasem się zdarza w agonii nieszczęść.
Półręki odebrał swoją należność i podrzucił w dłoni, aby zaraz sięgnąć po mieszek i z powrotem je tam schować.
Poklepał dziewczę po głowie, bardziej może jakby podziękował krasuli za mleko, aniżeli dziecku za pieniądze, ale z pewnością był to jak na niego bardzo miły gest.
-Mówże. -Popędził elfkę, bo chyba nie śpieszyło się jej w wydobyciu z siebie tych informacji.
W końcu wysłuchał, jej i Myrtille, stojąc nieruchomo tylko zmieniał kierunek spojrzeń od jednej do drugiej.
A zatem młodziak nie taki młody pod pasem, jak widać na starej piczy młody... Mel się ćwiczy.
Coś mu tu jednak nie pasowało... tak, nawet bardzo po głębszym namyśle.
-Czemu jestem tu jedynym facetem, a to nie ja znam te babki tylko wy?
Honbart wzdychnął ciężko, zastanawiając się nad tym kiedy to ostatni raz on odwiedzał jakikolwiek burdel.
Zaraz jednak wrócił do bieżącego tematu, coby za daleko w pamięć się nie zagłębiać i nie gorszyć sobie nastroju.
Poruszał chwilę wąsem i udał że się nad tym zastanawia, choć z góry postanowił się tym zająć, coby zarobić trochę.
-Zaczęliśmy od dzieci, teraz idziemy na dziwki. Poprzeczka chyba pnie się do góry, zatem czemu nie.
-Za parę koron. -Dodał oczywiście po chwili.
A po kolejnej, dłużej chwili zapytał czy tak będą tu stać, czy ruszą swoje rzycie do Passiflory, czy jak to tam się zwało, ale Myrtille jak widać była szybsza, choć cichsza i zaraz udała się jakimś znanym jej skrótem w ich miejsce docelowe.
Ruszyli więc za nią.



<z/t wszyscy>

Lucjan - 2015-06-14 13:54:34

Lucjanowi zawsze ciężko było się ukryć, a szczególnie dzisiaj gdy wszędzie w okół niego krążyły chmary kupców ubranych w kolorowe, niemal jarmarczne stroje. Szary, wysoki strażnik mimowolnie zwracał swoją personą zbyt dużą uwagę. Postanowił oddalić się od głównego zgiełku i ukrył się w przestrzeni między kamienicami. Odrobina cienia w ten skwarny dzień, była dla niego błogosławieństwem. Wierzchem dłoni starł pot z czoła. Oparty o chłodne cegły kamieniczki zaczął obserwować te dziwną zgraję. Stare miasto miało na pewno swój urok, aczkolwiek on nigdy go nie doświadczył.
    Nie stał tu z resztą dla przyjemności, po dzisiejszej porannej wizycie rozjuszonego klechy musiał rzucić okiem na sytuacje. Kapłani wiecznego ognia należeli do osób z lekka nadwrażliwych, więc komendant słysząc o innowiercy, którego sama obecność obraża ich zasrany płomień niechętnie odłożył antałek wina. Powątpiewał, że spotka kogoś ciekawszego niż obdartusa bredzącego o białym zimnie i końcu świata. Z lekka podchmielony, niesmacznym, a na dodatek ciepłym winem, nie miał dobrego humoru. Na nieszczęście dla gminnego proroka.     
    Według słów oskarżyciela, jegomość pojawiał się w południe przy giełdzie by uświadamiać ciemny lud Novigradu. W przeciętny dzień można tu było spotkać kurwy niepokalane, pokutników i wróżbitów wszelkiej maści, wszystkimi nimi w równym stopniu gardził Novigradzki kościół. Psiarz nie miał bladego pojęcia czemu akurat ten heretyk naraził na gniew wysuszonego płomiennego sługę.  Z doświadczenia wiedział, że wybrańcy bożków sięgają mu najczęściej do piersi, więc wysłał pozostałych strażników na patrol. Zmrużył oczy wypatrując zbawiciela, a głowa zaczęła boleć od ogarniającej cały plac duchoty.

Castor - 2015-06-14 19:51:27

Cztery uderzenia młotkiem, pożyczonym od pobliskiego cieśli. Cztery uderzenia i ogłoszenie gwoździem przybite:
   " Najemnik szuka pracy w dziedzinie obróbki metali, produkcji oręża lub grawerii. Radnie przyjmie także zlecenia na bestii ubicie lub rozwiązanie sporów drogą siłową. Gwarantuje solidnie wykonaną robotę. Płatne po zleceniu. Chętni przybyć winni po zmierzchaniu do karczmy „Pod Pręgierzem”, gdzie często przybywam."- przeczytał jeszcze raz, mamrocząc pod nosem.
    Obok opancerzonego staneło ledwo kilku zainteresowanych. Większość wolała przyglądać się procesowi przybijania ogłoszenia z daleka od rycerza. Kto wie, co to za szkarada kryła się pod szyszakiem z wymalowanymi temerskimi liliami po prawej stronie. Ambalt znał ich myśli. Nie musiał ich słyszeć, żeby je znać. Nie ruszało go to, póki nie zaczynało być przeszkodą w zrealizowaniu celu. Wtedy Vastorg skutecznie wybijał poszkodowanemu wredne myśli z głowy, łącznie z kilkoma zębami.
    Ulubionym jego miejscem tutuaj była tablica ogłoszeń. Tablica ogłoszeń, kilka spróchniałych desek z drzewa bukowego, przytwierdzona do ziemi tak licho, że bujała się przy silniejszym podmuchu wiatru. Wiatru, którego dziś jak na złość akurat nie było. Para z tysięcy poruszających się osób zdawała się wypełniać nozdrza. Wydychane powietrze nagrzewało jeszcze bardziej otoczenie. Ruch legionu ciał naraz powodował zamęt, w którym nie jeden stracił już sakiewkę, dobytek, godność lub życie, w skrajnych przypadkach. Presja tłumu powodowała, że zatrzymanie się w miejscu wydawało się wręcz niemożliwe. Cała mniej można część Novigradu zleciała się do jednego miejsca jak muchy do łajna. Porównanie dotyczyło równierz zapachu. Ambalt nie lubił tego miejsca, lecz to ono często decydowało, czy będzie miał co do gęby włożyć.
   Pewnym ruchem zdjął szyszak, ukazując pokiereszowane oblicze tłumowi. Bynajmniej, nie w ramach wywołania szoku lub obrzydzenia. Najprościej mówiąc, było zbyt gorąco na jakikolwiek hełm. Stróżki potu spływały Ambaltowi po czole, wzdłuż wgłębienia blizny, poprzez czarną opaskę na lewym oku, niknąc w gąszczu dzikiej, krótkiej, śnieżnobiałej brody. Zerwał skórzany czepiec, świecąc łysą głową, lśniącą od potu. Z lewej strony czaszki, mocno umiejscowiony był metalowy kawał sztychu miecza. Nie wystawał spoza łysiny, został odpowiednio przypiłowany. Mimo wszystko, wyglądał dość groteskowo przy gniewnym obliczu Vastorga. Ten, chowając czepiec do torby, odniósł cieśli młotek, po czym zaczął rozglądać się za jakimś cienistym miejscem. Wypatrzył sobie przejście pod kamienicami, niedaleko "tablicy" ogłoszeń. Krocząc w tę stronę, Ambalt zwrócił uwagę na brodatego jegomościa, opierającego się o jedną z kamienic. Nie obchodziło go jednak to, póki mógł schować się przed tym skwarem.
   Po chwili marszu Ambalt, wolnym krokiem, dotarł do wnęki w kamienicach. Oparł się plecami o przyjemnie zimny kamień i natychmiastowo zsunął się po nim do pozycji siedzącej. Położył szyszak obok siebie, po czym spojrzał na nieznajomego, opierając jednocześnie głowę o budynek.
-Mam nadzieję, że mogę się przyłączyć?- zapytał, odpinając rzemienie napierśnika.

Lucjan - 2015-06-14 20:25:03

Lucjan powoli tracił cierpliwość, a jedyną atrakcją były drobne utarczki kupców walczących o najdrobniejszą monetę. Splunął chłop na ziemie, już godzinę stał a proroka ani widu, ani słychu. Wino już dawno z niego wyparowało, pozostawiając jedynie nieznośny ból głowy. Mimo bolączek nadal trzymał dzielnie swoją warte. Podczas przeklinania swojego parszywego losu, stało się coś co urozmaiciło jego nudne zajęcie. Widział mężczyznę wcześniej, jak większość przechodniów nie mógł nie rzucić okiem na brzydala. Próbował nie dać się swoim ludzkim odruchom i nie gapić się jak ślepe ciele. Możliwe, że dałby radę ale nieznajomy miał inne plany. Na cycki melitele, zajęczał w duchu...
Instynktownie sięgnął dłonią w okolice błyszczącej w słońcu pałki, taki nawyk miał każdy kto co codziennie odwiedzał plebejskie dzielnice. Szybko zmienił zdanie słysząc nie natarczywy głos zbrojnego, mimowolnie odetchnął. Popatrzył się z lekka zaskoczony.
- Z tego co pamiętam, to siedzenie na dupie nie zostało jeszcze zakazane przez zasrany płomień.
Uśmiechnął się z lekka, dziwnym trafem obrażanie najświętszego ogniska bardzo poprawiało mu humor. Przyciągnął tym samym nieprzychylne spojrzenie przejeżdżających, co jeszcze bardziej go ucieszyło. Nieco bardziej rozluźniony zaczął wnikliwie badać twarz cudzoziemca. 
- Nie znam Cię paskudo, a ja znam tutaj wszystkie parszywe gęby - znów wyszczerzył się w uśmiechu - mam nadzieje, że nie planujesz nic szemranego? Nie mam ochoty na uganianie się za nikim dzisiaj, no chyba że za antałkiem czegoś. - odczekał chwilę, rozmyślając -Nie chcesz przejść się po coś? Ja nie mogę stąd odejść choćbym miał się ugotować w tej zbroi...
Popatrzył się nieco życzliwie, nieco błagalnie na jegomościa. Jeśli ten zgodzi się to wyjmie z mieszka kilka monet z przymocowanego mieszka. Jeśli nie, to... nadal będzie przeklinać swój los. Jedyne co mógł usłyszeć towarzysz to ciche - pierdoleni prorocy...

Castor - 2015-06-14 21:29:25

Ambalt zdążył już porządnie się rozgościć, zdjąć napierśnik, ukazując lekką tunikę, jednak wyglądającą, na trwałą i porzyteczną, gdy nagle usłyszał, co nieznajomy brodac miał do powiedzenia. Po wszystkim zrobił wielkie oczy. W zasadzie, wielkie oko, bo drugiego nie było widać.
- Dlaczego sam nie pójdziesz? - odrzekł chrypkim głosem, trochę bardziej metalicznym niż zawsze, jako że nic nie łyknął od kilku już godzin, po czym, po krótkiej pauzie, dodał- Pozwól, że ujmę to inaczej... Nie przywykłem do panujących tu zwyczajów, ale... czy wszystkich nowo poznanych, w dodatku nieznajomych, traktuje się tutaj jak chłopców na posyłki?
   Nie, żeby to go w jakiś sposób obraziło, lub choćby wzruszyło, nie obchodziło go to, nawet sam by chętnie skoczył po jakąś gorzałkę. Sprawa w tym, że dopiero co się rozłożył w cieniu, nie zamierzał się nigdzie zrywać.
W dodatku, faktycznie nie znał gościa.

Lucjan - 2015-06-14 22:20:27

Psiarz wyburczał coś jedynie i pomagał z irytacją głową. Strużka potu powoli płynęła po jego błyszczącym napierśniku. Nadąsany odwrócił się do brzydala. Melitele nie miała dzisiaj dla niego dobrego serca.
- Już nie bulwersuj się tak wrażliwcu, ujmuj to sobie jak chcesz - odwrócił twarz w kierunku ulicy bacznie obserwując- Już człowieka kurwa o pomoc poprosić nie można, cholerna stolica świata.
Niestety swoich ludzi od brudnej roboty wysłał w siną dal, zaczynał żałować tej decyzji. Niezbyt pomocny jegomość zaczął brzmieć podejrzanie. Lucjan nie ufał nikomu, kto tak ładnie mówił. Grzecznie, miło, no po prostu człowiekowi gęba się wykrzywia jak po niziołkowym pierniku.
- Poza tym za brzydki jesteś, żeby zostać moim chłopcem. Jeśli chcesz wiedzieć to gdzieś tu ma się pojawić zbawca Novigradu, a ja muszę mu uświadomić żeby zabierał swoje chędożone cielsko z tego miasta
Niecierpliwiąc się wyjął zza pasa swoją maczugę i w celu odstresowania się zaczął uderzać nią o dłoń. Zaczynał się niecierpliwić, a brak napitku tylko potęgował ten stan. Przez chwilę pomyślał, że może rzeczywiście prorok ma dar jasnowidzenia i przewidział zbliżające się nadchodzącą zadymę.
- W każdym razie nie może mi skurwiel uciec, więc nie będę ryzykować dla odrobiny przyjemności. Nawet nie wyobrażasz sobie jak długo klechy umieją nad uchem potrafią te swoje kazania wygłaszać...
Bezpośredniość komendanta straży nie dziwiła chyba tylko jego najbliższych przyjaciół. Prawie przywykł do reakcji jaką uosabiał brzydal.

Castor - 2015-06-14 23:47:19

Ambalt zaczynał być wyraźnie zainteresowany jegomościem. Przed chwilą przybijał ogłoszenie do tablicy, jakoby szukał jakiejś roboty, aż tu nagle spotyka gościa, który ma problem. Na twarzy Drzazgi pojawił się lekki grymas uśmiechu. Kiesa już dawno nie widziała koron, a i dobrej strawy od dawna nie jadł. Choć brodacz wyglądał, jakby umiał o siebie zadbać, także szansa na najem była nikła, ale może przynajmniej coś zaczełoby się dziać. Podniósł się, ściągnął pochwę z mieczem dwuręcznym, z pleców i położył obok siebie. Przetarł swe zmęczone oko, westchnął przez spiekotę, panującą na Giełdzie i rzekł:
- Karwasz... Właśnie szukam jakiejś roboty, za którą można dostać nieco koron... albo przynajmniej zajęcia. Zesrać się można tutaj z nudów.
   Zachodzące słońce poczeło wydłużać cienie. Ludzie powoli rozchodzili się do domów, a Vastorgowi nie chciało się wracać do karczmy tak wcześnie. Poczuł rosnącą ochotę rozpierdolenia czegoś. Stan to był zwyczajny przy zbyt długiej przerwie między wstaniem rano a mordobiciem. Poczuł też przemożną ochotę wypicia gorzały.
-  Gdzie jest najbliższa karczma, sklep, gospoda, cokolwiek, w czym można by było kupić coś do picia?- zapytał.
   Brodacz wydawał się zniecierpliwiony lub zniesmaczony jego widokiem. To, plus skwar i jego widoczne zmęczenie, dawały obraz człowieka, który chętnie by się czegoś napił. Pytanie tylko: W czyim towarzystwie?
- Jak już pójdę po trunek, to i tobie coś przyniosę. Może być wóda?- zapytał, ze zmęczeniem w głosie. Więc albo bijatyka...albo pijatyka. Cudowny, kurwa, wieczór!- pomyślał.

Lucjan - 2015-06-15 22:50:04

Na całe szczęście dla Lucjana, nieznajomy nie bawił się już w te całe "etykietowe" pierdoły. Były może i były czasu kiedy przejmował się niuansami kultury, lecz one już dawno utonęły w litrach napitków i kilogramach wchłoniętych mięsiw wszelakich. Nieznajomy jak się okazało, szukał tego co wszyscy - zajęcia, najlepiej intratnego zajęcia. Skoro go nie znalazł musiał albo ledwie przybyć do miasta, albo był wybredny. Co jak co ale w Novigradzie nudzić się nie można, szczególnie gdy jesteś uzbrojony. Spojrzał się badawczo.
- Taki wykidajła, a jeszcze bez zleceń? Cholera, źle się dzieje w kraju jeśli już nawet na obijanie mord nie ma popytu. Monet nie gwarantuje acz liczę że jakaś rozrywka się znajdzie nim zajdzie słońce
Na wieść o gorzałce ucieszył się co niemiara, no i to jest podejście na które liczył. Wszystko szło w dobrym kierunku, więc wyszedł na ulicę usilnie kogoś wypatrując. Szybkim ruch wskazał palcem na chuderlawego kupca trzy kamienice dalej. Chociaż właściciel drobnego wózka nie należał do najmłodszych, szybko zorientował się że o niego chodzi. Zląkł się i widać to było z daleko.
- Widzisz dziada? Wiesir, ze wsi niedaleko - komendant splunął, gęstą śliną nie przejmując się ni kulturą, ni poprawnym językiem.
- Ostatnio moi chłopcy złapali go na szczaniu na świątynie Melitele, nie wiem co ta pierdoła sobie myślała. Po konfiskacie zawartości jego wózka spierdala jak tylko się zbliżę, acz dobre nalewki sprzedaje. Przetestowaliśmy z chłopakami - zarechotał i szybko dodał- Gorzałkę też pono znajdzie. Widząc Ciebie co najwyżej się zesra ze strachu ale nie spierdoli, więc jak po wódkę to do niego w ciemno można iść.
Oddychając miarowo z już poprawionym humorem poczekał na nieznajomego. Brzydal, bo ich imiona nadal pozostawały dla nich zagadką, stał się miłym urozmaiceniem dnia. Jak wiadomo wszystkie wielkie historie zaczynały się dopiero po pierwszej kolejce, co jeszcze miało się wydarzyć? To wiedziała jedynie matula Melitele.

Castor - 2015-06-16 21:36:20

Mutant, podczas ledwie dwutygodniowego pobytu w tym mieście musiał już cztery razy bronić się przed idiotami, którzy próbowali go okraść. To pewnie przez te cholernie drogie uzbrojenie. Trzeba było, kurwa, walczyć kijem.-pomyślał. Dwa razy WYBIŁ złodziejom ten pomysł z głowy, za trzecim razem napastnicy byli uzbrojeni. Dzięki Ambaltowi, skończyli z rabowaniem NA DOBRE. Za czwartym razem spotkał tych samych gości, co próbowali go obrobić jako pierwsi. Nawet nie chcieli walczyć. Niektórzy już nawet nie mieli żadnych POMYSŁÓW do wybicia. Cena niezależności tego miasta jest taka, że garnizon nie wyrabia z opanowywaniem przemocy na ulicach... Dobra to rzecz dla skutecznego najemnika w tych czasach. W sumie więcej pracy dla niego.
- Dobra, dosyć pierdolenia typu "brodacz" i "brzydal". Ambalt Vastorg jestem, ale możesz mi mówić Drzazga.- Rzekł mutant, ściągając rękawicę i wyciągając rękę. Dawno w sumie jej nie widział, nagiej, bez uzbrojenia. A może po prostu nie zwracał uwagi na bliznę, odseparowującą kciuk od reszty dłoni, na setki małych uszkodzeń, ledwie zarysowanych na skórze. Uścisk miał mocny. Przynajmniej tak mu mówiono. Nawet jeśli mocno ściskał rękę, to tego nie czuł. Przyrost masy mięśniowej prawdopodobnie zawdzięcza tylko i wyłącznie mutagenom. Prawdopodobnie, bo tego nie pamięta.
   Dziadek na którego wskazał mężczyzna ręagował z wyraźnym niepokojem, gdy obydwaj panowie zaczęli się nim interesować. Postura dziada przypominała skórzany płaszcz na niskim wieszaku.  Z pierwszego wrażenia, ot, zwykły kupczyk, handlujący jakimś żelastwem i trunkami. Jednak po wskazaniu palcem przez brodacza, zamienił się nagle w strachliwą skorupkę od jajka. Ten człowiek złamałby się wpół pewnie pod jednym uderzeniem pięści Vastorga i, bynajmniej, nie świadczyło to o sile mutanta.
- To w takim razie pójdę do niego. Chcesz, żebym mu coś od ciebie przekazał?

Dziki Gon - 2015-06-17 20:19:51

Pomimo upału Giełda jak zwykle pełna była ludzi. Kupcy krzyczeli zachwalając swoje towary, kobiety plotkowały przerzucając bakłażany i pietruszki, których wcale nie potrzebowały, a kieszonkowcy kręcili się pozostając niepozornymi, wyczekując na okazję. Dzień jak co dzień, może nieco cieplejszy niż zwykle, co nie umknęło uwadze zgromadzonych na placu przypadkowych ludzi. Co rusz usłyszeć można było mniej lub bardziej kulturalne narzekanie na pogodę. Równie często w powietrze leciały odgrażania, że "jak tylko tu skończę, to na piwo, a nawet dziesięć idę".

Przestraszony chłopek roztropek ze wsi patrzył z przerażeniem na komendanta i zastanawiał się czy czas mu uciekać, czy lepiej jednak nie. Biedaczysko po weselu siostry nieco pijany wracał. I jak go przycisnęło... Tyle piwa wyżłopał, a ono mu nagle ku wolności się rwać poczęło. A że pijany, to nie patrzył gdzie zaszedł. Pod pierwszy murek stanął i ulżył pęcherzowi. A tu taki pech, że to świątynia była. Na drugi dzień modlić się poleciał i dobrą Melitele przepraszać. Ale komendanta bał się nadal. A ten jeszcze jakiego potwora na niego nasyła. Niby człek, ale widział kto człowieka z taką gębą?

- Dobry panie, szanowny mój. Służyć hym... hym.... mogę jakoś, najjaśniejszy?

Głos mu się trząsł, oczy miał wielkości pięści Drzazgi, a ręce chodziły jak w delirium. Wokół zaś unosił się zapach dobrego alkoholu, który najpewniej konsumował cały dzień. Na wózku za nim stały butelki, których zawartość nie była żadną tajemnicą tajemnicą.

***



Tymczasem Lucjan mógł obserwować przechodzących ludzi w poszukiwaniu heretyka. Nic jednak nie wskazywało, by ktokolwiek miał ochotę bluźnić przeciwko Wiecznemu Ogniu. Jakby wiedział, że Giełda jest dokładnie obserwowana przez komendanta i postanowił milczeć.

***



Wszedł niepewnie na Giełdę opierając się o Dobrego Chłopca, który podtrzymywał go z lewej strony. W prawej dłoni podpierał się laską. Wiedział, że przed nim idzie drugi Dobry Chłopiec, pilnuje, żeby znalazło się przejście dla schorowanego człowieka. Wokół było ich jeszcze trzech, ale dziadek nie wiedział, gdzie dokładnie się znajdują. Nie słyszał ich, nie czuł też ramion, które ocierałyby się o niego. A wiedzieć nie mógł. Jego oczy przestały oglądać ten świat w chwili Natchnienia. Od tamtej pory widział tylko plany bogów i mówił o nich ludziom na ziemi.

- Mój synek jest chory! Pobłogosław go, Dziadku!

Dziadek wyciągnął pomarszczone i powykręcane artretyzmem dłonie. Poczuł jak ktoś wkłada w nie małego chłopca. Pocałował jego czoło.

- Bogowie nad tobą czuwają.
- Dziadku, chcesz wygłosić kazanie?
- Głos jednego z Dobrych Chłopców rozbrzmiał mu tuż nad uchem. Z uśmiechem kiwnął głową.

***



Dziadek może nie mógł dostrzec, jak wyglądali jego Dobrzy Chłopcy, inni nie mieli jednak tego problemu. Starego, przygarbionego ślepca otaczała piątka ludzi, pięciu rosłych mężczyzn ogolonych na łyso, bez śladu włosa na całej głowie. Ubrani byli na szaro, poza głowami całe ciała mieli zakryte, każdy z nich dzierżył długi kostur, którym nie wahał się odtrącać ciekawskich. Ich oczy pomalowane na czarno, jakby węglem, prześlizgiwały się po wszystkich z tym samym wyrazem obojętności. Jeden z nich schylił się w kierunku starca, wyszeptał mu coś na ucho, a zrobił to z tak wielkim szacunkiem, z jakim podwładni zwracają się do swojego Imperatora w Cesarstwie, a może i większym, bo szczerym. Starzec przy pomocy chłopców wszedł na drewniany wóz i zaskakująco silnym głosem przemówił uśmiechając się tak ciepło i przyjaźnie, że sympatię wzbudziłby nawet u największej kanalii.

- Cieszę się, że żyjecie. Na świecie jest tyle zła, a wy jesteście tutaj. Nawet nie wiecie, jaką sprawia mi to radość. Miałem dzisiaj w rękach chłopca. Jego ciało trawiła gorączka. Ale on przeżyje. Tak jak my przeżyliśmy Czarną Powódź. Tak, tak, przeżyliśmy, nie utonęliśmy w tym morzu nienawiści i okrucieństwa, które przyszło do nas z południa...

Lucjan - 2015-06-18 18:31:31

Silny i typowo żołnierski uścisk dłoni był aż zbyt mocny jak dla strażnika, nienaturalność jegomościa jednak nie przeszkadzała nadto psiarzowi. Dziwniejsze widział twory w tym mieście. Zanim odpowiedział, z cicha wydusił ponownie miano jegomościa. Nigdy nie posiadał dobrej pamięci do mian, tytułów i przezwisk, wolał sam je nadawać.
- Lucjan, Lucjan jestem. O genezę miana nie pytam haha.
Z lekka zdziwiło go, że wój był posiadaczem nazwiska. To wykluczało, że kiedykolwiek miał styczność z plebsem czy gminem, albo po prostu łgał. Cmoknął zagrzebując wszystko w pamięci. W wolnym czasie musi się popytać o Ambalta. Teraz jednak były dużo ważniejsze sprawy.
- Ha, możesz mu przesłać najserdeczniejsze pozdrowienia od psiarza. A teraz idź zanim spierdoli w siną dal.
Lucjan nie mogąc się opanować, musiał zaprzestać obserwacji i skupić wzrok na sprzedawczyku. Z uśmiechem na ustach zakładał, kiedy  to ciamajda zmoczy spodnie na widok Drzazgi. Cholera, przydałby mu się on na patrolach - pomyślał komendant. Kmieci przepraszali by zanim by podszedł. Dobrą zabawę przerwało mu to dziwne uczucie w tyle głowy, odwrócił się i ujrzał staruszka, który na pewno nie przyszedł po świeże ziółka na zbolałe nogi. Zagwizdał piskliwie do Drzazgi, który już wracał z antałkiem bądź bez, od kupca. Sam skierował swoje kroki do proroka.
Splótł ręce na klatce piersiowej patrząc uważnie na strażników i wsłuchując się w słowa kapłana. Rzucił jedynie do swojego nowego kamrata krótkie
- Masz tutaj swoje atrakcje, całe cztery heh.
Nie przerywał jeszcze heretykowi, miał ku temu kilka powodów. Po pierwsze ładnie mówił i przykuł jego uwagę. Może i szarlatan ale dar oratorski to miał. Po drugie liczył że chłopcy wrócą z patrolu, bać się nie bał ale będzie musiał słuchać złośliwości Mirki jeśli wróci zbyt poobijany. Zawsze z niego kpiło, gdy fiolet ozdobił jego oko.
Zdenerwował się, nie lubił bić miłych ludzi, a ten tutaj z pewnością do nich należał. Nie przepadał za południowcami, uśmiechnięty chodził i dzieci uzdrawiał, jak go nie lubić? Może w innych czasach i innym miejscu...
Wsparcie jednak nie przybyło, a komendant miał nadzieje jeszcze dzisiaj skonsumować trunek. Głową pokręcił w stronę mówcy i jego strażników, by dać znać że koniec z tym cyrkiem. Gdy przeciskał się przez tłum, a raczej się pchał, sięgnął po swoją pałkę.
- Staramy się, żeby nie zabijać. To nieładnie wygląda w raporcie.
Stanął wyprostowany przed chłopcami swojego mentora. Nie wyglądali na specjalnie groźnych, acz ich gorliwa wiara mogła stanowić spory problem.
- Kaznodziejo? He? Spójrzże tutaj...- rzekł nieprzemyśliwszy do ślepca- Na nieszczęście moje i twoje, obraziliście pewien kościół, niestety ten który płaci mi żołd.
Westchnął ciężko, średnio mu się to wszystko podobało. Liczył na to, że jakoś to pójdzie, nigdy nie idzie...
-Z ciekawości... coście takiego uczynili czerwonym? A zresztą, nie wiem czy to coś zmieni bo musicie swoje kazania wynieść poza miasto.
Zaczął się nerwowo rozglądać po dziwacznych mężczyznach, miał dziwne wrażenie, że to nie będzie miła pogawędka.

Castor - 2015-06-18 21:55:48

Wystraszone chłopisko podniosło wzrok na Drzazgę, by się mu przyjżeć, przyjżeć jego twarzy. Chłopisko nie zobaczyło przyjemnych rzeczy. Wykrzywiona, dzika morda, ot co. W dodatku pocharatana bliznami, jakby kto ostrzył sobie na niej nóż. Długa szrama, przez którą pewnie musiał sobie zasłaniać oko, nie była jedyną w kolekcji, lecz reszta nie rzucała się w oczy, gdy popatrzyło się na oko. Pomarańczowe z czerwonymi kropkami. Kupiec mógł się przyjżeć, ponieważ twarz mutanta gwałtownie się przybliżała. Przez chwilę miał makabrycznie śmieszne wrażenie, że oblech chce go pocałować. Na całe szczęście jego "twarz" zatrzymała się jakieś dziesięć centymetrów od celu. Gościu ze ściągniętymi brwiami wyburczał tylko dwa słowa:
- Wino proszę.- Niby zwykła prośba, a brzmiała jak wyrok śmierci. Ambalt doskonale zdawał sobie z tego sprawę i śmiał się w duchu z biednego dziadka. Odebrał  antałek i nawet nie podziękował... ale przynajmniej zapłacił.
"Może to potraktować jako lekcję dla swojego pęcherza. Nie szybko mu się zachce.", rzekł w myślach Ambalt, śmiejąc się do siebie w drodze powrotnej.
   Przeszedł tylko kilka kroków, a zauważył, że akcja właściwa została rozpoczęta. Trochę niebezpiecznie się zaczeło robić. Drzazga podszedł do Lucjana, postawił antałek na ziemię i powiedział:
- Nie bój się, nie przyszedłem tu, żeby zabijać, tylko żeby obić komuś mordę. Chyba, że ładnie poproszą... - po czym podszedł do "chłopców". Stanął obok Lucjana, gdy ten przemawiał, nawet bliżej od niego, mierząc się twarzą w twarz z jednym z tajemniczych gości. Utrzymywał niemal tę samą odległość, co w przypadku sprzedawcy wódy, tyle że tym razem nie ujrzał strachu. Nie ujrzał żadnych uczuć, tylko pusty wzrok, wlepiony w pustą przestrzeń. Odruchowo sięgnął do rękojeści stalowego miecza na plecach, żeby upewnić się, że ma się czym bronić. Machał tylko jednak groteskowo palami w powietrzu, ponieważ miecza tam nie było. Właśnie wtedy jednak uświadomił sobie, dlaczego odczuwał taką dziwną nagość. Kurwa, przecież zostawił całe swoje opancerzenie pomiędzy budynkami, w cieniu! Zostały mu tylko dwa, srebrne jatagany, zawieszone spokojnie za pasem. "Na pierdoloną brodę Lebiody, lepiej, żeby nie doszło do krwawej jatki.". Wycofał się spokojnie i rzekł do Lucjana:
- Pancerz dalej jest tam, gdzie go zostawiłem?

Dziki Gon - 2015-06-21 22:53:03

Pancerz i miecz leżały na miejscu. W przeciwieństwie do wina, które ktoś natychmiast skonfiskował, by zrobić z niego dobry użytek. Jednakże Drzazga nie mógł po nie wrócić. Za jego plecami zgromadziło się niemało ludzi, nawet  jego postura i twarz, która zazwyczaj zapewniała mu spokój i odpowiednio dużo wolnej przestrzeni tym razem mogły nie wystarczyć. Ugrzązł obok Lucjana między napierającym z tyłu tłumem, a strażą proroka. Chłopcy miny mieli zacięte, oczy błyszczały fanatyzmem. Byli obecnie gotowi rzucić się do gardła każdemu, kto tylko skrytykowałby ich mistrza. A przynajmniej na takich wyglądali. Za Drzazgą zaś napierała tłuszcza, która w jakimś oddolnym odruchu solidarności uparła się nie przepuścić strażników, którzy, jak to zwykle bywa, pojawili się znikąd w idealnym momencie, gotowi wspomóc swojego komendanta.

Dziadek spojrzał na Lucjana swoimi zakrytymi bielmem oczami i uśmiechnął się dobrotliwie.
- A cóż ja mogę? Ja tylko opowiadam, mówię prawdę. Czyżby obraźliwym było nazywanie Czarnych plagą? Powiedzcie, panie, cóż ja złego czynię? Zapytajcie Dobrych Chłopców, czym kiedy zrobił coś wbrew prawom i obyczajom.
Uśmiech mężczyzny nie osłabł ani przez chwilę.

Tymczasem strażnikom przy użyciu łokci, gróźb i pomocy człowieka o rybich oczach, który nawoływał do zrobienia miejsca udało się przepchnąć do Drzazgi. Dziadek najwyraźniej wzbudzał niemałą sympatię wśród ludu, bo gdy tylko do ludzi dotarło, że prawdopodobnie ma zostać przez straż aresztowany, kilku najbardziej zagorzałych podniosło okrzyki niezadowolenia, a o ramię Ambalta otarł się rzucony kamień. Wzburzenie tłuszczy miało to do siebie, że im dłużej trwało, tym więcej ludzi skłaniało do nieprzyjemnych czynów, takich jak miotanie różnymi przedmiotami w stronę tych, którzy owe wzburzenie spowodowali. Strażnicy doskonale o tym wiedzieli. Sprawnie podzielili się na dwie grupy. Jedna zajęła miejsce obok Lucjana gotowa w każdej chwili odeprzeć atak strażników proroka. Druga zaś jakby intuicyjnie wyczuła rolę Drzazgi w całym zamieszaniu i ustaliła go na przywódcę, który iść ma na samym przodzie i ludzi rozganiać samą swoją groźną sylwetką. Pewnie to dlatego pierwszy pomidor wylądował dokładnie na czubku jego głowy.

W grupie pierwszej znalazł się młody zastępca Lucjana, jego wierny podwładny, który nieraz już osłonił komendantowi plecy w ciemnej uliczce.
- Ludzie Chapelle bardzo interesują się tym prorokiem - wyszeptał mu do ucha. -Lepiej załatwić to zanim się wtrącą.

Jeden z Dobrych Chłopców, ten który wcześniej szeptał Dziadkowi na ucho przerzucił kostur do drugiej dłoni i zamachnął się nim ze świstem tnąc powietrze.
- Słyszeliście? Dziadek nic złego nie robi. Dajcie mu tedy żyć w spokoju. Ponoć władza w tym mieście w zgodzie z prawem działa. To zbóje na starego ślepca zwykły napadać, nie straż. Co wy tedy, zbóje czy strażnicy, hę?
Nieliczni stojący w pobliżu, którzy jeszcze nie rozeszli się na widok straży albo nie wdali w pyskówki i przepychanki ze strażnikami lub rzucanie kolejnymi przedmiotami w Drzazgę zawtórowali mu głośno.

Lucjan - 2015-06-24 20:05:45

Lucjan nie był ani zachwycony, ani zaskoczony. Zwięźle mówiąc był zwyczajnie wkurzony. A gdy przez sekundę wpatrywał się z gniewem na Ambalta, to nie patrzył się na niego a na znikający antałek wina. Tak bardzo miał na niego ochotę. W duchu obiecał sobie, że jeśli dzisiaj nie umrze to urżnie się w trupa z Mirką i chłopakami. Drzazgę zignorował, nie miał czasu na oglądanie się za jego żelastwem.
Szydzący, według niego, ton proroka skwitował skwaszoną, zniesmaczoną miną, którą zwykł pokazywać gdy ktoś z niego kpił. A tenże jegomość kpił z niego co nie miara. Zaczynał się domyślać czym wkurwił kapłanów wiecznego ognia, jego też zaczynał.
Ręce rozluźnił by w razie potrzeby sięgnąć po broń, a ta chwila była mu coraz bliższa. Słyszał jednak krzyki oburzenia kmieci, którzy powoli robili się coraz bardziej zuchwali w swoich czynach. Nie był oratorem, aczkolwiek sytuacja była więcej niż kryzysowa. Obrócił się do chmary, która powoli ich osaczała. Nieco lżej mu się na sercu zrobiło, gdy wśród śmierdzących kmieci zauważył swoich ziomków.
Fakt, że ludzie Chapelle nie pomagał, musiał się pośpieszyć.
- Żebyś wiedział, że to jest miasto prawa...- mówił głośno, a jego ton był, jak zwykle, dominujący- I prawo się musi dokonać, skoro dziadek został oskarżony. Nie przez byle kogo, a poważanego kapłana wiecznego ognia i prędzej sczeznę niż pozwolę żeby anarchia i bunty w tym mieście rządziły.
Już nieco spokojniejszy lecz równie donośnie zakrzyknął, że sprawa musi zostać wyjaśniona.
- Kapłanowi włos z głowy nie spadnie, o to się nie martw, ale giełda to nie miejsce na te dywagacje. W imieniu władzy nadanej mi przez Kenta von Kimmela proszę Cię byś poszedł z nami wyjaśnić te jakże przykra - rzekł z przekąsem i zerknął okiem na tusze, miał nadzieje że przypomnienie kto dzierży władze, ograniczy ich zapędy- sprawę. Liczę, że tak cny obywatel nie mając nic do ukrycia bez oporu pójdzie z nami. Dobrych chłopców też zapraszam.
Zrobił krok w przód, jak miało do czegoś dojść to i tak by doszło. Mógł przyśpieszyć sprawie tempa. Spodziewał, się że albo dziadek wykaże się rozwagą albo któryś z jego kamratów rzuci się na niego. Dłoń spoczywała na broni, czekał tylko kto pęknie pierwszy.
W głowie znów urodziła mu się znajoma myśl - Jak ja nienawidzę tego miasta...

Castor - 2015-06-25 12:11:44

Rozkwaszony pomidor osunął się po czole Ambalta, jednak ten, przez wzgląd na brak grubszego opancerzenia i napierający tłum stłumił w sobie rosnącą wściekłość. Miarka się przebrała jednak, gdy spojrzał w kierunku wina. Antałek pozostał na swym miejscu niedługo, by potem zniknąć w skupisku ludzi. Można by śmiało potraktować to jako przestrogę, żeby pijany nie szedł w bój. Nie był to jednak czas na opłakiwanie skradzionego towaru, ponieważ bydło zbliżało się i musiało zostać pozaganiane do domów.
Ambalt zadecydował stanąć pomiędzy Lucjanem a tłumem, odgradzając rozjuszoną zgraję chłopów. Jak już istnieje jakaś rola dla umięsnionego zabijaki w tym przedstawieniu, to z pewnością jest to rola umięśnionego zabijaki. Drzazga chwycił za rękojeść swojego jataganu, wysunął go na kilka cali z pochwy, po czym próbował przekrzyczeć tumult swoim chrypkim warczeniem:
- Słuchajcie, słuchajcie, mieszkańcy Novigradu! Tu się nic nie dzieje! Rozejdźcie się do domów!
Zbyt długo jednak żył na świecie, wśród ciemnogrodu, by łudzić się, że jego posłanie przyniosło jakikolwiek skutek. Ba! Wątpił, czy w ogóle zostało usłyszane. Dla nich Ambalt z pewnością wyglądał jak agresor, lecz miał nadzieję, że stworzenie swoistego muru z podwładnych Lucjana, z Drzazgą na czele, oddzielającego tłum od brodacza i dziadka powstrzyma ich od nacierania i ochłodzi trochę gorący temperament novigradczyków. Teraz już nie chodziło o obicie kilku łobuzów. Na twarzy zamajaczył mu lekki grymas uśmiechu, ukazujący niepełne już uzębienie. Powoli począł nacierać na gorącą masę, nie agresywnie i nachalnie, tylko twardo i władczo.  Wciąż jednak nie mógł odżałować tego antałka... "Kupimy nowe" pomyślał.

Dziki Gon - 2015-07-02 22:10:45

Strażników z jego oddziału, którzy pojawili się znikąd, gotowi wspomóc swojego komendanta było, nie licząc wiernego zastępcy oraz patrolu pilnującego giełdy - trzech. Komendantowi zrobiło się lżej na sercu gdy w tłumie dostrzegł znajome barwy i twarze. Gdy znaleźli się dostatecznie blisko by mógł je poznać i dokładniej sobie przypomnieć, jego serce zrobiło się jeszcze lżejsze. Na tyle, żeby podfrunąć mu do gardła.

Kaznodzieja miał swoich Dobrych Chłopców podczas gdy komendantowi w sukurs przyszli chłopcy, którzy z dobrem mieli równie dużo wspólnego co Novigrad z wolnym miastem. W podlegającej komendantowi kordegardzie nazywano ich "Chłopaprańcami". I z całej stacjonującej tam załogi musiano przysłać mu właśnie ich.

http://s27.postimg.org/u7l8gwwvn/otwierak.png Pierwszy z nich- Otwierak, należało mu to oddać- miał mundur najbardziej zbliżony do regulaminowego. Rzecz jasna poza zakrywającym facjatę hełmem, pamiątce z wojska i czasów gdy Otwierak służył w redańskiej piechocie. Powiadano, że od czasu gdy nilfgaardzki konny przygrzał mu weń buzdyganem kombatant odmawiał zdejmowania go nawet do chędożenia.
W rękach jak zawsze dzierżył swój wierny nadziak od którego zresztą wziął swoje przezwisko. Zabierał go ze sobą  na "hece" (jak nazywał akcje) regularnie wyłamując nim drzwi i okna, umożliwiając doprowadzenie zbyt opornych przestępców przed oblicze sprawiedliwości. Otwierak nie należał do najświatlejszych ludzi i ten stan rzeczy miał miejsce jeszcze przed tym jak zaciągnął się do armii. Nadrabiał jednak lojalnością i posłuszeństwem które czyniły zeń strażnika równie oddanego co niegdyś żołnierza. Współpraca z nim układała się pomyślnie szczególnie wtedy, gdy stosowało się krótkie i zwięzłe komunikaty, najlepiej bezokoliczniki. Do jego ulubionych należały zwłaszcza "prać" oraz "otwierać". http://s16.postimg.org/jygclrrut/sroka.pngTuż obok niego, stał czarnowłosy Sroka jak zawsze bez munduru,  obwieszony nożami i bełtami do swojej podręcznej kuszy noszonej na ramieniu. Jako były tycer, pomocnik znanego na Nowym Mieście włamywacza a obecnie stały współpracownik straży nie podlegał wszystkim obowiązującym regułom i miał swoje nawyki . A oprócz nich także ogromną wiedzę oraz kontakty, które zazwyczaj wykorzystywał pracując jako funkcjonariusz pod przykrywką. Znał większość technik, stosowanych przy rabunkach oraz potrafił czytać znaki jakie lokalni złodzieje pozostawiali na domostwach, które zamierzali okraść. To wszystko jak i chęć odegrania się na dawnych towarzyszach za wykluczenie go z podziału łupów oraz wydanie straży, sprawiło, że Sroka z pełnym zaangażowaniem i zapałem udaremniał już niejedno przestępstwo przenikając w szeregi żołnierzy półświatka. Choć jego rozumienie dyscypliny oraz obowiązków służbowych było wprost przeciwne do modelowego, Sroka ponad wszelką wątpliwość był cennym nabytkiem oraz paradoksalnie, najbardziej zrównoważonym z całej grupy. Stojąc w lekkim rozkroku z dłonią na rękojeści jednego ze swoich majchrów i zwyczajowym cieniem półuśmiechu na wargach złowił spojrzenie komendanta i unosząc jedną z  brwi w pytającym geście przeniósł ją na Ambalta oraz stojący murem tłum.
Wyczekiwał na znak od przełożonego jednocześnie pilnując Freda.
http://s18.postimg.org/tyugc7xt5/fred.pngBo był jeszcze Fred aż kipiący z ochoty do tego by zacząć jakąś awanturę przed czasem. Wychylając się ponad barkami powstrzymujących go towarzyszy rzucał w ciżbę obelgami prezentując przy tym kilka niewybrednych gestów pochodzących z więcej niż tylko jednej części kontynentu. Jego mundur, choć rozpięty i z pasem opuszczonym do samego krocza sygnalizował, że nie jest on funkcjonariuszem godnym zaufania podczas gdy jego twarz i wejrzenie nasuwały dodatkowo przypuszczenie, że stał się jego posiadaczem podczas ucieczki z ciemnicy.
Miał ze sobą również Balmura- brzeszczot, który wygrał w karty a który służył mu przeważnie do popisywania się przed kurwami. Przeważnie bo korzystał z niego niezwykle rzadko i chwała niech będzie za to bogom, gdyż o szermierce miał pojęcie równie duże co Otwierak o Teorii Planów a Sroka o przykazaniach proroka Lebiody. O nim samym niewiele było wiadomo. Pochodził z Toussaint i naprawdę nazywał się Fredrique i choć sam o sobie mówił " Jedyny Normalny" to wszyscy bez wyjątku, wliczając w to jego rodzoną siostrę nazywali go "Jebnięty Fred". Pracę w straży, dostał właściwie dzięki rekomendacji matki, gdyż ta skądinąd dawna szlachcianka wciąż była na tyle wpływowa by przyjęli jej syna w szeregi straży. Biedna rodzicielka liczyła, że jej syn znajdzie  w komendancie drugiego ojca i odpowiedni męski wzorzec, opamięta się nieco i stanie przykładnym młodzieńcem. Wyszło jak zawsze.

***



Kwiecista przemowa Lucjana oraz oratorskie popisy Drzazgi nie przyniosły zamierzonego rezultatu. Na komendanta i jego ludzi spoglądali strażnicy staruszka, mocno ściskając swoje drewniane kostury, którymi wbrew pozorom potrafili posługiwać się całkiem sprawnie. Ciężko powiedzieć, kto ich tej sztuki nauczył.
- Nie zamkniecie ust prawdzie wyciąganej na światło dnia słowami Dziadka! - Wrzasnął jeden z otaczających proroka mężczyzn.

Krzyk zginął w ogólnym hałasie i zamieszaniu. Usłyszał go tylko stojący najbliżej i obserwujący sytuację przygłuchy Joe z drewnianą nogą i głosem jak dzwon.
- Nie zamkniecie światła Dziadka - powtórzył słowo w słowo, co tylko zasłyszał. Tym razem okrzyk poniósł się nad głowami ludu, który natychmiast go podchwycił. I było to jedyne ostrzeżenie przed salwą pomidorów, która skoncentrowała się na wyróżniającym się z tłumu Drzazdze. Jego publiczne wystąpienie odniosło jeden skutek - stał się pierwszym, najważniejszym celem dla krzyczących ludzi, którzy po chwili zaczęli wyzywać go od potworów i mutantów. Szczęście w nieszczęściu - jego postura powstrzymywała buntujących się od przejścia do rękoczynów. Poza zgniłymi owocami i pojedynczymi kamieniami, które najczęściej spadały kilka metrów przed nogami Ambalta, prosto na głowy wykrzykujących "nie zgasicie światła Dziadka", nie dolatywały do niego niebezpieczne przedmioty takie jak noże czy pięści. Przynajmniej na razie. Wzburzenie tłumu rosło szybko. Krzyk wydawał się coraz głośniejszy. A olbrzymi mężczyzna z paskudną gębą coraz mniej groźny, w miarę jak pomidor spływał mu po twarzy.


//Przepraszam, przepraszam, przepraszam. Wyjechałam z domu i nie miałam internetu. Teraz mam, obiecuję, że będzie lepiej.//

Lucjan - 2015-07-03 11:53:40

Lucjan widząc znajome mordy wiedział jedno, mianowicie że w raporcie znajdą się straty materialne, ludzkie i moralne. Z taką zgrają mogło się wydarzyć dosłownie wszystko, a Melitele nie była łaskawa dzisiejszego dnia. I czemu oni do cholery nigdy nie nosili porządnie mundurów, oj trzeba będzie później ukarać te suki.
Odwrócił się z lekka do Drzazgi nie ukrywając rozbawienia sytuacją. Miernie mu szło tłamszenie śmiechu lecz zdołał rzucić do niego małą prośbę.
- Ambalt, mógłbyś odciągnąć uwagę tłumu? Eee... hmm... kupię w zamian następny antałek wina, he?
Komendant zawsze wyczuwał w czym będzie najlepszy jego nowy podkomendny, w tym wypadku wielkolud idealnie nadawał się do ściągania na siebie pomidorów i warzyw. Spisywał się wyśmienicie i dał czas na reakcje drużynie strażników.
Na pytający wzrok Sroki odpowiedział wzruszeniem ramion, później mu wszystko wyjaśni. Wiedząc, że światło kapłana, nie chce się samo zgasić musiał podjąć się mocniejszej dyplomacji, a mianowicie mordobiciem. Jeśli nie chciał być spalony przez tłum na stosie ku chwalę dziadunia rzecz jasna. Głową wskazał Sroce kapłana, który znając misje zleconą przez wieczny ogień winien zrozumieć. Musiał w jakiś sposób złapać kapłana, który pewno na dupie nie usiedzi i ,nie daj Melitele, wywieje go do podgrodzia. Poza tym jak Lucek spojrzał na te wszystkie jego noże to wolał żeby pozostały one w swoich pochwach. Z zaskoczenia skoczył na dobrego chłopca próbując uniknąć spotkania z kijem. Zmniejszając dystans nie miał jak zbytnio pały wykorzystać, ale od czego jest staromodna pięść. W końcu zbroi pod tym szmatami nie nosili. Miał taką nadzieje.
Co ważne, podczas jakże mało epickiego biegu wyrzucił szybko z gardła plując co niemiara.
- Uwolnić Freda! Ha.
Na resztę rozkazów czasu nie miał, liczył że jego kamraci ruszą zanim w bój zajmując straż przyboczną dziadygi. a Sroce uda się wykorzystać zamieszanie i zabrać chuderlawego proroka. Oczywiście nigdy nic nie może pójść gładko, tylko co tym razem nie wypali?

Castor - 2015-07-03 18:20:06

Lucjan coś mamrotał, zadowolony pewnie ze swej pozycji za NIEWYSOKIMI plecami Ambalta, lecz ten go nie słyszał. Nie słyszał praktycznie nic i to, bynajmniej, nie z powodu tłumu. O nie, odgłos tłumu zamienił się w przyjemny podszept, kuszący potwora do wyduszenia życia z każdego jednego wsioka gołymi rękami. Twarz stereotypowego barbażyńcy-gwałciciela dziewic powróciła. W kombinacji z rozcharataną buźką "pokrzywdzonego" dawała zadziwiające efekty. Pewnie on sam nie chciałby siebie teraz zobaczyć w lustrze.

Szczerzył się jak wilkołak, i to taki po nieudanej przemianie. Kolejny zgniły pomidor poszybował w stronę Drzazgi, lecz nie zdążył w niego trafić, jako że ten zanurkował i sprawnie chwycił za szyję swoim potężnym łapskiem rzucającego.  Był nim jakiś jegomość w skórzanym czepcu, który wyglądał, jak gdyby uleciało z niego całe życie. Ambalt bez skrupułów wyciągnął gościa z tłumu, przygwoździł go do ziemi całym ciężarem ciała, po czym, z pełną tego satysfakcją, opuścił niepohamowane kowadło w postaci jego zaciśniętej, gołej pięść na twarz już wtedy bardzo "pokrzywdzonego" chłopa. Pięść ładnie wkopała się w twarz, nie napotykając praktycznie żadnego oporu ze strony kości.
"Chyba zemdlał, bo się nie rusza" Zauważył agresor po oddaniu ciosu. Wygłąda na to, że tylko złamał, a raczej wgniótł w czaszkę, biedakowi nos. Nie miał jednak czasu rozważać nad żywotnością bezwładnego ciała, ponieważ to nie koniec jego zaplanowanego procederu. Drzazga energicznie podniósł się z ziemi, chwycił "kukłę" jedną ręką za kołnierz, drugą za krocze i uniósł ją wysoko ponad ziemię, po czym rzucił ją prosto na głowy tłumu. Dyszał jak ogier po wyścigu pod górkę w Mahakamie i skanował szaleńczo publiczność wzrokiem. Furia nakazała mu krzyczeć, więc krzyczał:

- POŁAMIĘ CHĘDOŻONY KRĘGOSŁUP KAŻDEMU SKURWYSYNOWI, KTÓRY CHOĆ POMYŚLI O TYM.. BY RZUCIĆ WE MNIE PIERDOLONYM... CZYMKOLWIEK!- Zaryczał jak ranny wół w stronę hałastry, jakby oczekując, że po tym krzyku odlecą w tył z potężną mocą starożytnego zaklęcia.
Szum w uszach przycichał, lecz nie chciał całkowicie odejść. I nie odejdzie, póki ktoś mu nie powie, że może przestać walczyć. Wiedział o tym.

Dziki Gon - 2015-07-07 22:30:39

Plan wydawał się dobry. Dobrzy Chłopcy nie powinni sprawić większego problemu Fredowi wspieranemu przez Otwieraka i Srokę, a także Lucjana, który wcale nie zamierzał odstawać od swoich podwładnych. Kostury nie nadawały się do walki w zatłoczonych miejscach, co innego pięści. Osłonięte kawałkiem materiału ciała eskorty Dziadka nie mogły długo opierać się sprawnym ciosom strażników. I tak też było. Już sama mina Freda starczyła, by ostudzić ich fanatyczny zapał. Kiedy pękł pierwszy z kosturów, cała czwórka leżała na ziemi poobijana i prawdopodobnie nieprzytomna. Z pewnością za to niechętna do dalszej walki. Tylko, że pojawił się problem. W zamieszaniu, jakie wywołała szarża Lucjana i jego podkomendnych Dziadek zdążył wziąć nogi za pas. I prawdopodobnie pomógł mu jeden z Dobrych Chłopców, którego nie było widać wśród wzburzonego tłumu. Tłumu, który pomimo szczerych chęci Ambalta nie skupił na nim całej swojej uwagi. Uznając go za potencjalne zagrożenie postanowił trzymać się z daleka. A swe niezadowolenie objawić tym, którzy w dyskusji stosowali nieco bardziej konwencjonalne środki przekazu. W porównaniu z wyczynami Drzazgi nawet Fred nie był zbyt  straszny. Dlatego to ku Lucjanowi i jego ludziom gawiedź zwróciła swoje rozszalałe spojrzenia, pięści i pomidory.

A co w takim razie z Ambaltem? Wywalczył sobie milczący szacunek, zgniłego buraka na nosie i względny spokój. Ludzie woleli go unikać po przykrej przygodzie, która spotkała Oleska, miejscowego głupka, który w okolicy słynął z tego, że jako jedyny odważył się zjeść rybę serwowaną Pod Pręgierzem przez babkę Dietere. To od tamtej pory pono brak mu klepki. Teraz wszystko wskazywało na to, że zabraknie mu kolejnej. Ludzie, cała czwórka otaczająca Drzazgę, spojrzała na niego pytająco. Wszyscy upaprani byli resztkami z warzyw, choć prawdopodobnie w mniejszym stopniu niż pogromca Oleska. Jeden z nich znacząco pokiwał głową w stronę tłumu, który wpadł na komendanta, oddzielając go od Ambalta, powiększając odległość, która między nimi powstała w trakcie przepychanek. Komendanta otoczyła dość spora grupa rzucająca wszystkim, co nawinęło się im pod rękę. Jeden z kamieni trafił wprost w hełm Otwieraka powodując w nim spore wgniecenie. Mężczyzna zachwiał się i oparł na ramieniu Lucjana, który nie zdążył na czas zasłonić się przed lecącą pięścią. Pięść ozdobiona sporym sygnetem, najpewniej ukradzionym, uderzyła dokładnie w odsłonięty nerw w łokciu powodując nie tylko paraliż, paskudny ból, ale z pewnością niemałego siniaka. No domiar złego Sroka gdzieś zniknął...

...ale to jego pierwszego wypatrzył Ambalt, gdy podążył za spojrzeniem jednego ze strażników. Mężczyzna przeciskał się między ludźmi sprawnie wykorzystując fakt nienoszenia munduru oraz tego, że Fred, Lucjan oraz hełm Otwieraka bardziej zapadły tłumowi w pamięć niż on. Ewidentnie kogoś gonił. Lekki obrót głowy w lewo wystarczył, by nawet niewysoki Drzazga mógł dostrzec, kogo. Z tłumu już niemalże wyswobodziły się dwie postaci. Jedna w stroju Dobrego Chłopca i druga z kapturem na głowie, jednak wyraźnie się na pierwszym wspierająca. Sroka nie mógł zdążyć. Zanim przedrze się między niepomagającą mu ani trochę ciżbą, dwójka zdąży zniknąć w zaułkach Novigradu. Ambalt nie miał zbyt dużo czasu na podjęcie decyzji. Z jednej strony Lucjan, z drugiej prorok. I choć decyzja mogła wydawać się stosunkowo błaha, w przyszłości Drzazga miał ją nieraz wspominać. Jaki i Lucjan, który w tłumie podtrzymywał cucącego się na szczęście szybko Otwieraka i zapewne gorączkowo kombinował, jak wyrwać się z tej cholernej opresji i zasranego miasta. Tłum jednak napierał aż komendant mógł poczuć za plecami twardy mur. Prawdopodobnie ścianę.
- Kurwa mać - usłyszał niemrawą skargę koło swojego ucha Lucjan. - Jebana klamka.
Otwierak raczej nie przebierał w słowach, szczególnie jeśli przed chwilą oberwał w głowę.

Lucjan - 2015-07-08 19:42:32

Lucjan nie był byle chłystkiem, a mimo to wyglądał jak napalony prawiczek w burdelu. Cały czerwony, spocony i dyszący. W przeciwieństwie do niego jednak, jedyne co mu zdrętwiało to ręka. Nikt nigdy nie wmówi mu, że do bólu można przywyknąć. Warknął na cholerny tłum, ściana choć mile chłodna nie cieszyła go długo. Tłum jakby gęstniał w jedną masę. Psiarz mógł uderzać na oślep, nawet ślepiec by trafiał. Czasami zastanawiał się czy zamiast elfów nie powinno się wieszać raz w miesiącu jakiegoś cholernego kupczyka. Tak dla przestrogi.
Otwierak się przebudzał, komendant zawsze cenił jego talent do stwierdzania faktów oczywistych. Niestety, chociaż go korciło, nie mógł palnąć go w ten zakuty łeb. Komendant zarzucił wzrokiem w poszukiwaniu swoich chłopaków. Fred właśnie próbował z jakiegoś jęczybuły zrobić tarcze przed cholerną chmarą obrońców wiary. Kreatywne podejście jednak zbytnio nie zmieniało ich sytuacji. Sroka posłuchał rozkazu, o dziwo, więc chociaż o to stary psiarz nie musiał się martwić.
Jako mistrz strategii i wyedukowany strażnik, wiedział doskonale jaki plan obrać. Chodziło rzecz jasna o spierdalanie tam gdzie pieprz rośnie i to migiem. Taktyka ta sprawdzała się w co trzeciej walce z motłochem. Wojownik zaczął krzyczeć do Freda, który już wcześniej szukał tylko jakieś furtki. Każdy z nich zdawał sobie sprawę, że raczej nie mogą liczyć na boską opatrzność. Pozostało im jedynie wyrąbanie sobie drogi powrotnej. Lucjan zmienił ramie, na którym podpierał się Otwierak by uwolnić zdrową rękę. W tej sytuacji nie miał co się babrać z lekkimi środkami przymusu, wyjął pałkę tnąc na oślep. Osłaniał plecy Freda oraz rannego strażnika. Ten pierwszy musiał przebić się i zrobić lukę w tłumie na tyle dużą by udało im się wydostać z pułapki. Tylko współpraca mogła uratować ich zawszone tyłki.
Nowego znajomego zauważyć nie mógł ale miał nadzieje, że nie ma kolejnej duszy na swoim ramieniu.

Castor - 2015-07-09 14:12:59

Ambalt zwrócił uwagę na podwładnego Lucjana i Dziadka. Oddalali się szybko, lecz nie wystarczająco szybko, by nie mógł ich dopaść. Niby mógł wyruszyć w pościg i w ostateczności, schwytać kapłana, ale po co? O wiele większe zagrożenie czychało na miejscu. Tłum zdawał się nie zwracać na niego uwagi, zajęty napieraniem na straż. Pod wpływem chwili, mięśniak postanowił przeorać drogę do Lucjana. Wykorzystując strachliwy respekt tłumu, było to wyjątkowo łatwe. Ludzie wyczuli agresora, nie mogli jednak nic zrobić, gdy ich głowy, jedna po drugiej, zderzały się z jego pięściami i kolanami. Sierpowy jakiemuś chłopowi bez zębów, spotkanie z nakolannikiem jakiegoś dobrze zbudowanego młodzieńca. Być może jakaś baba też się trafiła... trudno, mogli się nie pchać mu pod nogi. Na jego gołych pięściach, zebrała się, jak rosa z rana, świeża krew. Sam napastnik widział wszystko jak w zwolnionym tempie: Zdawał sobię sprawę z celu tej bijatyki, nie mógł się jednak powstrzymać. Na całe szczęście dla kolejnych, niedoszłych ofiar, reszta tłumu przerzedziła się na samym końcu.
Tu było najgoręcej. Hołota zdawała się w tym miejscu gotowa, by rozerwać wszystko na strzępy. Najpierw spotkał się z Fredem, twarzą w twarz, i byłby go próbował znokautować gdyby nie głos rozsądku i zauważenie Lucjana. Gościu wyraźnie mu pomaga. Chłopcy jeszcze żyli, on nie miał jednak czasu się im przyglądać. Wyciągnął swoje dwa jatagany, świszczące w powietrzu, tak lekkie, że przy jego sile zostawiały jeno srebrne smugi przy cięciach. Wcześniej nie było ku temu potrzeby, teraz jednak musi utorować drogę. Drzazga usilnie starał się przekrzyczeć wszystkie przekleństwa, czy to z bólu, czy złości, czy strachu, rzucane przez hałastrę.
- TWÓJ PODWŁADNY POBIEGŁ ZA TYM MATKOJEBCĄ, DZIADKIEM!! CHODŹCIE... TO MOŻE ICH JESZCZE... DOGONIMY!- wrzeszczał, wymachując ostrzami przed nosami chłopów, czasem tylko odwracając głowę w stronę Lucjana, by ten mógł go posłyszeć.

Dziki Gon - 2015-08-11 22:52:59

Przyparty do muru stary psiarz wdraża przymus bezpośredni jako wymagany a wręcz niezbędny element dalszego działania. Spadająca na udo najbliższego z napierających obwiesiów pała komendanta zmusza draba do refleksji nad własnym postępowaniem bardziej niż niedawne słowa Dziadka. Pełen skruchy i wątpliwości obdartus oddala się by grzeszyć gdzieś indziej, jak na kulejącego całkiem prędko.
Uwolniony Fred robił ze swojej głowy najlepszy użytek jaki potrafił bijąc nią w nosy i twarze próbującej zgnieść go ciżby. Jego morderczy entuzjazm połączony z tendencją do zasłaniania się cywilami wróżyły mu wspaniałą karierę w służbach specjalnych. Otwierak, zakuty łeb dosłownie i w przenośni wrócił do względnego pionu stając u boku swojego pryncypała gotowy wspierać go w trudnej sytuacji do samego końca. Były knecht nie grzeszył może pomyślunkiem ani przesadną bystrością lecz w sytuacjach taki jak ta, w których wydawało się, że nie znajdzie się nikt na tyle głupi by wpakować się w sam środek zadymy, pojawiał się on zaskakując nawet tych, którzy go znali.

Ludzie zaczynali kooperować. By uniknąć strat w swoich szeregach, wycofywali się powoli zostawiając po sobie wyłącznie straty materialne szacowane na około 500 koron. Strat moralnych nikt się nie doszukiwał, większość była zbyt zesrana albo miała zbyt duży ubaw żeby się o nie upomnieć.

Zawzięty i rozwścieczony Ambalt parł przed siebie ślepo niczym żywe uosobienie sprawiedliwości wymierzając strzały w mordę każdemu kogo mogła dosięgnąć jego karząca ręka. Ślepota nie była całkiem metaforyczna, gdyż dosyć szybko doczekał się podbicia jedynego odsłoniętego oka i solidnego obicia uszu, dających o sobie znać bólem, puchnięciem i dzwonieniem.
Sierpy i kolana torowały mu drogę pośród nieprawych a szkliwo i wybijane kły znaczyły ślady jego przejścia.
A mało brakowało by zaczęły ją znaczyć również cudze flaki.


-Chuje! Chuje! Chuje!- Zakrzyknął zachęcony przykładem Drzazgi Fred, w typowej dla niego i wyjątkowo niebezpiecznej mieszance wkurwienia i radości. Spontaniczne użycie broni ostrej i penetrującej uznał za świetny pomysł, toteż zaraz po tym Balmur mignął w jego dłoniach zataczając półokrąg przed piersiami zatrzymujących się ludzi. - Chodźcie tu szajbusy! Świry! Czuby! Poje...

http://s30.postimg.org/i04yb90u9/bezpieka.png- Pojebało was?- Raban wokół ucichł na tyle by dało się dosłyszeć wypowiedziane przez nadchodzącego przez plac mężczyznę. Wysokiego, wygolonego po bokach postawnego człowieka o twarzy będącej nie tylko zaprzeczeniem ale wręcz opozycją jakiejkolwiek radości i spokoju.  Ubrany w długą, niebieską szatę o obitym białym futrem kołnierzu kroczył przez pobojowisko nie zaprzątając swojej cennej uwagi umykającym motłochem, który pierzchał przed nim jak przed ogniem. I nic dziwnego bo w końcu mężczyzna był ogniem. Zarówno Lucjan jak i jego podwładni już z daleka mogli rozpoznać zwisający mu z szyi łańcuch z płonącym emblematem Jedynej Słusznej Religii tego miasta. Towarzyszyło mu trzech  mężczyzn w czarnych, skórzanych kaftanach i czapkach. Każdy uzbrojony w zwinięty w okrąg kolczasty bicz.
Jeżeli na placu niedawnego boju znajdowali się jeszcze jacyś niezdecydowani, którzy nie zdążyli zostać przekonani do opuszczenia miejsca przez komendanta i najemnika to czynili to teraz czym prędzej a jedyni pozostający tu dobrowolnie zadymiarze byli albo nieprzytomni albo zbyt obici żeby się ruszać. Lucjan mógł doliczyć się czterech. Nigdzie nie było widać Sroki.

-Który idiota tu dowodzi?- Obcy przeszedł do rzeczy stając w rozkroku i powoli prześlizgując wzrokiem po każdym z obecnych. Widząc styranego i dyszącego Ambalta z jataganami i Freda z brzeszczotem skinął towarzyszącym mu siepaczom, którzy wychodząc naprzeciw zaczęli powoli rozwijać lamie. Fred, blady jak ser odsączony ze szmatki bez słowa rzucił broń nawet nie próbując dyskutować. Dotychczas podobne odczucia wywoływała w nim jedynie własna matka. Pomimo braku tłumu atmosfera na dziedzińcu giełdy na powrót zrobiła się gęsta i nieprzyjemna. Dla przybysza zdawało się być to niemal naturalne środowisko.

-A zatem?

Lucjan - 2015-08-12 00:12:24

Lucjan święty nie był, z rzadko chodził do kaplic w celach modlitewnych, a i szczodrze na tace nie dawał, aczkolwiek kompletnie nie mógł zrozumieć czemu Melitele wysyła na niego kler. No bo czym sobie na to zasłużył? Za cholerę nie wiedział. Kątem oka rozejrzał się czy chociaż jeden z jego ziomków robi coś pożyteczniejszego niż sranie pod siebie. Co go nie zdziwiło, sroka zniknął. Ten pajac miał talent, za każdym razem gdy szykowała się jakaś burda potrafił znikać. Za każdym razem, na nieszczęście dla komendanta, miał wymówkę.
Psiarz z lekka ogłuchł, niestety nie na tyle by nie rozpoznać irytującego jazgotu wiecznego ognia. W normalnych okolicznościach... a jednak nie, w każdych okolicznościach wkurwiali go jednakowo. Jeszcze te ich cholerne bicze, pokutnicy cholerni. Niech se jeszcze korony cierniowe założą na te płonące łby.
Lucek kopnął truchła omdlałego kmiecie by dostać się na środek przedstawienia. Wbrew wszystkiemu czuł lekką dumę licząc całą gromadkę potłuczonych kupczyków. Może i żadne wyzywanie, ale jaka frajda. Szczęście skończyło się, gdy zrównał wzrok z fajfusem, który języka nie szczędził. Chciał już zacząć, gdy poczuł gorzką wydzielinę w ustach. Splunąwszy podszedł bliżej, z lekka zasłaniając zlęknionych kamratów.
- Chyba o mnie się rozchodzi, pffe - gorzki smak pozostał, strażnik grubo rozkminiał czy to jego własna wydzielina- I to co tu się odpierdala, to działania w obronie wiecznego płomienia. O dziwo.
Zrobił drobną przerwę na rozmasowanie bolącego karku. Wiedział też, że duchowne psiny wolno myślą więc dał im nieco czasu na uruchomienie tych pustych łbów.
- Komendant Lucjan, z rozkazu wielebnego Lorensa usuwaliśmy herezje z ulic Novigradu. Z moich obserwacji wynika że będziecie musieli powtórzyć nabożeństwa, bo coś ten motłoch słabo wierzący i innowiercom miły. Ale wątpię żebyście tu byli palić woskowe świece. Przypadkiem też tu nie trafiliście, więc...?
Z tyłu wyczuł wręcz na równi gniewny i strachliwy wzrok kompanów, którzy przypominali sobie ludzkie ogniska. Najpopularniejszą rozrywkę w stolicy kultury. On zresztą też zastanawiał się czy nie wyląduje w płomieniach za swoją pychę.
Dopiero po chwili doznał szoku, tuż koło niego znalazł się Ambalt. Co prawda słyszał jego głos podczas bitki lecz fakt, że wój nie zniknął w uliczce tuż po zakończeniu boju z lekka go zdumiał. Może jeszcze na tym świecie nie uchowali się tylko skurwiele.

Castor - 2015-08-12 23:54:42

- No, wiejcie, sucze syny... chędorzyć wasze matki, co jedna, to dziwka portowa, połowę z nich jebałem! Żeby was piorun pierdolnął, kundle... bezpańskie, kurwa, burdasy!
Tak, Ambalt zdecydowanie lubił sobie poprzeklinać po dobrej bitce. Spojrzał za siebie i ujrzał tych pajaców. "Czyżby runda druga?" Pomyślał. Z religijnymi idiotami miał do czynienia setki razy, głównie z powodu ich zapędów do palenia na stosie wszystkiego, co zaczyna się na "wiedź". Od czasu do czasu trafiał na tych lepszych, tolerancyjnych, lecz zdecydowana większość to banda bogobojnych prostaków, którzy po raz pierwszy w życiu trzymali w dłoniach coś długiego (prócz wideł, symbolu ich przynależności, no i długich kutasów, bo ich nie mają), czyli bicze.
Drzazga tracił wizję w swym lewym oku, przez powiększający się krwiak na łuku brwiowym. Planował jataganem spuścić krew, by móc widzieć, z kim rozmawia, ale za każdym razem, gdy podnosił rękę z ostrzem, słyszał, by broń opuścić. Opuścił jedną, drugą schował za pas. "Nie zaufam tym psubratom nigdy, szczególnie, gdy jestem ślepy".
Spojrzałby na kompanów, żeby upewnić się, że nie poginęli, lecz brak wzroku utrudniał ten proces. W takim razie zostało jedno: odsłonił opaskę, ukazując to "zdrowsze" oko, choć patrząc na to coś, co powstało po przejechaniu ostrzem po ślepiu, zastanawiasz się, czy można je nazwać "okiem", a tym bardziej "zdrowym okiem". Wygląda niepokojąco, po to opaska, lecz spełnia swoją funkcję.
- No, kurwa, w czym mogę pomóc? - odpowiedział spokojnie zabijaka z chrypkim głosem, cały poobijany, z krwią i resztkami szkliwa na pieśniach, będąc otoczonym przez półprzytomnych mieszczan i kupczyków.

Dziki Gon - 2015-08-17 00:49:11

Mężczyzna z płomieniem na piersi i zimnem w oczach postępuje kilka kroków do przodu. Dyszący Otwierak dostrzega otoczenie kapłana i nieruchomieje zaczynając rozumieć kto właściwie zaszczyca ich swoją obecnością i być może zepsuje resztę i tak już męczącego dnia.
- O bladź. Świątynni?- Zapytuje  z głupia frant tak jak to tylko on potrafi. Fred, niech Melitele będą dzięki nie odzywa się w ogóle. Stoi z boku i marszczy się przyglądając, spokojny jak spałowany przesłuchany.

- Generalnie dobrze wiedzieć.- Zgodnie z oczekiwaniami komendanta, przybysz miał denerwującą manierę długiego namyślania poprzedzającego odpowiedź. Jego spojrzenie uleciało przy tym wysoko ponad bruk zatrzymując się na ażurowej attyce jednej z zaadaptowanych na dom handlowy kamieniczek. Jegomość bez pośpiechu łowił jej detale oraz kunszt wykończenia. Nietrudno było zgadnąć, że nie był przyzwyczajony do rozmów w relacji innej niż oskarżycielskiej.

- Po pierwsze.- Mężczyzna podnosi głos choć jego twarz od dłuższego czasu wyraża obojętność a nie zniesmaczenie. W jego słowach nie pobrzmiewa gniew, wyłącznie chęć bycia dosłyszanym.- Niech twój człowiek się podniesie się i przestanie udawać. Widzieliśmy go.

Leżące nieco przy skraju placu ciało jednego z obalonych uczestników zamieszek drgnęło zauważalnie po czym zwlekło się z bruku i odrzuciwszy zwędzoną szarą opończę ukazało szczupłą i niewysoką postać Sroki. Chcąc uniknąć stratowania przez uciekający tłumek był zmuszony ukryć się dopiero wtedy gdy ciżba nieco się przerzedziła. Siłą rzeczy musiał zostać dostrzeżony przez zbliżającego się przybysza oraz jego pachołków. Mimo dogodnej pozycji były kasiarz nawet nie próbuje uciekać. Jego talent do znikania był niczym w porównaniu z umiejętnościami strażników świątynnych, którzy byli w stanie sprawić, że znikało się na dobre. Kręcąc głową i mrucząc klątwy pod nosem strażnik powraca do swoich omijając mężczyznę w szacie szerokim łukiem jednocześnie starając się nie obracać do niego plecami.

- Gnida mi uciekła.- Półgębkiem stwierdził oczywistość zatrzymując się koło Lucjana i samemu spluwając.

- Po drugie.- Stalowoszare oczy odrywają się na moment od piękna architektury spoczywając na czymś o wiele bardziej przyziemnym i odrażającym. Na twarzy Ambalta. - Kimkolwiek jest ten osobnik, z grzeczności i dla zachowania formy na czas rozmowy pozostawi wszelką broń w spokoju i nie będzie odzywał się nieproszony do czasu kiedy nie zechcę poświęcić mu stosownej uwagi.- Przemówił spokojnie a fakt, że nie zdecydował się na użycie słowa "człowiek" nie stanowił przypadku i był dość oczywisty, choć być może określenie "chory umysłowo rzeźnik" pasowałoby lepiej. Rozglądając się, najemnik mógł nie tylko usłyszeć ale również dostrzec żyjącego i względnie zdrowego Lucjana w otoczeniu garstki swoich ludzi. Otaczający jego samego mężczyźni z batami zbliżyli się utrzymując dystans, wyraźnie znudzeni oczekiwali na dalsze polecenia. Jeden z nich, stojący na przedzie, z zawodową ciekawością przyglądał się odsłoniętemu oku wojownika zabijając czas nieładnymi rozmyślaniami na temat  tego jak ten wyglądałby w dwóch opaskach.

- Po trzecie.- Nie mogli w to uwierzyć ale twarz mężczyzny wykrzywiła się jeszcze bardziej. - Lorens Meijers. Sługa Płomienia. Żałuję okoliczności naszego spotkania jak i tego że, w ogóle musiało do nich dojść. A doszło, ponieważ świeckie straże miasta nie radzą sobie z doprowadzeniem ślepego starca przed oblicze sprawiedliwości. Nie, szczęśliwie dla was nie znalazłem się tutaj przypadkiem choć jak widzicie jestem tu tylko na spacerze.- Biorąc pod uwagę, że podczas "tylko spaceru" towarzyszyła mu eskorta trzech drabów i że na sam jego widok awanturnicy brali rzycie w troki można było sobie wyłącznie imaginować jak musiały wyglądać jego wizyty służbowe. - Więc zanim zastanowię się z czego pozyskamy wosk na świece i czy to właśnie je zdecydujemy się palić, chętnie usłyszę kilka wyjaśnień i krótki raport z sytuacji. Więc?- Ponowił pytanie obracając w palcach zwisający z szyi płomień.

Lucjan - 2015-08-17 15:48:25

Lucjan  mógł zrobić jedno, przeciągnął mozolnie dłoń po twarzy, a jego mina mówiła jedno - Sroka ty kretynie. Przez chwile strażnik pomyślał, że sami się w sumie wpychają na stos. Piękny, kurwa, dzień.
Komendant zwrócił wzrok w stronę Ambalta, podniósł wysoko brwi, a w jego oczach odbijał się błagalny rozkaz. W końcu nie należał do jego sfory. Po prostu liczył, że nie zrobi nic głupiego, nie przy nich i odłoży swoje krwiożercze zapędy.
- To...- po chwili się zreflektował, Lorensa gówno obchodziło kim był brzydki wój. Niezależnie od reakcji nowo poznanego kompana, wysłuchał posłusznie słów płomiennego sługi. Cholernie ciężko mu szło, bo pomimo monotonnego tonu, nie szczędził sobie obelg. Jedyna jasną stroną sytuacji był fakt, że nadal rozmawiali, czyli nie trafił na kompletnego idiotę. Chłopcy znosili to lepiej od ich dowódcy, może dlatego że pewnikiem robili pod siebie  w tym momencie.
- Więc...- wziął głęboki wdech, nie miał ochoty wyspowiadać się z tego z lekka żenującego wydarzenia- raport, zawiadomieni o obecności heretyka postanowiłem rozdzielić chłopów i przeszukać giełdę, podejrzany pojawił się na miejscu ze sporym opóźnieniem, wątpliwe żeby o nas wiedział. Towarzyszyło mu kilku strażników, nikt specjalny, na nieszczęście gorliwie lojalni. Wysłałem jednego z moich za dziadkiem  - spojrzał się z ukosa na Srokę, nie żeby jakoś specjalnie obwiniał go o to, że nie przyprowadził tu ślepca z różą w zębach, po prostu gdyby lepiej spierdolał mógłby wymyślić wygodną historie dla Lorensa - o dyscyplinę nie musisz się martwić, sprawę wyjaśnię. No i dochodzimy do momentu chmary kupców, kupczyków i chłopów, którzy zdążyli polubić naszego wieszcza. Ambalt patriotycznie ruszył z pomocą. - uśmiechnął się z lekka, morda rzeźnika nie pasowała do opisu ratującego świat bohatera.
- Co do Staruszka, zwiał z jednym strażnikiem. Najpewniej na jakiś czas zniknie z oczu miasto. O jego złapanie nie musicie się martwić, sam go dorwę i zaciągnę pod pręgierz. To stało się sprawą osobistą - bo wbrew pozorom, swój honor miał.
- Myślę, że palenie jest dzisiaj zbędne, ktoś musi posprzątać ten bałagan. Czy mogę jeszcze jakoś służyć słudze najświętszego płomienia?
Samo wypowiedzenie tego zdania spowodowało u niego mdłości. W tym życiu się tak nauniża, że w następnym powinien zostać królem. W ramach rekompensaty.

Castor - 2015-09-01 01:33:48

"Ajajaj, kurwiarz nagina pałkę... chyba trzeba będzie mu ją nieco ułamać... Ambalt, kurwa, opanuj się, nic im nie będziemy łamać". Gonitwa myšli, istna wojna jaźni toczyła się w mózgu Drzazgi. Lucek, nerwowy jak nigdy, zerkał na woja, dając mu znak do wycofania swoich zapędów... ale zabawa była zbyt przednia, by teraz po prostu się opierdalać. "To może tak wyrównawczo.. jeden zakonnik za każdego koleżkę wiedźmina, nabitego na widły lub spalonego na stosie. Co, może mi, Ambalt, jeszcze, kurwa, powiesz że sobie nie zasłużyli?" Pamiętasz Garreta? Kazali ci zbierać jego flaki z placu cmentarnego we Flotsam. A może Vanissę ci przypomnieć? Obydwoje wiemy dzięki temu, jak wygląda ciało kobiety od wewnątrz, otwarte pomocnymi mieczami zakonnymi."
- ONI NIC JESZCZE NIE ZROBILI, AELKOR!- wykrzyczał na głos zabijaka. Nieświadom skali głosu, nieźle zaskoczył wszystkich obecnych. Cóż, to trochę łamało zakaz o nieodzywaniu się nieproszonym. Ignorując poprzednie wydarzenie, postanowił przysiąść, wytrzeć krew z twarzy I rąk I uspokoić umysł, czekając na rozwój wypadków.

Dziki Gon - 2015-09-11 15:21:03

Przywodzacy na myśl światło odbite przez klingę błysk pojawił się w oczach wielebnego po raz pierwszy od czasu ich niedawno rozpoczętego spotkania. Sługa płomienia w milczeniu słuchał relacji strażnika ze zwyczajową miną kogoś kto na "miłego dnia" zwykł odpowiadać "nie, dziękuję".

Wysłuchawszy skinął powoli głową. Przez moment sprawiał wrażenie jak gdyby chciał splunąć ale ograniczył się do skrzywienia warg.

- Sprawa osobista?-
Powtórzył.- Tym lepiej. Bo sprawa oficjalna naszego rzekomo oświeconego podjudzacza kończy się tu i teraz. Prowakator, jak to ładnie ujęliście zniknął z oczu miasta. Sporządzicie stosowny raport w którym opiszecie całe zajście jako niefortunny incydent, pozbawione elementów ideologicznych zamieszki sprowokowane przez chorych na umyśle włóczęgów a podjudzane przez okoliczny margines i hultajstwo, które w warunkach zamętu upatrywało się łatwej okazji do kradzieży i rozboju.- Oznajmił nie zastanawiając się zbyt długo nad treścią, bo wyjątkowo większość z tego co mówił okazała się być prawdą.
- Ale najpierw...- Kapłan zawiesił głos postępując kilka kroków do przodu i nachylając się nad starszym strażnikiem.- Przyprowadzisz mi go. Wszystko co zdarzy się przedtem nie musi wyglądać na interwencję straży.-  Mężczyzna wyprostował się. Patrząc na podkomendnych Lucjana, nie można było nie odnieść wrażenia, że raczej nie groziło im niespełnienie ostatniego warunku. Wielebny zamiarował dodać coś jeszcze ale nim zebrał myśli najmenik przerwał mu swoją sceną.

- Aresztuj tego głąba.- Powiedział zrezygnowany nawet nie patrząc na mutanta i jego wybuch.- Razem z resztą podejrzanych. - Skinął ręką w stronę pobojowiska mając na myśli rannych i nieprzytomnych tu zalegających.
- Potem zaproponuj współpracę na czas misji. Jeżeli się sprawi możesz mu nawet wypłacić zwyczajową nagrodę za przestępcę. A teraz zabierajcie się stąd. Ktoś inny zajmie się posprzątaniem tego bajzlu.- Meijers skinął na swoich pachołków, którzy odstąpili od Drzazgi, powoli i wyraźnie zawiedzeni.

-Ach. Komendancie?- Odchodzący kapłan zatrzymał się w połowie drogi obracając na moment za siebie. - Chyba nie uwierzyliście, że my naprawdę palimy ludzi?- Zanim oblicze świątobliwego męża zdążyło mu zniknać z oczu po raz drugi, komendant przez moment mógłby przysiąc, że widział drgnięcie w kącikach jego ust. Stał już jednak zbyt daleko aby mieć całkowitą pewność, zresztą pewnie i tak nikt by mu nie uwierzył.

Zostali sami jeżeli nie liczyć przekupniów, którzy zaczynali powoli krzątać się przy obrzeżach placu niczym dżdżownice wypełzające na powierzchnię po deszczu oraz gapiów, którzy nieśmiało otwierali pierwsze wychodzące na giełdę okiennice.

Lucjan - 2015-09-15 23:22:01

Lucjan stał, bo na tyle tylko mógł sobie pozwolić. W duchu z lekka się uspokoił, bo szczęśliwie dla niego i jego kompanii potoczyły się wypadki. Pisanie raportu to raczej nudna formalność, a nie sroga kara od kapłanów której się spodziewał, za spowodowanie tego całego burdelu. Usłyszawszy dalsze polecenia, uśmiechnął się szelmowsko. Chociaż raz byli z klerem zgodni co do losu niedoszłego proroka. Ta bajka mogła mieć tylko jedno zakończenie...
Oczywiście wszystko nie może pójść idealnie, w tym wypadku niestety dotyczyło to głąba o problemach psychicznych. Czemu wariata nie da się poznać na pierwszy rzut oka, przeklinał w myślach komendant. Nowy towarzysz, choć pewnie nie był w pełni zdrowy na umyśle, zaimponował nie tylko strażnikowi ale i wielebnemu. Współpraca ze strażą miejską to ponoć prestiż nie? Bohaterowie dnia codziennego, ratują koty, a łapówki biorą tylko co drugi dzień. Świetlana przyszłość się otwierała przed drzazgą i ewentualny nóż rzezimieszków którzy nie przepadali za kapusiami współpracującymi ze strażą.
Niepewny czy jego przełożony żartuje, kpi czy stwierdza fakt ograniczył reakcje na słowa o spaleniu jedynie drobnym tyknięciem. Chciał żeby sobie wreszcie poszli, był święcie przekonany że aż czuję swąd spalenizny kiedy wieczny ogień jest w pobliżu. Zagwizdał do chłopców, którzy sami zresztą dobrze wiedzieli co robić. Powoli zabrali i związali losowych "prowokatorów i nikczemników miejskich, zakłócających ład i porządek miejski". Sam Lucjan odkopując jęczącego z bólu kmiecia przedostał się do drzazgi. Otarł pot z czoła i zaczął  pogawędkę przyjaznym tonem.
- Ten... Mam u Ciebie dług Ambalcie, spłacę w czym chcesz, w monetach, kurwach czy glejtach ale wyjątkowo muszę Cię prosić o więcej. Muszę rozdzielić chłopaków i z lekka mi brakuje rąk do pracy.
Westchnął niczym stara przekupka sprzedające małże w klekoczącym się wózku.
- Wielebny wspominał o nagrodzie, ta jest pewna, jeśli będziesz chciał zarobić to spotkasz mnie za trzy dni w czerwonej dzielnicy. Muszę załatwić kilka sprawunków przed tym i dowiedzieć się gdzie się ten skurwiały prorok ukrył. W każdym razie Twoja pomoc by ładnie wyglądała w raporcie hehe. Tymczasem znikaj, nie będę się bawić w cholerne aresztowania i tak mam dużo na głowie.

Chwilowa nieobecność na forum będzie więc chciałbym Cię na razie uwolnić fabularnie, potem się zgadamy jak będziesz chciał :)

Castor - 2015-11-02 04:59:21

Stuk, stuk, stuk.... roznosił się echem odgłos wbijanego gwoździa. Ambalt kończył właśnie przybijanie ogłoszenia o poszukiwaniu "kogoś ze zwnnymi rękami, kogoś małego, kogoś z wielką siłą ramion oraz kogoś z medycznym przeszkoleniem".  "To już półtora miesiąca" pomyślał mutant, patrząc posępnie na ryneczek, który skąpany w pierwszych promykach słońca, przypominał mu o jatce, rozegranej dokładnie półtora miesiąca temu, dokładnie w tym miejscu. Nie dopadł Proroczyny. O Lucjanie I jego sukcesach w łapaniu najróżniejszych zbójów było głośno w mieście. Postanowił się do niego zgłosić, jak tylko wytrzeźwieje... taa, jakoś nie było okazji. O Ambalcie też mogło być głośno, przez jego ... ostatnie akcje sabotażowe.

Ambalt postanowił sączyć wiśniówkę, dopóki coś ciekawego nie zacznie się dziać.

Dziki Gon - 2017-05-10 21:06:37

Był tylko jeden rodzaj dni, kiedy konsystencja tłumu wypełniającego aleje novigradzkiej Giełdy zmieniała się — dni targowe, a przynajmniej te tytularne, przypadające na każdy początek miesiąca, bo w Wolnym Mieście, gdzie pieniądz nie sypiał nigdy, tak naprawdę każdy dzień był targowy. Zmieniała się, ale ku gorszemu. Wszystko na ulicach Novigradu od Bramy Wielkiej po Czerwoną Dzielnicę przybierało wtedy na intensywności, przybywało ludzi, natężał się jazgot, porykiwanie zwierząt — oraz ludzi — i dudnienie kół przy furmanach, a najprzykrzej nasilał smród, którego źródeł bogaty przegląd zaczynał się na kiszonej kapuście i kończył gdzieś na wylewającej zawartości okolicznych rynsztoków. Naganiacze z kramików darli gardła nad gwarzącą tłuszczą, piejąc nad swoimi towarami niczym stado kogutów. Każdy kupiec i sprzedawczyk wietrzył swe składy co do zakamarka, zamorskie wyroby znoszono z rozładunków i odpraw celnych całymi skrzyniami, a dziwki trefiły się jak na otwarcie burdelu.

Poniekąd, to był wielki burdel, przeszło przez myśl Imbramowi, którego jak wielu innych w ten najbardziej ludny zakątek miasta sprowadzała nikła obietnica zarobku. Na każdym rogu i przecznicy pod zadaszeniem kupieckich wiat oraz nieprzebranych jak grzyby po deszczu punktów lichwy na własne oczy dało się uświadczyć kogoś, kogo właśnie publiczne i bez większego polotu rżnięto w rzyć. Ba, wystarczyła jeno chwila nieuwagi i samemu można było zostać brutalnie sprofanowanym przez niewidzialną rękę rynku.

Najgłośniej robiło się przy licytacjach i na jarmarku końskim. Tam ludzkie wrzaski mieszały się z rozpaczliwym rżeniem przerażonych roczniaków, tubalnym nawoływaniem aukcjonerów, biciem kopyt o bruk i co chwila gdzieś trzaśnięciem z nahaja. Kwitła wiosna, dla hodowców sezon na odsadzanie od matek zeszłorocznych źrebiąt i spędzanie podrośniętych dwulatków na targowiska całymi stadami. Od materiałów na czempiony gonitw cenionych w małych fortunach po szkapy na trzech nogach, w kwestii koni na novigradzkim jarmarku można było znaleźć wszystko — przebierali w nim i sołtysi za kobyłami do pługa, i rzeźnicy za okazją, i dystyngowani rezydenci Górnego Miasta za rasowymi podjezdkami. Ale młody Starling i tak zdziwił się, gdy ujrzał tam znajomą twarz. Czy też raczej znajomy pysk. A jednak — to jego własny, osobisty kasztanek grzązł właśnie po pęciny w gnoju w jednej z zagród. Choć pod błotem oblepiającym spuchnięte jak bele nogi ledwie dało się spostrzec charakterystyczne białe skarpetki albo wypatrzeć gwiazdkę spod skołtunionej grzywy, to porządny rycerz, nawet taki poza czynną służbą, od razu rozpoznawał byłego towarzysza w tułaczce. Ależ paskudnie musiał go doświadczyć los od czasu ich rozstania! Może nawet paskudniej niż samego Starlinga. Wałach grzbiet i boki miał zapadnięte — pewnie od ładnych paru dni nie doświadczywszy swobodnego ruchu ni siana albo paszy w korycie — sierść bez cienia dawnego połysku, oczy zgaszone, a zad oraz szyję w śladach po kopniakach i ukąszeniach ze strony co wredniejszych szkap. Wyglądało na to, że były chlebodawca Aedirnczyka usiłował powetować sobie straty finansowe jak najszybszą sprzedażą rumaka i ten trafił w ręce jednego z novigradzkich handlarzy żywcem.

Trzódka, do której trafił zdawała się nie wzbudzać szczególnego zainteresowania nabywców.  Ot, w większości łachy, stare śrupy i podobnie skupione za bezcen pechowe koniki, które szybko marniały pod opieką skąpca, po czym tułały się od jarmarku do jarmarku, aż ich cena spadła wystarczająco, by skusić lokalną jatkę. Tylko dwoje ludzi wyglądających na potencjalnych kupców stało przy opłotku, oboje pogrążeni w przypuszczalnie gorącej dyskusji — łysiejący mężczyzna i młoda dziewczyna, która mogłaby być jego córką, gdyby on nie był brzydki jak knur, a ona wdzięczna jak łania. Oboje dostojnie odziani, czyści, dziewuszka w obszytym gronostajem toczku — absolutnie nie pasowali do towaru prezentowanego w błotnistej zagrodzie. Łysawy jegomość zdawał się myśleć to samo, dało się wywnioskować z prób odciągnięcia towarzyszki ku toczącej się licytacji, ale panna z uporem wskazywała, zdawało się, że właśnie na imbramowego kasztanka.

Hattusili - 2017-05-16 17:10:17

Imbram już trzy dni włóczył się po różnych częściach Novigradu. Jak wcześniej odczuwał do tego miasta zwyczajną niechęć, raczej normalną dla kogoś wychowanego na wsi, tak teraz jego serce wręcz nasycało się rosnącą nienawiścią. Zwłaszcza w miarę jak chudł jego mieszek, w którym teraz znajdowało się równo pięć novigradzkich koron, a raczej równowartość w uzbieranych drobniakach. Drażnił go olbrzymi rozmiar miasta i gąszcz uliczek z których nieraz jedna była, rzec można zabójczo podobna do drugiej, przy czym określenie to nie było bynajmniej przypadkowe. W takich to bowiem uliczkach codziennie ktoś zwykł stradać życie. Od kiedy potknął się o trupa z gardłem otworzonym niemal do kręgów szyjnych, zdecydował że będzie trzymał się raczej głównych ulic.

Jedna z takowych powiodła go z przedsionka piekieł w samo ich serce, bowiem wkroczył na wielki plac targowy w godzinach szczytu. Wokół niego dźwięczała prawdziwa kakofonia złożona z okrzyków, porykiwań i pohukiwań, a otaczała aura jeszcze bardziej ubogaconego przeglądu smrodów i brudów.  Sam też nieco śmierdział, w końcu od kilku dni włóczył się w pełnym rynsztunku, który od czasu utraty konia w całości musiał targać sam. Mimo to jego pachy nie mogły się równać z ciężką atmosferą miasta. Nie mógł się niestety z jego mieszkańcami równać jego wyraźnie zmęczony głos, który od kilku dni ogłaszał się wszem i wobec wokół:
- Miecz na wynajem, tarcza na wynajem! - takie to urozmaicone było owe ogłoszenie. Tarcza dla potrzebujących obrońcy, miecz dla poszukujących rębajły.  Po pewnym czasie zaczął dodawać coś, co jak zauważył, sprawiało że odwracała się w jego kierunku niemal każda głowa -  Tanio, okazja, tanio!

Mimo to nie miał szczęścia w żadnym z paru ostatnich dni, a tym bardziej teraz kiedy otaczała go taka surma rozkrzyczanego ludu, rywalizującego z nim o uwagę. Rozgoryczony powoli szykował się do opuszczenia tego opanowanego przez demony handlu miejsca, aż tu nagle jego stopy zaprowadziły go niedaleko końskich zagród. Tam jego serducho nieco zmiękło na same wspomnienie jego poczciwej szkapiny.  Jak koń padł w boju, co nieraz się Imkowi zdarzyło, to mimo wszystko było to dla żołnierza i rycerza znacznie bardziej naturalne, niż gdy tak po prostu wyrwano mu go  żywcem. Aedirnczyk z pewną nostalgią przystanął by obejrzeć narowiste wierzchowce, z utęsknieniem wyobrażając sobie siebie na grzbiecie jednego z nich.

Chwila, chwila... Czy to nie aby...?
No kurwa! Ja chyba śnię!
Niech no znajdę tego skurwysyna! Znajdę i przysięgam, w rzyci mam honor, wątpia mu wypruję i jego własnymi flakami go zaduszę!

Skąd ten nagły wybuch gniewu młodego Starlinga? A otóż w zagrodzie tuż obok niego, jak żywy, a raczej półżywy, znajdował się jego poczciwy koń. Kupiec będący jego byłym pracodawcą, zarekwirował mu go przed paroma dniami na poczet swoich strat związanych z zaniedbaniem obowiązków Starlinga, ale mimo to... Sprzedać rycerskiego konia, jak... jak zwierzę jakieś pociągowe, kurę jajodajkę albo krowę mleczną? Gdy Imbram patrzył jak smutny los spotkał jego wierzchowca, krew aż w nim się zagotowała. Koń był wyraźnie wychudzony, zmarnowany, bez wigoru i dawnego, niemalże ludzkiego wesołego błysku w oku. No losie, przesadziłeś. Mnie targaj po jakich kamulcach i cierniach chcesz, przywykłem, ale żeby mojego konia?  Najbardziej bolało go jednak to, że nie miał mu nawet jak pomóc. Martwił się o chleb na jutro, a co dopiero jeszcze wyszarpnąć gotówkę na konia? Skąd? Zresztą gdyby miał, to by go po prostu nie oddał. Opuścił głowę, westchnął zrezygnowany i już miał odchodzić jeszcze śpieszniej niż wcześniej, gdy jego uwagę przykuła wyjątkowo niedopasowana dwójka rozmawiająca z handlarzem ową końską gromadą. Po kierunku ich gestykulacji sądzić można było, że gadają o niczym innym, jak tylko o jego rumaku! Jak to mówi redańska szlachta? Nic o nas, bez nas? Imbram parafrazując to powiedzonko, powiedział sobie w duchu "nic o moim koniu, beze mnie". Może więź ekonomiczna ich już nie łaczyła, ale przyjacielska a i owszem, więc poczuł że powiedzonko jest zasadne, a on ma moralny obowiązek i prawo zainteresować się sprawą. Z takim postanowieniem nieco przysunął się do negocjujących, udając że podziwia cały przegląd szkap, chabet i rumaków tłoczących się w zagrodzie. W rzeczywistości chciał wychwycić konkrety z rozmowy kupca i potencjalnych kupujących, by w razie czego wkroczyć do akcji. Może choć w ten sposób pomoże swojemu zabiedzonemu przyjacielowi? Poza tym panienka która go wyraźnie chciała wyglądała... bardzo, bardzo miło. Imbram na pewno nie miałby przeciwskazań, by powierzyć jej konia. Jednego albo drugiego.

Dziki Gon - 2017-05-19 00:26:39

Zaiste, panienka prezentowała się miło. „Miło” to wręcz brzmiało jak skandaliczne niedopowiedzenie, dziewczęcą buzię miała promienną jak słońce, a spod toczka wymykały się jej fale pysznie płomienistych włosów. W jej towarzystwie łysawy mężczyzna o budowie przeciętnego tucznika, grubo ciosanym nosie i komicznie krzaczastych brwiach zmarszczonych nad maleńkimi punkcikami, które robiły za oczy wyglądał jak za frak wyciągnięty z kart jakiejś taniej literatury grozy, którą raczyły się oxenfurckie żaczki. Do tego brzmiał niczym rasowy bandyta z gardłem zrobionym przez lata zażyłości z gorzałką oraz dymem fajki.

Marjorie, porzućże te wymysły. Pan handlarz próbuje nas naciągnąć, a koń jest zniszczony i kulawy w pień na cztery nogi, patrz, wszystkie jak bele, pod tym błotem pewnie jeszcze chowa ochwat. Chodźmy do Biberveldtów, podobno co sezon prezentują iście przedniej jakości podjezdki. Ten nie ujdzie nawet pół stajania nim mu zacznie rzęzić w płucach.

Przednie zdzierstwo diable pokurcze też pryzyntują — wymamrotał handlarz w brudnym kubraku i splunął na bok, kątem oka otaksowując czającego się nieopodal Imbrama, niechybnie celem pośpiesznej analizy jegomościa jako potencjalnego kupca na którąś z jego szkap. Byle zabiedzony łazęga musiał jednak w oczach sprzedawczyka nie być wart funta kłaków w porównaniu do tamtej kłócącej się parki, więc wrócił do roztaczania „uroków” i steku kłamstw na temat swej chudej, narowistej trzódki przed młodą panienką.

Panienka zaś zdawała się zdeterminowana i pewna przy swym zdaniu. — Ten mnie interesuje, nie podjezdki Biberveldtów. Ujdzie nawet więcej niż pół stajania, tatku, zapewniam cię! A opuchlizna ustąpi mu z nóg, kiedy tylko zacznie spacerować i spędzać noce na słomie, nie na tym... oborniku. Och, spójrz na niego! — Nie bacząc na drogie trzewiki ani na suknię, dziewczyna wychyliła się przez opłotek i pogłaskała rumaka po nosie. — Wygląda zupełnie jak moja kochana stara Sójka, co do odmiany! Musiał być kiedyś pięknym rumakiem i na pewno przemiłym. Dajmy mu szansę, tatku!

Marji, kochana! Nic nawet nie wiesz o tej chabecie! Równie dobrze może okazać się narowisty jak ostatni diabeł i nie dać parobkom podejść na pół kroku, ledwie tylko naje się i wydobrzeje.

Handlarzyna zaperzył się, spluwając do koryta w wyrazie iście teatralnej urazy, jak gdyby co najmniej pomówiono właśnie jego matkę-nieboszczką. Której nie omieszkał zresztą wciągnąć w swoje utargi. — Panie, gdzie pan! Teraz to na grób matuli wam rzeknę: ten koń to jagnię najprawdziwsze! Jak mię przy rumakach szlachetnych panów całe życie chowano, tak drugiego takiego nie widziałem, takie to poczciwe i łagodne stworzenie. — Wszedł do błotnistej zagrody, żeby dokonać prezentacji i wszystkie koniki stłoczyły się w popłochu, poza rzeczywiście zobojętniałym kasztanem Imbrama, który ani drgnął, zwiesiwszy smętnie łeb. — Złoto, nie koń, powiadam, wasza córa ma oko! Serce mię pęknie sprzedać go jatki, jeśli nie pójdzie dzisiaj za lepszy pieniądz, ale dziatwy w doma jeść wołają, żona trzeci dzień słabuje od gorączki...

Żeż wam nie wstyd! — Mężczyzna przerwał lamenty handlarza zniecierpliwionym machnięciem ręki. — Już, już, darujcie sobie. Co zagroda jeszcze usłyszymy tę samą historię, słowo w słowo, zobaczysz, Marjorie. Pamiętasz wuja Petrego? Kupił rumaka pod siebie na jarmarku i na pierwszej przejażdżce bydlę rzuciło się z nim na plecy, prawie go zgniotło. Łagodny jak baranek, chwalił się wcześniej! Nie, kochanie, nie pozwolę ci się narazić. Szkoda szkapiny, ale nic o nim nie wiemy. Nie uratujesz wszystkich biednych stworzeń tego świata. Chodźmy do Biberveldtów, a obiecuję, że kupię ci takiego rumaka, jakiego tylko sobie wybierzesz, choćbym miał zostać o pustych kieszeniach...

Hattusili - 2017-05-19 11:14:38

Imbram słuchał rozmowy wypełniony mieszanką uczuć najprzeróźniejszych i wszelakiego sortu. Z jednej strony czuł uciechę, że chociaż może jego koń przestanie brodzić w gównie i dosiadać go będzie tak zacna osoba jak panienka odziana w gronostaje. Z tej samej pozytywnej strony tkwiła gdzieś duma, że jego niegdysiejszy wierzchowiec nawet w takiej podłej kondycji, był w stanie zwrócić na siebie uwagę. Niemal łezka się zakręciła, gdy panienka której na imię Marjorie z pełnym przekonaniem twierdziła, że musiał być to kiedyś koń na schwał. To prawda. Kupiec też miał rację, choć on nawet nie wiedział jak bardzo niewiele się mylił w standardowym zachwalaniu swojego inwentarza. To były cząstki uczuć poztywnych, z drugiej zaś strony, kotliły się w rycerzu najrozmaistsze zale i smutki. Pierwszy żal, że w ogóle doszło do takiej sytuacji i ich rozłąki, ze współczucia dla przyjaciela i towarzysza tułaczek oraz znojów. Ze swoim koniem "dogadywał się" lepiej niż z jakimkolwiek człowiekiem. Tkwił w nim też drugi żal, z bezsilności, no bo cóż też mogł zrobić? Znalazł swojego wiernego rumaka, ale co z tego? Jest gołodupcem, bez pieniędzy by go wykarmić przez choć parę dni, a co dopiero by ponownie posiąść go na prawną własność. I w końcu trzeci żal, że ponownie się "spotkali" i w pewnym sensie, znowu musi go oddać. A to nie było lekkie, nawet jeśli czekały nań zgrabne i delikatne rączki panienki. Gorsze wrażenie odniósł patrząc na jegomościa, który okazał się być jej ojcem? Jego koń chabeta?! Diabeł!? Gorszy od jakiegoś podjezdka od Bimbermanów czy kogo tam? Ożeż ty opasły włoku...

Mimo wszystko była to chyba najlepsza alternatywa dla jego wierzchowca, zwłaszcza w odniesieniu do słów kupca o rzeźni. Przez kark Imka przeszły wtedy dreszcze zgrozy, a w serce wlała się złość. Rumaka bojowego, tak zasłużonego, do rzeźni?! Niedoczekanie. Podjął decyzję. Pieprzyć to. To wszystko co mogę dla ciebie teraz zrobić. Odjedziesz z panią w gronostajowym toczku, choćbym miał łgać, ubarwiać jak handlarz, ziemię gryźć, alboli szczeznąć. Z dala ode mnie, ale przynajmniej z dachem stajni nad głową, workiem pełnym paszy i czystą wodą w korytku. Tak też to Imbram, szczękając rynsztunkiem, bezceremonialnie podszedł do negocjującej trójki.
- Jeśli waszmościanka i waszmościowie pozwolą... - zaczął powoli. Skłonił się damie, iście po rycersku i kulturalnie, mężczyznom delikatnie skinął głową - ... ale przypadkiem usłyszałem elementy waszej dyskusji. Widzę, proszę waszmości, że nie dowierzacie intuicji córeczki, ani slowom... dobrodusznego kupca - powiedział rycerz do grubasa, komplement dla kupca z trudem przepychając przez gardło. W końcu to przez niego wierzchowiec był w takim stanie. Cóż. Dla twojego dobra koniku, splamię się nawet kupczeniem i łganiem.  - Wierę jednak, że możecie wysłuchać słowa kogoś, kto z niejednego końskiego grzbietu świat przemierzał. Tak się składa, że jestem taką osobą... - kontynuowal po czym zamilkł na chwilę, oczekując reakcji.

Dziki Gon - 2017-05-23 22:45:11

Młodzieniec musiał znieść przeszywające, zaintrygowane spojrzenia całej trójki kierujące się ku niemu, gdy tylko zbliżył się i wtrącił w konwersację — po prawdzie, to najuprzejmiej, jak umiał. Z nich wszystkich chyba jedynie spojrzenie młodej Marjorie od początku zdawało się być pozbawione nawet odrobiny uprzedzenia do wyświechtanego odzienia na grzbiecie mężczyzny, zaprószonych pyłem z ulicy włosów i czoła przybrudzonego od ocierania z niego potu brudnym rękawem. Niewinność dziecięcych oczu. Handlarz końmi zatknął kciuki za sznurek od portek i splunął do koryta ponownie, jakby nie do końca pewny, czy przegonić włóczęgę, czy też zaiste coś w jego skomplikowanych słowach mogła oznaczać, iże mógł się przysłużyć ubiciu interesu. O dziwo, zwalisty ojciec panienki Marjorie również nie zbył przybysza ani nie zgnoił go złym słowem. A nawet gdyby chciał, to w porę spokorniał pod piorunującym wzrokiem córki.

Prosimy — zachęcił Imbrama zamaszystym gestem, opierając się o solidniejszy fragment płotu. — Zdaje się, że i tak byłem w słabnącej mniejszości. — Otaksował młodego rycerza uważnym spojrzeniem, nieco czujnym; co zaskoczyło Aedirnczyka, w nim również nie było śladu obrzydzenia ni pogardy, tak zwyczajowych przedstawicielom szlachty oraz miejskiej elity, ilekroć zmuszani byli zwrócić swe zblazowane oczy ku jemu podobnym.

Ktoś jednak przejawił reakcję na zbliżenie się młodzieńca do zagrody po stokroć bardziej wzruszającą. Wierny, stary rycerski rumak, nie kto inny. Kasztanek zarżał cichutko na dźwięk znajomego głosu i pierwszy raz, odkąd wszyscy zebrani stali tam pochłonięci rozmową, ruszył się z miejsca, wyrywając po kolei z błota zmęczone kończyny. Podszedł do opłotka, po czym z ulgą, na ile ulgę umiało wyrazić nierozumne i niezbyt mądre zwierzę, wyciągnął łeb, żeby dosięgnąć chrapami do dłoni swojego pana.

Hattusili - 2017-05-24 07:09:44

Miał szczęście. Chyba zdziwienie, że taki obdartus jak on zdecydował się podejśc do tak dostatnio odzianych ludzi, sprawiło że nie przegnali go precz. A to siłą rzeczy otwierało pole pod interesy. Mało tego, handlarz wręcz zachęcił go do interwencji. Czego nie spodziewał się, to że w ogólnym zgiełku uslyszy go jego konik, który właśnie ożywił się na chwilę ze stanu zobojętnienia. Imbram nieco przygryzł wargi, powstrzymując smutek i niegodne rycerza łzy zgryzoty.  Ha, no trudno, widać nie pisane mu jednak łgać w żywe oczy i grać zwyczajnego eksperta od koni, który ot tak zainteresował się sytuacją. Zdecydował się więc wyciągnąć ku nim oręż prawdy i przyzna do swojego rumaka. Uśmiechnął się więc smutno i demonstracyjnie podszedł do płota i pogładził konia po pysku.
- Bąbel - wydusił z siebie końskie imię nieco podłamanym głosem, którego nie sposób był skleić do kupy. Imię głupie i wybrane prozaicznie. Rycerz był wykształcony jako-tako w obyciu, ale wcale nieszczególnie oczytany. Po prostu gdy pewnego dnia zastanawiał się jak ochrzcić swojego rumaka, na stopie wyskoczył mu bolesny bąbel. Etymologia paskudna, ale samo słowo było wdzięczne i dźwięczne, więc czemu nie?
- Ano tak - zaczął, zwracając się ponownie w stronę waszmościów - To dobry i przezacny koń. Mój koń. - tu spojrzał na resztę, żeby zobaczyć jakie wrażenie to wywarło -A raczej był mój. Rycerski. Czego nie zabrał mi wróg na wojnie, zabrali pobratymcy w czasach pokoju. Oczywiście nie o mości kupcu mowa  - skinął mu głową, żeby nie było nieporozumień - Jemu jestem wdzięczny za spostrzegawczość i przygarnięcie mojego wierzchowca od tej oczajduszy co mi go zabrała - no nie do końca, w końcu koń wyglądał na zmarnowanego i niedokarmionego. Ale być może nawet w Imbramie trwała pewna żyłka do ubarwiania faktów.

- Być może państwo myślą, że ot odstawiał on standardową kupiecką gadkę, tak zachwalając wam tego rumaka. Ba! Może on sam tak myśli - ciągnął dalej, uśmiechając się lekko na coś co miało być żartem - Konik nie wygląda najlepiej, to fakt. Ani wojna, ani pokój żadnego z nas nie oszczędziły.  Ale panienka widać dobre oko ma i wie, że nie wszystko złoto co się świeci - zarzucił ludową mądrością, którą co rusz powtarzała babka pocieszając jego nad wyraz brzydką kuzynkę. - Najbardziej lśniące metale zajdą śniedzią, jak je zostawić bez opieki lub wśród pospolitego żelastwa.  Ale to... dobry koń. Wystarczy żeby nabrał sił.

W miarę jak mówił głos z jeszcze w miarę pewnego, stawał się wyraźnie przygnębiony, potem wyraźnie życiowo załamany, a w końcu kompletnie zrezygnowany. Cóż miał zrobić? Ha, dusza smutała i wpadała w nostalgię, zaś serce rwało się do odbicia swojego konika i brawurowej ucieczki z miasta. Z drugiej jednak strony głowa mówiła, że i tak by mu się to nie powiodło, a pusty brzuch burknął, że niby czym by konia nakarmił, jak o własne wyżywienie nie zadbał? Racja. Nigdy wcześniej nie był aż tak ubogi. Serce się może łamać, dusza tęsknić, ale wierny koń nie zasługuje na śmierć głodową u boku pana-gołodupca.
- Jest wciąż rączy i silny, a przy swoim bojowym przeznaczeniu, temperament ma nad wyraz spokojny i wdzięczny - mówił głosem już brzmiącym na obojętny, choć z twarzy widać było że łamie się i powstrzymuje nawałę afektu do swojego rumaka - Łagodny znaczy jest i daje się łatwo prowadzić, jeśli tylko samemu wie się co chce się zrobić. Wiem co się ciśnie waszmościom na usta. Jak taki on dobry, to czemu waść sam go nie chcesz z powrotem? I własnego konia obcym polecasz? Odpowiedzią jestem ja sam. Choć herb wciąż mam na tarczy, to życie uczyniło ze mnie obdartusa i łazęgę. Nie mam pieniędzy, by go utrzymać, ani o niego zadbać. Jednocześnie jednak jestem mojemu zwierzowemu druhowi coś winien, więc wybaczcie państwo, ale jak niezwykłym zrządzeniem losu zobaczyłem go tutaj i usłyszałem, że panienka chce go przygarnąć... Nie mogłem stać bezczynnie.

- Wyniósł mnie z nilfgaardzkiego pościgu - powiedział po chwili milczenia, korzystając z zaskoczenia rozmówców i dalej, zaskakująco czule gładząc konia po pysku.  Smutno patrzał mu w brązowe zwierzęce oczy - Walczyliśmy razem pod Aldersbergiem. Mnie, tęgiego woja tam ranili, a on bez uszczerbku!  - opuścił na chwilę wzrok, po czym spojrzał najpierw na panienkę, na krótką chwilę krzyżując z nią spojrzenia, aż go przeszedł dreszcz. W końcu jego wzrok spoczął na jej ojcu. Na pewno nie spodziewali się takiego emocjonalnego theatrum, zresztą sam Imko też się go nie spodziewał, ale co się stało to się stało. Trudno. Może skoro handlarz nie przemówił zanadto do głowy wciąż niechętnego ojca, to może on weźmie ich na litość? Albo chociaż piękną damę w toczku? - Własnym honorem poświadczam, że jest to wierzchowiec godny waszej córki.

Dziki Gon - 2017-05-30 12:33:02

Handlarzyna z jarmarku opierał się o płot, z umorusaną gębą na wpół otwartą gapiąc się na Imbrama jak cielę, panienka Marjorie próbowała dyskretnie otrzeć kąciki oczu batystową chusteczką, a jej ojciec na dłuższą chwilę wbił wzrok w czubki swych gustownych skórzanych butów, jakby zmieszany — nie wiadomo, czy historią zubożałego knechta, czy tym, że dopiero co wyzywał od szkap zasłużonego weterana Wielkiej Wojny. Nim jednak ktokolwiek przy zagródce zdążył ponownie przemówić, a Bąbel choćby parsknąć, mężczyzna machnął ręką na handlarza. Handlarz wyszczerzył wybrakowane zęby, ucieszony jak łasica w kurniku.

Nawet nie targowali się zbytnio, choć skąpiec i sknera od koników naciągał poczciwego człeka na co najmniej dwakroć tyle, ile kasztan mógł być wart w swej obecnej podłej kondycji. Mieszek pełen monet z brzękiem zmienił właściciela i zmienił go również rumak, którego postronek trafił prosto w ręce uradowanej Marjorie. Ruda podlotka z perlistym śmiechem rzuciła się ojcu na szyję, ucałowała go w oba policzki, a potem zaskoczonego Bąbla w chrapy... i mało brakowało, a w rozpędzie ucałowałaby z wdzięczności również Imbrama. Przystanęła jednak wpół kroku i czerwieniąc z lekka się na policzkach, dygnęła kurtuazyjnie przed byłym żołnierzem.

Wam również dziękuję, dobry panie! — Z czułością pogłaskała po nosie „swój” nowy nabytek. — Widzicie, też miałam klacz, zupełnie taką samą, co do odmiany! Tatko mawiał, że nie znajdziemy znów drugiego tak poczciwego konia, ale z tego co opowiedzieliście, mamy szczęście, że wasz Bąbel tu na nas czekał!

Knurowaty kupiec uśmiechnął się dobrotliwie i uścisnął córkę, szybko przełykając gorycz rozstania z wcale pękatą sakiewką; za jej zawartość taki biedny Imbram mógłby przebimbać pewnie z kilka tygodni na mieście bez zamartwiania się o siennik i jedzenie. Kiedy handlarzyna wrócił do swojej skołtunionej trzódki, a Bąbel znalazł się na twardym bruku, rozpieszczany głaskaniem przez swą nową właścicielkę, nabywca konia zwrócił się do młodego Starlinga. Jego twarz spoważniała, ale bynajmniej nie zesrożyła się. Odchrząknął. — Walczyłem pod Aldersbergiem — rzekł. I mówił to z szacunkiem, prawie z namaszczniem. — W ostatniej fali redańskiej. Potem pod grafem de Ruyterem, niech mu ziemia lekką będzie. To był dowódca... Wybaczcie, żem się tak brzydko wyrażał o waszym towarzyszu w wojaczce. Marji to mój klejnocik, oczko w głowie, sami pojmujecie. Jeśli to, co powiedzieliście o koniu jest prawdą, jestem zaszczycony, że mogę go podarować mojej córce. — Mężczyzna wyciągnął prawą dłoń na oficjalnie powitanie. Pyłu na zmęczonych dłoniach Starlinga albo nie widział, albo go to nic nie obchodziła. — Edmund Truartt. Dziesiętnik za życia szlachetnego hrabiego de Ruytera, dziś poczciwy kupiec korzenny.

Jeśli pozwolicie... Zatrzymaliśmy się z córką w „Trzech Lwach” na czas naszego pobytu w mieście. Mieliśmy po jarmarku zmierzać na obiad i byłby to dla mnie wielki honor móc zaprosić weterana oraz druha po orężu do wspólnego stołu. Myślę, że i naszemu Bąblowi byłoby raźniej, gdyby do stajni odprowadził go stary przyjaciel...

Och, tak! — przyklasnęła temu panienka Marji. — To doskonały pomysł, tatku! Dajcie się zaprosić, panie, w podziękowaniu!

Hattusili - 2017-05-30 19:24:50

Efekt emocjonalnego wystąpienia przeszedł wszelkie możliwości Imbrama. Kupca zdjęło zdumienie, grubego jegomościa zakłopotanie, a piękną panienkę wzruszeniem. Pieniądze przepłynęły wartkim strumieniem i Bąbel znalazł nowego właściciela. Imbram uśmiechnął się smutno, patrząc na swojego wiernego rumaka. Oj, będzie ci teraz dobrze druhu...  Imbrama niestety ominęła uciecha bycia ucałowanym przez dziewuszkę, ale przynajmniej nie będzie musiał się już martwić o koński zad swojego... byłego towarzysza. Z tym samym smutnym uśmiechem odwzajemnił panience ukłon, trochę niezdarnie, bo obładowany tobołami i na ile było stać rycerza z pomniejszego rodu.

Sam się zdziwił wcale nie mniej niż jego rozmówcy na jego historię, gdy dowiedział się że gruby jegomość sam jest weteranem wojny. Udało mu się ukryć zdziwienie na twarzy, ale w duszy dalej je hodował. Ha! Ależ ten los figle płata. Jednych weteranów rzuca pod stół z pustymi brzuchami, a innych sadza na rzeźbionych krzesłach z pełnymi trzosami.  Zazdrościł trochę, choć nie miał za złe. W końcu jego los wynikał też po części z jego durnych wyborów. A poza tym... Co to za zwyczaj, złorzeczyć komuś kto był w stanie stanąć na nogi? Tylko szanować takich trzeba! Tym bardziej jak mógłby negatywnie oceniać człowieka, który jak się okazało, jako jeden z nielicznych nie patrzył na niego jak na obwiesia z ciemnej alejki? Dlatego też z szacunkiem uścisnął podaną mu dłoń byłego dziesiętnika, a obecnego kupca korzennego.
- Ha! Waszmość Redańczyk, to prawie że stąd. O grafie de Ruyterze słyszałem, słyszałem. Świeć Wieczny Ogniu nad jego tęgą duszą woja - Imbram zauważył, że w Novigradzie najlepiej powoływać się na Wieczny Ogień i zaczął się do tego stosować - Ja z Aedirn, Imbram z rodu Starlingów z Nott. Pod Sodden w chorągwi rodowej, w drugiej wojnie w wojskach królewskich Demawenda. Herb mój widzicie, oto jest biała kometa na niebieskiej tarczy.  Co się tyczy konia... Nie żywię urazy. Mnie samego grozą zdjęło na widok biedaka. A oczka w głowie tylko pozazdrościć - spojrzał znacząco na panienkę i uśmiechnął się, pozwalając sobie pogłaskać rumaka po szyi i kupcowi, kontynuować wypowiedź. Gdy otrzymał zaproszenie na obiad, aż zdębiał. Jak zobaczył ucieszoną reakcję panienki, zdębiał jeszcze bardziej. Taka życzliwość z rąk przecież nieznającego go człowieka, była dla niego po latach tułaczki rzeczą niemal niepojętą.

- Jestem... zaszczycony, proszę waszmości. - nie wiedizał co zrobić, więc się ukłonił - Tak zacnej propozycji nie sposób odmówić, zwłaszcza z pustawym brzuchem. Choć musi waszmość zwrócić uwagę na to, że mój jedyny inny przyodziewek, mam w tobole na ramieniu, a i sam w sobie nie jest zbyt uroczysty. A ja zbyt czysty, a w tutejszym odcinku Pontaru aż strach się kąpać. Jeśli to nie przeszkadza, to rad będę zamienić słowo z towarzyszem wojennikiem. I czarującą panienką - dalej nie wiedząc co zrobić, skłonił się po raz kolejny, tym razem do panienki. Wyrobiona przez lata podejrzliwość nieco zelżała pod naporem próśb żołądka, a serce dygnęło pod szczerą radością dziewczyny - Może i pani Marjorie pierwszej przejażdżki by spróbowała? Nie trzeba się trwożyć o konika. Wspólnie głodowaliśmy i wyglądaliśmy jeszcze gorzej niż teraz, a i tak sobie radziliśmy. Myślę, że przyda mu się rozruszanie mięśni i wystawienie kości na trochę wysiłku.

Dziki Gon - 2017-06-23 00:12:22


Panienka uśmiechnęła się łagodnie i pogłaskała rumaka po nosie. — Och, nie, nie chciałabym męczyć go jeszcze po całym dniu stania w tamtym okropnym miejscu. Najpierw dopilnujemy, żeby opoje zeszły mu z nóg, a mięśnie wróciły na grzbiet — zapowiedziała, zdając się, jak na podlotkę, wiedzieć zaskakująco dużo na temat koni. — Poza tym, musimy udać się później z tatkiem do rymarza, by przygotował nam dopasowane siodło! W Novigradzie jest rzemieślnik, który robi piękne siodła dla dam, takie, w których można siedzieć nawet w sukni, o tak, bokiem! Wiedzieliście? No i derkę na zimne noce, i kolorowe czapraczki, och i tranzelkę z ozdobnym naczółkiem...

Truarttowi zrzedła mina na tę wyliczankę spodziewanych zakupów, lecz nic nie powiedział, mrugnął tylko do Aedirnczyka z teatralną udręką. — Zacznijmy od obiadu, Marji. Ha! Sam nie pogardziłbym porządnym obrokiem... Chodźcie, panie Imbram i nie frasujcie się niczym — jak mówiłem, to zaszczyt będzie ugościć weterana. Z chęcią wysłucham wszystkiego o służbie pod królem Demawendem i waszych rodzinnych stronach. Zapraszam!

Nie oglądając się ani na parszywą zagrodę, ani jej parszywego przedstawiciela, ruszyli wszyscy czworo przez kolorowy tłum w stronę Nowego Miasta.

Hattusili - 2017-06-23 11:53:39

- Ha, widać że nie tylko współczująca, kobieca dusza tkwi w Tobie, droga Pani - uśmiechnął się, choć jako człowiek znoszony przez życie, uważał że trudy tylko pomagają. A bo to raz jeździł nawet w niedopasowanym siodle? Albo i na oklep? Wracając z nilfgaardzkiej niewoli sprzedał swoje siodło za michę strawy i nocleg dla swoich towarzyszy. Ale faktycznie nie na miłą panienkę takie niewygody... Im bardziej jej słuchał, tym bardziej zdumiony był jej sercem, co najmniej srebrnym. A może i nawet złotym?  - Ale i wiedza konieczna, by zwierzaka w zdrowiu i formie zachować. Z nieba waćpanna i waćpan spadliście mojemu... - tutaj przerwał na chwilę, uśmiechając się do siebie smutno, ale w głębi duszy czując ulgę i kończąc zdanie po chwili- .... byłemu wierzchowcowi.

Gdy Truartt załamał ręce nad podekscytowaniem panienki, Imko zaśmiał się serdecznie. Zdumiony był w dalszym ciągu pozytywnym nastawienieniem obojga, ale postanowił z niego skorzystać. Może po prostu byli dobrymi ludźmi? Tacy ludzie byli rzadkością, ale przecież gdzieś chyba istnieli? Na czyichś barkach ten chędożony świat musiał się wszak opierać!
- Dziękuję waszmości - powiedział poważnie - Ruszajmy więc!

No i ruszyli...

Dziki Gon - 2017-11-14 17:54:27

Rysław znajdował się na rogu miejskiej giełdy, twarzą skierowany na północ, mając za plecami kilka mieszkalnych kamieniczek w sąsiedztwie którejś z rozlicznych w mieście świątyń. I nie trzeba było być tutejszym, by móc z niemal stuprocentową pewnością założyć się, że należała ona do Wiecznego Ognia.

Dzień nie wyglądał na targowy, choć nie poskąpiło ludu. Wnioskując z tego co słyszał wokół – przeważnie cudzoziemców. Co rusz jego uszu dobiegały obce akcenty, głównie pochodzenia temerskiego, sporo głosów posługujących się połowicznie zrozumiałym dla niego kupieckim żargonem, oraz kilka utwardzanych głosek czegoś co bardzo kojarzyło się ze Starszą Mową.

Górowanie wzrostem, stanowiące przekleństwo w trakcie podróży lub organizowania sobie wygodnego legowiska, pokazało w tej sytuacji jedno ze swoich bezcennych błogosławieństw. Nawet w chwili, gdy z naprzeciwka nadciągał gęsty tłumek, Rysław nie tracił orientacji, mając możliwość ogarniania swojego położenia z dogodniejszej perspektywy.

Mijało go teraz sporo osób, kupcy, robiący zakupy mieszczanie, śmierdząca gorzałą grupa utytłanych wapnem murarzy. Grupa golonych pał w białych szatach, ani chybi kapłanów. Coś przebiegło mu nawet między nogami. Małe, rozmazane w spiczastej czapce. Nie zdążył się przyjrzeć dokładniej, a pobieżny rzut oka pozwolił tylko co najwyżej na wniosek, że nie był to stary troll.

Chwilowo nie musiał płynąć w tłumie, póki co stojąc u brzegu ludzkiej rzeki. Mając chwilę na zastanowienie się co dalej.

Kanel - 2017-11-14 20:47:23

To zmiennokształtny, jeden z kontrolujących tutejszy rynek. Hahahaha... nie no, każdy wie, że przecież mimiki nie istnieją. Prawda?

Priorytetowym celem było znalezienie osoby, która wskaże mu położenie gospody "Pełny Trzos". Także wypatrywał głównie swoich mord, a nie paniczyków czy strojnych mieszczan, bo ci najpewniej zwyczajnie by go odpędzili lub nawet nie zawracali sobie głowy odmową.  Ofiara musiała być sama, bo w grupkach zawsze byli zbyt śmiali. Byłoby dobrze, gdyby ten ktoś trzeźwy w miarę był. Pierwszym pytaniem było: "Czyś miejscowy?".
A potem... potem pytał o gospodę.

Gorzej, że imię krasnoluda mu wypadło. Lepiej, że pamiętał, chyba, co ma mu powiedzieć. Ponownie gorzej, że pewnie naprzeciw gospody będzie pięciu krasnoludów ze stoiskami. Ale chuj... tamten miał trochę pojebaną godność, jak jego pryncypał, to może się uda. Zawsze też można zapytać, czy go zna.

Dziki Gon - 2017-11-15 22:18:18

No, tośmy się pośmiali. A teraz dosyć tej swawoli, bo robota czeka.

Rysław wypatrywał swoich mord. W obecnych warunkach i przy swojej intuicji i dotychczasowych doświadczeniach uznał zatem, że rozpoznawanie „swoich” najłatwiej będzie zacząć od mianownika wspólnych zainteresowań. A tak się składa, że skrzywienie zawodowe kazało mu pobłądzić wzrokiem do pobliskiego straganu z bronią, który przykuł jego uwagę.

Stojąca przy nim ofiara była krępa, szeroka w barach jak piec, kojarząc się nieco z krasnoludem, gdyby nie to, że zarówno łeb, jak i pysk miała gładko ogolony i była od krasnoluda o ten ogolony łeb wyższa. Ubrany był po cywilnemu, w burą opończę z grubego sukna, wyposażoną w kaptur, spoczywający obecnie na plecach. W trakcie zagajenia był zajęty oglądaniem kolczastego kiścienia, który upatrzył sobie pośród towarów wyglądającego na lekko zaniepokojonego kupca, który siedział cicho miast zachwalać czy doradzać.

Potencjalny nabywca kolczastej kuli na łańcuchu, spojrzał w górę, na Rysława, z miną nażartego kota obserwującego świat z zapiecka.

Tak — odpowiedział na pierwsze pytanie. — Tam — odparł na drugie, unosząc rękę z wyciągniętym palcem, wskazując budynek, który mieli dokładnie naprzeciwko siebie, jeśli ustawić się plecami do straganu. Wyrastający po drugiej stronie giełdy, w kierunku portu, oddzielony od nich krzątającym się tłumem rozmaitych przechodniów, snujących się od stoiska do stosika, pojawiających się, znikających, kręcących bez celu lub w poszukiwaniu czegoś.

Nie polecam, nie spodoba ci się tam. — Tym, który dopowiedział ostatnie zdanie, był człowiek w identycznej opończy, który właśnie pojawił się przy straganie. Barczysty jak łysol, choć z chudszym karkiem, wzrostem dorównujący Rysławowi, przez co na tle gościa z kiścieniem prezentujący się jako ten wysoki i szczuplejszy. Miał wąskie, jakby wiecznie zmrużone oczy i nieznikający uśmiech kogoś, kto właśnie sprzedał ci ochwaconego konia. — To kupiecki przybytek. „Grające Rogi” byłyby lepszym wydatkiem dla twojego żołdu. Albo „Pręgierz” u Dietere, jeśli tniesz koszta i nie szukasz wysublimowanej rozrywki. — Nie wyglądał na zawodowego żołdaka, ale Waligórę rozszyfrował od razu. Przeszywanica, broń oraz niedawne ślady walki na pewno sporo mu w tym dopomogły. — Pierwszy raz w mieście?

Kanel - 2017-11-15 23:16:56

Naturalnie rzucił okiem na broń, ale bynajmniej nie chciał wchodzić w polemikę z drabem, choćby mieli dyskutować właśnie o orężnym rozwiązywaniu wszelakich, cennych problemów.  Kusiło, prawda, ale miał zadanie, z którego musiał się wywiązać.

Miał już krótko podziękować i iść...

- Tak można powiedzieć. - Odparł. - I dzięki wam za rady, ale ja muszę wiadomość dostarczyć. Rychło. Inaczej nie będę miał czego wydawać. Bywajcie w zdrowiu. - Pożegnał ich krótkim uśmiechem i chwytając dłonią za rękojeść, coby nie żgać każdego mijanego od prawej przechodnia, począł zdążać we wskazanym kierunku. Jeśli mógł wybrać, wolał iść gdzieś uboczem, nie wpadając w to kłębowisko mieszczańsko-plebejskie.

Chodziło o to, żeby znaleźć miejsce, z którego będzie mógł zobaczyć stoiska. Ewentualnie mógł się wzdłuż stoisk naprzeciw karczmy przejść, poszukując krasnoludzkiej gęby. Znalazł - to zagadał. Pierwsze pytanie było o godność, z zaznaczeniem, że szuka kogoś i temu pyta - jakby co, wyjaśnił, że tutaj miał szukać. Drugie pytanie: "czy znacie Ignatiusa Schmeissera?". A po potem: "najpóźniej jutro trzeba będzie podać do stołu" - jeśli gość znał jego pryncypała.

Dziki Gon - 2017-11-15 23:50:27


Profesjonał, co? — wysoki kiwnął głową, nie spuszczając oka z najemnika. — Pierw obowiązki, przyjemności – w drugiej w kolejności? Naturalnie, rozumiemy i pochwalamy. Bywajcie.

Widzisz, Dietrich? — zwrócił się do łysego, obserwując odchodzącego Rysława. — Jest jeszcze na tym świecie sumienność i etyka zawodowa.

Mhm — odparł mu kompan, chowając kiścień pod opończą, po czym obydwaj, nienękani przez nikogo odeszli od stoiska bez uiszczenia zapłaty.

Szedł naokoło, po krawędzi placu wytyczającego obszar giełdy unikając konieczności przedzierania się przez tłum i nadłożywszy nieco drogi. Nie pobódł nikogo dyndającym u pasa mieczem, choć sam dostał w bolące ramię, potrącony przez zataczającego się jegomościa zajeżdżającego gorzałą.

Dotarł naprzeciw karczmy, wypatrując wszystkiego, co sięgało mu pasa i samo miało brodę do własnego. Upatrzył trzy stoiska, zainstalowane w swoim bliskim sąsiedztwie, gdyż krasnoludy, wzorem innych ras w takich sytuacjach, kupiły się w grupie, aby do swoich, starając się trzymać na uboczu ludzkich sąsiadów. Novigrad, stolica cywilizowanego świata nie różnił się pod tym względem od innych miast.

Pierwszym kramem było stoisko obwoźnego księgarza, siwego starego krasnoluda, który na ozdobnym, malowanym wózku wyposażonym w ladę przekładał grube, ciężkie i lepkie od kurzu woluminy. Obok na stołku, okazjonalnie pomagając starszemu, siedział młody krasnolud w berecie, przez większość czasu skupiony za rozkładanym pulpitem, na którym kładł kawałki pergaminu, skrobiąc po nich piórem. Krótka kolejka petentów ustawiona do niego w ogonku kazała przypuszczać, że zajmował się odpłatnym pisaniem podań.

Drugie stoisko należało do krzykliwego jegomościa handlującego rozmaitymi naczyniami, zarówno posiadającymi zawartość, jak i tymi, które były jej pozbawione. Do pierwszych dorzucał gratis kwaszonego ogórka. Krzyczał coś i co rusz zaczepiał przechodzące mieszczki, wymachując resztą swojego towaru, to jest sztućcami i garnkami, wyłaniając się jak zza kurtyny spośród zawieszonych na poprzecznej belce straganu patelni, dzwoniących przy każdym poruszeniu.

Trzeci i ostatni był nabity krasnoludzki drab w fartuchu, o ogolonej na krótko głowie. Doglądający swego interesu z bojową miną, wsparty pod boki pięściami przechodzącymi w przedramiona grube niczym szynki, które to porównanie było całkiem na miejscu, gdyż te również oferował w swym asortymencie. Obok całej masy kiełbas w pętach różnego kształtu i rodzaju, jednak o równie nęcącym zapachu. Tuż obok zebranych było jeszcze trzech ponurych krasnali, którzy uczyniwszy sobie z jednej beczki szynkwas, spędzali nad nią czas na burkliwej rozmowie, delektując się specjałami, które oferowano w kramie drugim, jednak preferując zagrychę z trzeciego.

Kanel - 2017-11-16 00:32:57

Mógł, głupiec jeden, dopytać, czymże krasnolud się para. No ale trudno... Sugerując się treścią informacji i próbując zgadywać jej właściwe znaczenie, wytypował stoiska o numerach jeden i trzy. Pierwsze, bowiem jego pryncypał wspominał coś o znajomym notariuszu, który winien był mu przysługę. Trzecie, bo ci goście wyglądali jak silne lekarstwo na problemy.

Swoją drogą... Jakimi sposobami jego najemca rozwiązywał problemy? Hm?...

Zdecydował, że pierwej zagada do starszego krasnoluda. Przedstawi się z własnego imienia. Zapyta, czy to jego stoisko - bo mogło być i młodego. Potem. dodając formułkę "wybaczcie, że zawracam głowę, ale..." zapyta o godność, tłumacząc się koniecznością natychmiastowego znalezienia adresata pewnej wiadomości od handlarza kuszami, bez rzucania godnością swego pracodawcy.

Dziki Gon - 2017-11-16 01:06:54

Księgarz, okazał się znośny w obyciu, przecząc utartemu stereotypowi, według którego każdy stary krasnal musi być wiecznie marudny, obrażony na cały świat i poza wyobrażenia tego świata upierdliwy.  W skupieniu nachylił się więc, słuchając co najemnik ma do powiedzenia, mrużąc przy tym krótkowzroczne oczy.

Ernest Fuger, księgarz. Zgadza się, jestem właścicielem tego małego stoiska —  potwierdził — Handlarza kuszami? Nie zdaję się, że nie znam nikogo takiego —  zamyślił się, przeczesując palcami swą długą, siwą brodę. — Jeśli potrzeba szanownemu panu dostarczyć wiadomości, najszybciej będzie kurierem — doradził uprzejmie, po czym uniósł trzęsącą się dłoń, wskazując kierunek naprzeciw gospody „Pod Trzosem” w okolicy, której się znajdowali, na wschodnią część bazaru. — Łatwo ich złapać pod bankiem Cianfanellich — dodał, wyjaśniając co przed chwilą mu pokazał. —  Albo w samym centrum giełdy.  Filip — tu obrócił się w stronę sporządzającego pisma młodego krasnoluda. — Może panu pomóc sporządzić stosowną notkę za niewielką opłatą, jeśli zechce mu pan ją podyktować.

Kanel - 2017-11-16 02:46:55

- Nie trzeba, dobry panie. Szukam właśnie tutaj, krasnoluda – temu was zagadnąłem. Widać, nie do was mam posłanie. Wybaczcie zatem i... - Chciał kończyć, ale do łba mu przyszło, że przecież może o miana zapytać tego krasnoluda, skoro już mu się trafił taki uprzejmy staruszek.  - I może znacie godności swoich rodaków, co? O, tych tutaj, na stoiskach obok... Niby po łbie dostałem, ale pamiętam, że na G i H są, albo przynajmniej jedna z tych liter. Jak usłyszę, to może... - Mówiąc, pokazał na owe dwa stoiska, żeby była jasność o które mu chodzi.  Co miał do stracenia... Nic, najwyżej stary go nieźle policzy, ale w takim wypadku to on już wolał popytać straganiarzy niż bulić.

Gdyby usłyszał godności nie pokrywające się z tym, co pamiętał lub został potraktowany informacją o konieczności uiszczenia opłaty na rzecz odświeżenia pamięci, to byłby zwyczajnie z taką samą gadką z jaką uderzył do księgarza, walił do właściciela stoiska z mięsem. Ta sama kolejność...

Dziki Gon - 2017-11-16 20:11:15

Godności? — powtórzył Ernest, w zastanowieniu skubiąc wąsa. — Nie wszystkich, tylko dżentelmena z kramu zaraz po lewej. — Koszące na bok oczy starszego krasnala podpowiedziały Rysławowi, że ma na myśli sprzedawcę garnków, patelni, naczyń oraz butelek, z wartością lub bez zawartości. — To Pan Moric Libart. Względem zaś reszty... Filip!

Wołaliście mnie, wuju? — głowa młodszego krasnoluda, przystrojona w płaski beret, podniosła się na moment znad pulpitu.

Pan szuka adresata wiadomości, przypomnij nam, jak nazywali się jegomościowie spod kramu pana rzeźnika i on...
Nie zajmujecie się aby windykacją długów? — siostrzeniec księgarza, widać bardziej nieufny od swojego krewniaka i przełożonego, przyjrzał się podejrzliwie Rysławowi. Widząc jednak upraszające spojrzenie starszego, ograniczył się do pokręcenia głową i machnięcia ręką. Po czym zaczął gadać, wskazując każdego z krasnoludów wolną ręką, a drugą nie przerywając pisania.

Za straganem siedzi Mendro, dla znajomków Mendri. Trzej obok to jego znajomkowie, Jon Zymmer, Arnold Lepzig Corelli i Gburek. Chcecie wiedzieć coś jeszcze? — spytał stawiając podpis u dołu arkusza i posypując go piaskiem.

Kanel - 2017-11-16 20:27:36

- Nie tym razem. - Odparł względem pytania o jego związek z zawodem windykatora niesądowego.

Kurwa... Sam był sobie tego chlewu winien. No ale trudno, chuj, stało się i nic na to już nie poradzi. Zakładając zatem, że najpewniej źle zapamiętał godność krasnoluda, próbując odsunąć myśl o możliwej nieobecności adresata, spojrzał na starego krasnoluda i wymuszając na sobie jakikolwiek uśmiech... - Dziękuję wam, panowie. Bywajcie w zdrowiu. - Nieco przygaszony, co zmęczony ton głosu sugerował, udał się do stoiska rzeźnika, tam spróbować szczęścia. Jeśli kolejka była zbyt długa, spróbował u trzech jego ziomków. Skoro jednak znał już ich imiona, i nic one mu nie mówiły... Po przywitaniu pytał zrazu, czy znają jego pryncypała, Ignatiusa Schmeissera - nieważne, czy rozmawiał z właścicielem, czy mówił z jego kompanami.

Dziki Gon - 2017-11-16 21:09:19

Żegnając się z księgarzem i pisarczykiem, próbował szczęścia przy następnym straganie. W związku z małym ogonkiem kupujących wędliny ludzi i nieludzi, rozpoczął od zagajania tria usadowionego przy beczce.

Tym razem został potraktowany z głęboko zakorzenioną rasową nieufnością tyczącą się wszystkiego co wzrostem sięga powyżej metra pięćdziesiąt w górę. Spojrzeli na niego, tylko gdy podchodził. Gdy zaczął zadawać pytania, jakby nie zauważali go, choć udzielali odpowiedzi. Raczej mało pomocnych.

Pierwsze słyszę — odparł Jon Zymmer.

Nic mi to nie mówi — dodał Arnold Lepzig, zagryzając łyk kiełbasą.

Chuj to kogo boli — burknął Gburek.

Szczęśliwie, akurat zwolniła się kolejka, a właściciel interesu okazał się być lepiej poinformowany.

Ignac Schmeisser? Jest w mieście? — upewnił się muskularny krasnal, założywszy ręce krzyżując przedramiona na uwydatnionym, choć twardym brzuchu. — Nie mam dzisiaj świniaka. Będzie w czwartek, możecie mu przekazać, że odłożę łeb.

Kanel - 2017-11-16 21:21:16

Brzmiało to... dość dwuznacznie, przynajmniej dla kogoś, kto obcował już z używaniem szyfrów do przekazywania jawnie informacji, które jawne nijak nie powinny być. A może rzeczywiście szło o zwykłego świniaka i to on będzie podany do stołu - kurwa, w tej chwili to nie był jego problem, żeby zbyt głęboko o tym dumać.

- Ta, jest... Blisko. Ale poza miastem. Drobny wypadek mieliśmy. Kazał przekazać, że najpóźniej jutro będzie trzeba podać do stołu, cokolwiek to znaczy. Jeśli coś w związku z tym mam mu przekazać... - Urwał. Spoglądając na krasnoluda, oczekiwał odpowiedzi lub zanegowania konieczności przekazywania czegokolwiek więcej. Jeśli też krasnolud nie miał dlań żadnych zapytań - to Korona czekał na północy gdzieś, tylko trza było się pożegnać i pewnikiem wzdłuż budynków dało się dojść do końca Giełdy.

Oczywiście, wspaniale by było, gdyby krasnolud tak się przejął wypadkiem, że aż by zaproponował pomoc - Rysław by nie omieszkał poprosić o przydzielenie kogoś, kto by go do Korony zaprowadził.

Dziki Gon - 2017-11-16 21:42:11

Krasnolud słuchał. Gdy skończył się czas przyjmowania wieści nastała krótka pora milczenia. Szef nad stoiskiem z kiełbasami ściągnął brwi, lecz zaraz potem pokiwał rozumiejąco głową.

Nie mów nic więcej. Wszystko jasne. E! Chłopaki! — Ostatni krzyk, poprzedzony krótkim gwizdnięciem na palcach, był skierowany do niechętnej do zwierzeń trójki przy beczce. — Chcecie zarobić po koronie?

No kurwa — odparł za wszystkich Gburek.

To skiknijcie za kram po wózek i sami tu! — Jak powiedział, tak zrobili, trójka krasnoludów zniknęła na moment za interesem, po czym wróciła, ciągnąc za sobą niewielki wehikuł. Dwójka dzierżyła go za dyszle, trzeci szedł za nim, zabezpieczając tyły.

Stary Schmeisser jest pod miastem, trzeba się po niego pofatygować. Znacie starego Schmeissera? — pytanie zawisło w powietrzu.

— To ten co kurę dymał?

— Nie, tamten to był Szajcer.

— Człowiek czy swój?

— Człowiek, ale swój.

— Jak wygląda?

Mendri zastanowił się. Przez moment otwierał nawet gębę, jednak jego język nawykły do prostych raczej komend, nie znajdował odpowiednich słów mogących sklecić zwarty opis. W sukurs przyszła mu wrona przysiadająca akurat na krawędzi dachu gospody „Pod Pełnym Trzosem”.   — A tak, o! — zakończył temat, pokazując ptaszysko paluchem.
Następnie zwrócił się do Rysława z pytaniem.

Dobra, to gdzie dokładnie mają go szukać?

Kanel - 2017-11-16 22:01:57

Przyglądał się w czas oczekiwania - nic innego do roboty nie miał, a przynajmniej nie chciało mu się być dość kreatywnym, aby sobie coś wymyślić. Nie należał do tych ciekawych osób, zdecydowanie - chyba, że lubiło się oglądać walkę, zabijanie.

A, chuj mi w dupę... powiem. Co będzie, to będzie.
- Na południe, na Vizimbore. Tam nas chcieli tłuc. Biedne skurwysyny. - Objaśnił, tak mu się wydawało, całkiem rzeczowo położenie kupca.

- Mości Mendro, wiecie gdzie dokładnie Korona na bazarze leży? Lombard znaczy. Tam też mi po drodze. - Jak miał okazję, to se kurna zapytał. A co?... - I czy ten jej właściciel to Adab, czy Abad? Po łbie chyba za mocno dostałem, bo wszystko mi ucieka.

Dziki Gon - 2017-11-17 21:53:00

Pojmuję — krasnolud za kramem nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień. — Słyszeliście chłopcy, zwrot na południe, walić w dół traktu i wypatrywać kupca w potrzebie. No, uwinąć się. — To ostatnie dodał już tylko dla zasady, bo „chłopcom” – silnym jak byki, przysadzistym karłom, nie trzeba było dwa razy powtarzać. Tempo, które narzucili mimo nikczemnego wzrostu i krótkich kulasów, mogło iść w parze z szybkością marszu wytrawnego trapera. Koła ciągniętego przez nich wozu terkotały po brukowanym podłożu placyku, gdy oddalali się coraz bardziej, waląc bez skrępowania i oporów przez jego środek, na co nieustępliwa, zwykle bezmyślnie snująca się ciżba rozstępowała się przed nimi przy wtórze klątw i złorzeczeń pod adresem całej rasy. Co zdawało się obchodzić tamtych tyle co wczorajsza wódka.

Jak? — Mendro Hefetz wykrzywił się jak żak pierwszego roku po podłej berbelusze. — Ki chuj by się połapał w waszych imionach panowie ludzie. Co jeden to ma w metryce miano jak z księżyca. Jak nie Kurwigrzyb to Odbieżychleb albo Longerin Baldwin von Pollard du Royes. — Pokręcił głową rozbrojony. —  Ale o Koronie słyszałem. Nuże, wyłóżcie nominał adekwatny do poszukiwanego miejsca to wam powiem — wyłożył, błyskając kilkoma zębami w tym jednym złotym, w chytrym uśmiechu.

Nie no, co ty. Świrowałem. — Zarechotał ubawiony własnym żartem, poufale trącając go łokciem, z powodu wzrostu – gdzieś na wysokości biodra. — Sprzedam wam cynk za frajer, toć to na strasznego ciula bym wyszedł, dębiąc dudki za takie bzdety. Na Zachodnim lombardów jest jak psów, ale ten powinniście poznać, bo to stragan — objaśnił —  Porządne stoisko, żadna tandeta jak tutaj. Rozstawiają go różnie, raz tak, raz srak. Przeważnie po zachodniej stronie, w kierunku portu. Nie przegapisz, to znane miejsce. A i łatwiej wypatrzyć, bo nie ma tam takiego ścisku jak tutaj.
Drogę na Bazar już znasz, nie?

Dziki Gon - 2018-01-06 13:22:05

Zaszedł bez ochyby. Od jego ostatniej wizyty nie zmieniło się tu wiele. Krasnoludzki księgarz urzędował tu nadal, choć jego siostrzeniec zdawał się gdzieś zmyć, choć wywieszona nad szyldem tabliczka sugerowała, że „zaraz wraca”. Handlarz garnkami dalej wydzierał się i zachwalał, co dawało do zastanowienia nad tym ile w takim pokurczu może być werwy. Uważny obserwator mógł jednak zauważyć pomoc w postaci trzymanej podle lady oplecionej słomą butelki, której zawartości ubywało stopniowo. Równie dobrze można było też zbliżyć się do straganu, od którego zajeżdżało na milę. Z poszukiwanych krasnoludów, którzy wcześniej pomogli im pod miastem zastał tylko jednego, zdaje się Arnolda Lepziga. Nadal w tym samym miejscu, jednak trzymającego się na nogach, co należało uznać za dobry znak. Jeżeli to właśnie do niego Rysław skierował swoje kroki, ten zauważyłby jego obecność.

Pozdrawiam —  pozdrowiłby, kiwnąwszy głową wielkoludowi.

No, a jeśli nie to pod samą gospodą kręciło się paru posłańców, w tym i tragarzy. W większości ludzkich obszarpańców o węźlastych ramionach, powalanych na biało, jak czeladnicy murarscy lub młynarze. Stali tak w grupie, podpierając ściany lub belki, co jakiś czas zaczepiając bogatszych wyglądem przechodniów, lub czekając aż któryś podejdzie na tyle blisko, by zwrócić na nich uwagę i zagadnąć.

Kanel - 2018-01-06 15:56:14

No i kurwa dylemat... Krasnoludy, zdawało się, były dość kumate i zaradne, tedy do roboty lepiej by ich było wziąć. Niemniej, to trza było na teraz-zaraz znaleźć kogoś, a gwarancji żadnej, że się znajdzie i drugi do pracy - bo jak brać to dwóch tej samej rasy, coby wygodnie im nosić było.

A chuj... Zapytać nie zaszkodzi.

- Czołem! - Odwzajemnił. Jemu i właścicielowi kramu, jeśli takowy tam stał. - Panie Arnold, słuchajcie... Jest taka sprawa, że Schmeisser potrzebuje pomocy przy wytarganiu kilku gratów. Dłużnik mu biuro odsprzedał. Nie ma tam tego wiele a płaci sześć denarów. To tak sobie was zobaczyłem i pomyślałem... Krasnoludy krzepę mają nielichą, lepiej niż te nieroby się uwiną, to może zechcą zarobić. - Rzucił mu pytające spojrzenie. - He? Znalazłoby się was dwóch czy ważniejsze rzeczy na głowie?...

Dziki Gon - 2018-01-07 18:50:44

Starczy Arni — odparł. —  No? —  dodał jeszcze nim uruchomił wszystkie procesy myślowe, potrzebne dla zrozumienia wykładanej mu przez najmitę sprawy. — Robota przy wyprowadzce, pojmuję. Dobrze se pomyśleliście, ale jak sześć denarów to chyba na łeb. Taniej nikt wam tego nie zrobi —  skonkludował, i zaraz podrapał się po łbie w zastanowieniu nad drugim pytaniem. — Jon pedzioł, że robi sobie fajrant na dziś i idzie sciulać. Co znaczy, że dzisiaj ani jutro do południa nie ma co na koziego łba liczyć. A Gburek, jak to Gburek. Poszedł gdzieś w pizdu, bez słowa. Co znaczy, że najpewniej wróci, boby się pożegnał, przynajmniej na tyle ma wychowania, obszczymur. Zawsze truknie: „pierdolta się, idę na kwadrat” jeśli nie pisze się już danego dnia na żadną robotę. Posłałbym po niego, gdybym wiedział gdzie teraz siaduje.

Rysław wiedział. A na pewno mu świtało. Tak czy inaczej jednego pewnego pracownika miał już nagranego.

Kanel - 2018-01-07 20:26:42

- To słabo, strasznie słabo... - Podsumował. - Dostałem sześć i ani denara więcej, a ja do tego biznesu nie zamierzam dokładać. Rozumiecie, nie? - Rzucił mu spojrzenie i pokiwał łbem na boki.

- Chuj, trudno. Miałem znaleźć, to znajdę. Poczekajcie tu, poszukam kogoś jeszcze i zobaczymy, jak to będzie. - Spojrzał na podpierających ściany dryblasów, czekających aż ich tylko kto zgarnie do roboty. Lepiej było chyba szukać takich aby-aby, coby sobie nie krzyknął zbyt wiele i bardziej skory do targowania był.
Już ruszał, ale obrócił się jeszcze na pięcie. - Ej, Arni... Ile bierze ochroniarz dniówki w tym mieście. Tak mniej więcej? - Zapytał.

Niezależnie od odpowiedzi rzucił "dzięki" - zależnie od odpowiedzi, mniej lub bardziej pogodnie. Poruszył lewą łapą, sprawdzając, czy ewentualnie sam dałby radę podźwigać.

Szukał krasnoluda, ale ostatecznie stał by też człek jakiś. Mieli być trzeźwi i tacy względnie zdatni do roboty. Jak znalazł, to podbił. - Wypierdalamy majdan dłużnika z biura. Ile bierzecie, chłopie? - Rzucił.

Dziki Gon - 2018-01-08 21:41:23


Dostaliście zapłatę do wręczenia przed robotą? — Arni spojrzał na człowieka, jak gdyby ten właśnie oznajmił mu, że jest zieloną krową w bordowe łaty. — Od Ignaca Schmeissera? Eee, chyba zaliczkę. Ale i w to bym nie uwierzył, bo ostatnio zapłacił dopiero po robocie i to jeszcze patrzał trzy razy czy aby na pewno wszystko jak trza — Krasnal pociągnął nosem i pokręcił głową, nie dowierzając.  — Ale rozumiem. I nigdzie się nie ruszam, czekam na Gburka.

Dryblasy pod wpływem spojrzenia, przestały podpierać ściany, a zaczęły boki, szykując się do odparcia ewentualnej zaczepki, której spodziewali się od kogoś o wyglądzie Rysława. Dwóch najodważniejszych podeszło do przodu, reszta ograniczyła się do patrzenia wilkiem i szemrania.

Pa, kurwa, jaki wielki.
—  O wa, ja bym odźwigał na noszeniu.
—  Zakładając, że nie leżałbyś na płachcie jak zawsze, i nie wstał dopiero na noszenie najlżejszych pierdów.
E!

Nie ruszamy się stąd. Mamy prawo stać tu... A, klient. W porządku — zaczął jeden z nich, hardo zadzierając głowę i wychodząc najmicie naprzeciw, zaraz jednak mitygując się i pokazując w uśmiechu niepełny komplet zębów, budzący skojarzenia ze starym fortepianem.  — Co łaska, ale nie bądź kutwa. Daj zarobić, żebyśmy mieli za co popić tego wieczora, co? — Kilku za jego plecami pokiwało skwapliwie głowami, podchodząc bliżej. W sumie chętnych na robotę znalazłoby się tu czterech. W tym jeden naprawdę dobrze zbudowany, choć i reszta powinna sobie poradzić, jeśli złapią wespół. Zalatywało też od nich z deka zacierem, ale nie wyglądali na niezdolnych do dźwigania.

Za skromną dodatkową opłatą możemy wypierdolić także dłużnika — zaoferował nawet jeden, dowodząc, że z przytomnością umysłu nie było u nich znowu tak najgorzej.

Kanel - 2018-01-08 22:49:14

Faktycznie pojebał... Za te pieniążki miał opłacić gońca, który to by ściągnął mu dwóch robotników. Kurwa, Rysław naprawdę mocno musiał dostać po łbie tym toporem.

Tak czy siak... już zrozumiał.

- Ty - Pokazał opancerzonym palcem na tego najbardziej tęgiego. - Jak dasz radę targać na spół z krasnoludem, to masz te robotę. Ino szybko mów, bo kiedy przyjdzie kompan tego krasnala, to on bierze robotę. - Obrócił się, coby zobaczyć, czy przypadkiem drugi krasnolud nie wrócił. Pewno złudna nadzieja, ale zarzucił okiem. - O zapłacie pogadasz z panem Ignacem. Stratny nie będziesz.

Jak się chłop zgodził, to poszli jeszcze po krasnoluda. Nietypowe zestawienie, ale jak jeden weźmie niżej a drugi wyże, to może świat nie pierdolnie a cały misterny plan nie pójdzie się jebać w pizdu. No, a jakby się zjawił ten Gburek, to chłop idzie w odstawę z tekstem "że już nie trzeba".
Zaś jakby się nie zgodził... To wtedy zależy - głównie od tego, co powiedział i czy przypadkiem ten zagubiony krasnolud nie wrócił.

Dziki Gon - 2018-01-08 23:28:45

Z krasnoludem? — szczerbaty skrzywił się wyraźnie. — Za pieniądz mogę. Ale ręki mu nie podam. I to będzie kurewsko niewygodne, mam zdecydowanie dalej do ziemi niż taki pokurcz jeden z drugim. — Rad, nierad podążył za Rysławem, żegnany pomrukami niepocieszonych kolegów, którzy wrócili do podpierania ścian i spluwania.

Nadzieja nie okazała się złudną, bo zdążył się załapać na powrót Gburka, który akuratnie nadchodził od strony ratusza, dziarsko wymachując jednym ramieniem.

Gdzieś był tyle czasu? — zagaił go opierający się o beczkę Arni.
We ratuszu.
Po kiego grzyba?
Podjebać.
—  Kogo?
Nie wiem. Jakiś gówniarzy. Wymalowali chuja na zabytkowej kamienicy.
Chciało ci się?
Ręka mnie swędzi, żeby ci przypierdolić, Arni —  pouczył go Gburek, podciągnąwszy portki i pociągnąwszy nosem. —  Nie godzi się tak traktować zabytków, zwłaszcza porządnej krasnoludzkiej architektury. Ja to zrobiłem w czynie społecznym, żeby zamalowali. Trochę pierdolonej kultury. Gdzie my, kurwa, są? We Stolicy Świata czy w rysowalni fiutów?
Jak tak to szanuję. Pięknie powiedziane.
—  A ino.

Przerwali rozmowę, widząc nadchodzącego interesanta. Jako, że już widzieli się wcześniej, ograniczyli się tylko do podniesienia głów w oczekiwaniu na to co powie.

To co? Jednak będzie płacone? —  domyślił się Arni, wprowadzając Gburka w detale.
Pisałbyś się?
No kurwa.
No —  podsumował Arni rad. To prowadźcie, albo wyrzekajcie gdzie to jest.

Zara, zara. — tragarz spod gospody zmarszczył się, nie dając odprawić od razu. — Najpierw mnie bierzecie, a tera posyłacie na drzewo? Słabo, panie kierowniku — wyrzekł wyraźnie nieukontentowany. — Jak już żeście mnie tu przywlekli to nuże, rzuć no monetkę czy dwie na coś do picia. Skoro już tak bardzo przedkładasz nieludzkie mendy nad swojaków.

„Nieludzkie mendy” ograniczyły się do zareagowania na komentarz, częstując wypowiadającego go  tragarza „digitus infamis”. Gburek na dodatek ziewnął szeroko, nie zasłaniając ust dłonią. Bardzo niekulturalnie.

Kanel - 2018-01-09 01:11:11

- Aj... aj, zjebałeś. - Syknął. - Żebyś był mniej wyszczekany, to bym i coś rzucił. Bo i prawda, że w chuja poleciałem. Prawda, że niepotrzebnie ściągnąłem. Tedy dałbym ci ze trzy denary, rękę podał i nawet przeprosił. Bo wiesz... wiem jak to jest, kiedy się na ciebie wypną. Ale... - Pokiwał głową. - Ale no kurwa wleźć musiałeś na krasnoludy... Gdyby to były elfy, to pies jebał... a nawet dobrze, bo sprzedały się czarnym. No ale, kur-wa mać, po naszej stronie - Huf Mahakamski. Jak diabli się bili, takie, kurwa, twarde. I wiem ci to z pierwszej ręki, bom sam w tej kampanii brał udział i pod Brenną się też biłem. - A co... wygarnął mu. Bo co jak co, ale honor i waleczność to się winno szanować, tak samo zresztą jak i dobrą stal. Nawet jeśli ma się to skończyć łatką "obrońcy nieludzi" i stosem - chyba, że za wyrażanie opinii jeszcze nie zabijali, to tak to może i nie stosem.

Spojrzał po krasnoludach. - Was obraził, tedy rzeknijcie... Dać mu na napitek, czy puścić z pustymi rękoma? - Słowo się rzekło, a Rysław do werdyktu zamierzał się dostosować, tedy jeśli powiedzą "dać", to mu da te trzy monety za chujowy swój postępek. Ale jeśli stwierdzą "chuj mu w dupę", no to, kurwa, chuj mu w dupę.

Tak czy siak, czekała na nich robota a on zamierzał wszystko do końca doprowadzić i krasnoludy oddać na miejsce, coby przypadkiem się nie pogubiły.

Dziki Gon - 2018-01-09 20:44:05

Typek słuchał pouczenia, w trakcie którego obydwaj krasnale, splótłszy grube łapska na szerokich piersiach, zadzierały głowy, co rusz kiwając nimi i przytakując. A słuszność rozpierała ich bardziej niż wzdęcia po kapuście. Do samego tragarza jakoś to nie trafiało.

No dobra, ale zabrali mi robotę! — skwitował niepomny wygarnięcia.
Zabrali mu robotę? — ktoś spod gospody powtórzył jego oburzony krzyk.
—  Zabroli mu robutę!
Zbrali um rubotę!

Robiąc grymas jak gdyby właśnie przychodziło mu coś przeżuć, niewykluczone, że własną dumę, niedoszły pracownik splunął i zabierał się do odejścia.

Zapytani o sugestię krasnale zareagowali w podobny sposób.

Wasz pieniądz, wasza wola. — Rozłożył ręce Arni.
—  Jebie mnie to. — Wzruszył ramionami Gburek.
Mało pomocnie, jednak szczęśliwie żaden nie zdecydował się na „chuj mu w dupę”, którego wykonanie co do joty na środku Novigradu w biały dzień raczej nie przeszłoby bez echa. Ani komplikacji.

Kanel - 2018-01-09 21:01:12

A... chuj. - Dobra, masz trzy. - Ściągnął rękawicę, wydobył zeń trzy denary i włożył je poszkodowanemu w rękę. Jeśli nie mieli go dobrze kojarzyć, to może choć z wypłacalnością skojarzą - a chuj wie, kiedy znowu będzie musiał szukać tragarza.

Jak już teraz nie łaska i wziąć nie chciał, to i prosić go nie zamierzał. Trudno.

Zaciągnął rękawicę na łapsko, zacieśnił pasek na nadgarstku.
- To idziem. - Zakomunikował. Potem ich poprowadził, podle tego co zapamiętał. Niby mógł zostać i pogadać już z Akabem, ale szczerze wolał dopilnować, coby krasnoludy na pewno trafiły.

Dziki Gon - 2018-01-10 20:48:52

Chłop dalej się boczył, ale tylko przez moment. Zaraz złapał podane mu drobniaki i wyszczerzył szczerbate uzębienie.

  O raty, naprawdę? Ha, łajdus z was, ale nie kutwa. Dzięki, waści. — Salutując mu kułakiem zaciśniętym na otrzymanym „zadośćuczynieniu”, oddalił się ucieszony jak prosię w błocie.

Gburek burknął twierdząco na komendę zebrania się do drogi, Arni przytaknął. A gdy ruszyli z miejsca, zagadnął do Rysława:

E, bo pytaliście ile tu się zarabia jako ochrona. No, jak taka prawdziwa to nie wiem, ale miarkuję, że podobnie do wykidajłów, a mój kuzyn Leo robił kiedyś za jednego. W normalnej karczmie, nie żadnej sralni jak u Dietere, ani jednej z tych wydziwianych... Tych, no. Austerii — przypomniał sobie. — Korona za dzień, do tego mógł za darmo przespać się na ławie, kiedy zamykali. I darmowa kolejki, ile zdoła wychlać. Właśnie przez to go wyrzucili. Ale on to zawsze był, kurwa, głupek. Pamiętam jak kiedyś, jeszcze za gówniorza, terminowaliśmy u wuja w warsztacie...

No, cóż. Wracali do kantoru

Dziki Gon - 2018-03-07 18:14:20

Kiedy spod gospody dotarli na miejsce, wspomniana „awantura” przeniosła się z dala od banku, bardziej w kierunku centrum giełdy. W miejsce, gdzie gwar, hałas i kłótnia były na porządku dziennym, a tym samym dla nich dyskretniejszym. Przypuszczalnie był to drugi powód dla którego nikt ich jeszcze nie podjebał, pomimo małego, wyraźnie ucieszonego tłumku zgromadzonego wokół nich. Pierwszym był fakt, że wyglądało na to, że rękoczyny mieli za sobą, a obecnie obrzucali się wyłącznie obelgami na odchodne.

Kręcąc głową, Aked stanął na palcach by lepiej widzieć a zaraz potem zrobił użytek z wyjętej nie wiedzieć skąd i kiedy ozdobnej laski z gałką, którą przedostał się nieco bliżej, odpychając nią uczących się nowych obelg smarkaczy.

Pryncypał, chudy, czarny i wystrojony, niby wampir, pokazywał właśnie zgięte w wiadomym geście ramię stojącemu naprzeciw niemu jegomościowi. Nieco korpulentnemu człowiekowi z wypomadowanymi wąsami, ubranego w modny niebieski kaftan (którego przód był obecnie cokolwiek wymięty), pognieciony beret oraz obcisłe nogawice. Obydwaj krążyli wokół siebie jak koguty, sapiąc a sarkając oraz będąc poznaczonymi śladami niedawnej szarpaniny. Poza wymiętym nieco strojem, pryncypał miał zadrapanie na czole, a tamten lekko pękniętą dolną wargę. Słowem, obrażenia wynikły przypadkiem przy szamotaninie, albo obydwaj bili wyłącznie z dziwki.

…nędzny i zaśmiardły gadzie! Rivski, kurwa, złodziejaszku! — kończył swoją litanię Schmeisser, podczas gdy jego wąsaty adwersarz odszczekiwał mu się z wyciągniętą w jego kierunku dłonią.

Oddawaj moją rękawicę, ty opita cudzą krwią pijawko!

Aj, sam mi ją rzuciłeś to teraz chodź i weź ją sobie!

Może mam ci jeszcze drugą rzucić i buty na dokładkę, gołodupcu? Dawaj, mówię!

Won z łapami, bo ci przypierdolę w tego wypacykowanego wąsa!

A srał cię pies! Nie mam czasu stać tutaj i marnować na cię mój czas. Spotkamy się jeszcze! Jeśliś nie cienkobździej! Wtedy się przekonasz!

Nie strasz bo się zesrasz!

Nie zaszczycając byłego komorzego ani jedną repliką więcej, tamten okazał mu jeno digitus infamis i obrócił na cholewie wyglancowanego buta, ruszając w kierunku ulicy głównej. Schmeisser, wciąż jeszcze wściekły, rzucił trzymaną rękawicą tamtego, cisnąwszy ją prosto w gówno i przydeptawszy.

A idź do dupy! Obszczybruzdo! Pierdziworze jeden! — zawołał za nim jeszcze i prawie gotowy za nim iść, gdyby nie Aked, który w porę złapał go za ramię z trudem powstrzymując.

Aj, czego?! — zawołał zaskoczony, obracając się i widząc dwie znajome twarze, kupca oraz swojego ochroniarza. Dostrzegając ich tym łatwiej, że dotychczasowi gapie, widząc że nie ma co liczyć na ciąg dalszy, rozeszli się we wszystkie strony.

Nie umawialiśmy przypadkiem w gospodzie? — burknął, ciągle jeszcze zły, poprawiając naciągnięty rękaw. — A ty Aked masz chyba jakieś akcje do obstawienia?

Kanel - 2018-03-07 19:45:31

A jemu to się ani troszkę nie chciało zgadywać, o co tym dwóm poszło...  Bezsensowe spekulacje nad naturą kupieckiego konfliktu - zajmujące i mało przy tym kuszące. Idąc tutaj, był pewien, że chodzi o jakąś wielką chryję, o której z uśmiechem na ustach będą sobie opowiadać praczki aż na podgrodziu, dodając przy okazji co każde powtórzenie trochę własnych przypuszczeń, które z czasem nabiorą mocy "faktu". 

- Jo. - Odparł krótko. Nie zamierzał się tłumaczyć, bo bądź co bądź miał prawo sobie tutaj być, póki nie dano mu nic do roboty. Nie zamierzał też pytać, o co poszło - z czasem i tak się pewnie dowie, a nawet jeśli się nie dowie, to strata z tego raczej mizerna, właściwie nic dlań nie znacząca. - Jak chcecie, waść, to do gospody się przecież udamy. Wasza decyzja, ale ja bym sugerował się nieco, jak to moja babka mawiała, ocharuszyć.

No... To z jego strony byłoby raczej tyle i niech sobie ryży z wroną pogadają o czym tam im pogadać chęć. Wojak za to, "posłusznie" rzec można, uda za kupcem, tam gdzie owego nogi i rozum powiodą.

Dziki Gon - 2018-03-08 18:56:17

Wiesz, Schmeisser. Teoretycznie to właśnie obstawiam jedną akcję. Tą, którą tu właśnie urządziłeś. Zechcesz wyjaśnić z jakiego powodu te całe jasełki? — Aked niezrażony opryskliwością, a nawet trochę wesoły, odwrócił spojrzenie od niknącego w dali adwersarza, przenosząc je na swojego kumpla, dawnego komorzego. — Najlepiej gdzieś daleko. Albo mi się zdawało albo widziałem tu gdzieś patrol tych darmozjadów strażników.

Schmeisser, ciągle jeszcze zły jak chrzan, skorzystał z sugestii i ocharuszył się nieco, jak to babka Rysława mawiała.

Dobra. Niech będzie — mruknął, rozejrzawszy się nerwowo po tłumie. — Z tą gospodą to nie jest zły pomysł. Muszę się, cholera, napić. Idziecie?

Akcje nie gęś, nie wytopią się. — Aked z uśmiechem wzruszył ramionami, po czym machnąwszy ręką, powiódł ich w kierunku z którego niedawno przyszli. — Idziesz, Rysław?

I tak oto, towarzysząc kupcowi, udali się na powrót w kierunku gospody.

Warn - 2018-03-17 22:42:26

Po wyjściu z karczmy Warn postanowił ruszyć na południe. Nigdzie mu się nie śpieszyło, szedł więc wolnym krokiem i rozglądał się wokół. Nawet niezłe to miasto, pomyślał, mógłbym tutaj zamieskać na stałe. Po kilkunastu minutach spaceru niziołek chcąc, nie chcąc znalazł się na giełdzie. Czego tu nie było? Można było kupić wszelkakiego rodzaju produkty sprowadzane z odległych zakątków Kontynentu, a może nawet spoza niego. Nie brakowało także wszelkiego rodzaju muzyków oraz kuglarzy. Postanowił i tu poszukać swojego szwagra. Pierwszy niziołek, który handlował tkaninami okazał się jednak po bliższych oględzinach niskim, zgarbionym mężczyzną. Drugi zaś zniknął Meiwerenowi z oczu zanim ten zdążył mu się dokładnie przyjrzeć.

Dziki Gon - 2018-03-18 22:31:41

Jak powiedział tak zrobił. I znalazł się na giełdzie.

A choć nie była ona zachodnim bazarem, na którym faktycznie można było nabyć wszelakiego rodzaju produkty sprowadzane z odległych zakątków Kontynentu, a może nawet spoza niego, a przy tym nie brakowało muzyków ani kuglarzy, giełda służyła przede wszystkim mniej lub bardziej poważnym panom kupcom sprzedającym i kupującym akcje na rozmaite dobra i towary. Kupiących się przy tym w małych biurach lub w krąg, na ulicy, tudzież na podwyższeniach i rozłożonych gdzieniegdzie stołach z papierami wartościowymi. Ludzie luźni i powsinogi stanowili tu jednak mniejszość od czasu, gdy straży polecono bardziej pilnować tu porządku i przeganiać hołotę na bazar.

Czego tu nie było? Ano, szwagra Warna, żeby daleko nie szukać. A względem poszukiwań, po raz kolejny okazały się bezowocne. Dla samego Warna. Kiedy drugi niziołek zniknął mu z oczu, wraz wpadł na trzeciego. Niskiego, piegowatego i z kędzierzawą, kasztanową czupryną. Ubranego w podróżną kamizelę z wytartej skóry o mnóstwie kieszeni. A do kompletu w grube, przewiązane sznurem portki oraz wełnianą pelerynę w kolorze pistacjowym.

Niziołek chwilę taksował swojego pobratymca wzorkiem, po to by rozpromienić swoje oblicze, ucieszone jak u małej dziewczynki, której obiecano spacer do zwierzyńca i kupno waty.

O raty! Dyć to kuzyn Bildo! — zakrzyknął, otwierając ramiona w szerokim powitalnym geście i zbliżając się, by objąć domniemanego krewniaka.

Warn - 2018-03-21 21:56:26

Warn nie dał się objąć nieznajomemu niziołkowi. Widział go po raz pierwszy w życiu. Nie znał również żadnej osoby o imieniu Bildo. Najwyraźniej nie był jedynym w okolicy, który pomylił swojego krewniaka z kimś obcym.
- Panie ja nie jestem żaden Bildo. Odczep się pan!- wykrzyknął.
Odwrócił się i odszedł w kierunku południowym. Nie oglądał się więcej na domniemanego kuzyna. Wiedział również że na giełdzie raczej Merona nie znajdzie. Pospacerował trochę, porozglądał się, aż doszedł do końca placu.

Dziki Gon - 2018-03-27 00:31:00


Nagabywującemu Warna przybyszowi zrzedła nieco mina, gdy ten wymsknął się jego ramionom oraz czym prędzej oddalił ruszając w kierunku południowym. Wyraz jego twarzy zmienił się w bezbrzeżne zdumienie.

Bildo, zaczekaj! — krzyczał, podążając na nim niczym mały szczeniak za właścicielem. — Dyć to ja, kuzyn Pimp! Nie poznajesz mnie? Syn ciotki Eglantyny! Pamiętasz Roba i Noba? I małego Tomcia? Oni cię wszyscy pamiętają i ciągle o tobie opowiadają! Bawiliśmy się razem na farmie w Hirundum! Uch, przepraszam panią... Bildo!

Warn doszedł do końca placu. Przed sobą miał bogaty i kunsztowny front jakiejś starej kamienicy, który nad bramą wejściową został przyozdobiony białym orłem na czerwonym polu, godłem Redanii. Rozglądając się na boki mógł zaś w miarę swobodnie dostrzec majaczące na horyzoncie nadbrzeże portu, z drugiej zaś strony, także w oddali, jedną z głównych arterii Novigradu, ruchliwą oraz pełną zaprzęgniętych wozów, przechodoniów i pojedynczych jeźdźców.

O raty... — usłyszał za sobą Warn, do spółki z dyszeniem. Gdyby w tym momencie zechciał się odwrócić jego oczom ukazałby się ten sam niziołek co wcześniej. Powiadający się kuzynem Pimpem, synem ciotki Eglantyny.  — Trudno za tobą nadążyć kuzynie! A ja pierwszy raz jestem w takim wielki mieście. Co to w ogóle robisz? Nie spodziewałbym się ciebie tutaj!

Warn - 2018-03-28 22:31:17

Warn odwrócił się i spojrzał na Pimpa. Postanowił trochę się pobawić i poudawać Bilda.
-Pimp, to ty? Ja również nie spodziewałem się spotkać cię w Novigradzie. Jak ty się tu znalazłeś? Zapraszam cię na piwo, w pobliżu jest karczma, wiem jak tam trafić. Po drodze opowiesz mi jak tu trafiłeś i co tam słychać u Roba, Noba i Tomcia.
Warn uścismął prawicę domniemanego kuzyna i ruszył w kierunku karczmy. Zamierzał wysłuchać najpierw opowieści Pimpa i dowiedzieć się więcej o Bildzie i jego rodzinie.

www.uampila.pun.pl www.starozytnyswiat.pun.pl www.dsw.pun.pl www.2800728.pun.pl www.slaskwedkuje.pun.pl